Rozmyślania o tzw. dobrej zmianie

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

W ciągu krótkiego czasu z trzech niezależnych źródeł dotarła do mnie informacja, że przyszła struktura polskiego szkolnictwa, ta po „dobrej zmianie”, jest już podobno przesądzona i przyjmie formułę 4+4+4+4. Kolejne czwórki mają oznaczać lata spędzane w przedszkolu, szkole podstawowej (nazywanej już nawet elementarną), gimnazjum i liceum. Oczywiście moje źródła mogą się mylić, ale sam fakt, że na giełdzie informacji powyższa koncepcja żyje już własnym życiem, nadaje jej pewne znamiona prawdopodobieństwa.

Tym bardziej, że z punktu widzenia władz jest po prostu genialna. Naprawdę! Nie jest łatwo jednocześnie mieć jabłko i zjeść jabłko, a to rozwiązanie zapewnia jedno i drugie.

Znaczna część środowiska oświatowego stanęła w obronie gimnazjów? Proszę bardzo, niech gimnazja pozostaną! Nikt nie powie, że rządzący nie wsłuchują się w głos ludu.

Władze pragną przywrócenia ośmioklasowej szkoły podstawowej? Nie ma sprawy! Wszak cztery lata nauczania elementarnego plus cztery lata nowego gimnazjum, to nic innego, jak tylko poczciwa, stara podstawówka.

Genialne! O czym tu w ogóle debatować?!

A jeśli już mowa o debacie… Ktokolwiek uważa, że ta, która trwa obecnie, zorganizowana przez Ministerstwo Edukacji Narodowej pod pięknym hasłem „Dziecko. Rodzic. Nauczyciel – Dobra Zmiana”, jest wielką manipulacją – najprawdopodobniej ma rację. Natomiast jeżeli dziwi go to lub bulwersuje, to z kolei ja mu się dziwię. Przepraszam, a czego oczekiwał? Stopień złożoności materii, ogromny nadmiar przypadkowo dobranych Ekspertów Dobrej Zmiany (EDZ), zawrotne tempo debat wojewódzkich, środowiskowych, a na dokładkę internetowy formularz do indywidualnego zgłaszania propozycji – wszystko to praktycznie z góry wyklucza możliwość wypracowania jakichś systemowych wniosków lub rekomendacji! Warto jednak mieć świadomość, że nawet jałowa debata jest potencjalnie korzystna dla jej organizatorów. Może, na przykład, służyć legitymizacji przyjętych ostatecznie rozwiązań. Kto sprawdzi, które z nich powstały na forum publicznym, a które przyniesiono gotowe z zacisza ministerialnych gabinetów?! Może też skłonić pewną grupę interesariuszy systemu oświaty, zarówno uczestników dyskusji, jak postronnych obserwatorów, do utożsamienia się ze zmianami wprowadzanymi przez władze. Że nikt nie da się na to nabrać? Naprawdę?

Wolałbym, żeby władza nie manipulowała istniejącą strukturą szkolnictwa, bo niezależnie od przyjętego rozwiązania, w każdym przypadku pociągnie to za sobą kilkuletni, gigantyczny bałagan. Jeżeli jednak absolutnie koniecznie musi coś w tej kwestii „dobrze zmienić”, to niech wprowadzi model 4+6+4+2, czyli dziesięć lat powszechnej edukacji szkolnej dla wszystkich dzieci.

Ech, pomarzyć zawsze można…

Z drugiej strony, nie desperuję przesadnie wobec perspektywy czterech czwórek, bo każda zmiana, nawet absolutnie „nie-dobra”, otwiera też nowe możliwości. Na przykład, sądzę, że ewentualna przyszła szkoła elementarna z czasem mogłaby okazać się mocnym punktem naszego systemu oświaty. Swój pogląd opieram na przekonaniu, że nauczyciele kształcenia zintegrowanego, mimo rozmaitych braków, takich jak choćby publicznie wypomniane im niedawno niedokształcenie matematyczne, jako jedyni w całym naszym szkolnictwie en masse pojmują, że nauczania nie można oddzielać od wychowania. Ponadto stosunkowo chętnie się dokształcają i mają wiele naprawdę dobrych pomysłów. Z pewnością zdolni są stworzyć przyjazne szkoły elementarne, w których dzieci rozwijać się będą harmonijnie, zarówno poznawczo, jak społecznie, podobnie jak to ma dzisiaj miejsce w przedszkolach.

Bardziej niż perspektywa 4x4 martwi mnie oczywisty skądinąd zamiar MEN zredagowania na nowo podstawy programowej kształcenia ogólnego. Nie chodzi o to, że może być w niej więcej historii, kosztem, na przykład, matematyki, albo nowa-słuszna lista lektur obowiązkowych. Po prostu uważam podstawę programową, w jej obecnej postaci, za zło samo w sobie, powstałe solidarnym wysiłkiem wielu poprzednich rządów, rozpanoszone w naszej oświacie przy braku krytycznej refleksji na ten temat. Gdyby była nadzieja, że „dobra zmiana” przyniesie nowy kształt tego dokumentu, jakościowo różny od obecnego, ucieszyłbym się niezmiernie. Niestety, sądząc z zastosowanego w gronie EDZ tradycyjnego podziału na dyscypliny naukowe, jego istota raczej się nie zmieni.

Na zdrowy rozum nie powinienem mieć żadnych wątpliwości ani zastrzeżeń. Wszak podstawa programowa pełni bardzo pożyteczną rolę. Określa, jaką wiedzę i jakie umiejętności mają zdobyć uczniowie na poszczególnych etapach edukacji, a także, jakie zadania wychowawcze powinna realizować w tym czasie szkoła. Wskazuje tym samym obowiązkowe elementy rozmaitych programów nauczania, a przy okazji stanowi punkt odniesienia niezbędny przy tworzeniu systemów oceniania oraz podstawę dla formułowania wymagań egzaminacyjnych. Jest niczym innym, jak drogowskazem, który państwo stawia na użytek wszystkich zaangażowanych w kształcenie młodego pokolenia. Cóż może być w tym złego?

Przyznaję, że sam dostrzegam konieczność zapewnienia spójności programowej systemu oświaty. Jednak do podstawy w kształcie, który obowiązuje obecnie, mam trzy poważne zarzuty. Nie podoba mi się jej treść, forma oraz pewne zjawiska, które wynikają z praktyki jej stosowania.

Zdecydowanie zbyt wielka wydaje mi się objętość tego dokumentu. Tylko w zakresie szkoły podstawowej liczy on sobie ponad 60 stron, w przeważającej części zapisanych numerowanymi wykazami wiadomości i umiejętności, które powinien posiadać uczeń. Z kolei podstawa programowa dla gimnazjum i liceum, to kolejne ćwierć tysiąca stron, tym razem w większości wypełnionych tabelkami. Szczegółowość opisu obowiązkowych treści nauczania jest tak wielka, że nie pozostawia, moim zdaniem, przestrzeni do budowy jakościowo różnych programów nauczania. Czasu w szkole ledwie starcza na to, co obowiązkowe.

Podstawa programowa nie może być zmieniana zbyt często, choćby ze względu na zapewnienie kilkuletniej przynajmniej użyteczności podręczników, a jednocześnie powinna być odporna na starzenie się. Tymczasem, im więcej szczegółów, tym ta odporność jest mniejsza, bo pojawiają się nowe odkrycia, problemy, wyzwania. Oczywiście zawsze można mieć nadzieję, że światli nauczyciele będą wychodzić naprzeciw rozmaitym nowinkom, ale to tylko nadzieja. Pewnikiem jest, że będą realizowali podstawę zgodnie z jej literą. Przynajmniej w zakresie treści nauczania, bo na tym polu najprędzej mogą spodziewać się kontroli i oceny.

Oczywiście, podstawa zawiera także pewne sugestie i deklaracje, mające zachęcić nauczycieli do szerszego spojrzenia na własną misję. Przykładowy fragment cytuje na swoim blogu Tomasz Tokarz:

Szkoła oraz poszczególni nauczyciele podejmują działania mające na celu zindywidualizowane wspomaganie rozwoju każdego ucznia, stosownie do jego potrzeb i możliwości.

Jednak ogromna przewaga objętościowa sążnistych wykazów obowiązkowych treści nauczania sama narzuca nauczycielowi właściwą, urzędniczą listę priorytetów.

W zakresie formy podstawa programowa razi niespójnością. Oto jeszcze jeden fragment zacytowany przez Tomasza Tokarza (tamże):

Zadaniem szkoły jest: realizowanie programu nauczania skoncentrowanego na dziecku, na jego indywidualnym tempie rozwoju i możliwościach uczenia się (....) poszanowanie godności dziecka; zapewnienie dziecku przyjaznych, bezpiecznych i zdrowych warunków do nauki i zabawy, działania indywidualnego i zespołowego, rozwijania samodzielności oraz odpowiedzialności za siebie i najbliższe otoczenie (...).

Nic dodać, nic ująć, piękna to deklaracja; doskonale nadaje się dla całego okresu nauki w szkole. Tymczasem znajduje się tylko w części poświęconej kształceniu zintegrowanemu. W podstawach programowych dla pozostałych etapów edukacji nie ma po niej śladu; nie pojawia się też cokolwiek innego, co w podobny sposób definiowałoby zadania szkoły w sferze tworzenia wartościowego wychowawczo środowiska społecznego. A dzieje się tak dlatego, że z wyjątkiem pierwszego etapu edukacyjnego, wszystkie pozostałe części podstawy są po prostu „posklejane” z fragmentów opracowanych przez zespoły specjalistów poszczególnych dyscyplin naukowych. Szkoła traktowana jest jako luźna federacja udzielnych księstw przedmiotowych, a nie jedna republika edukacyjna, w której wszyscy obywatele współdziałają w dążeniu do wspólnych celów.

Czasem prowadzi to do efektów niemal humorystycznych. Oto fragment „Zalecanych warunków i sposobów realizacji” jednego z przedmiotów w klasach 4-6:

Nauczyciel w realizacji przedmiotu powinien dążyć do rozwijania myślenia twórczego uczniów oraz poprzez odpowiednio dobrane metody przygotowywać ich do uczestnictwa w kulturze i do stosowania nabytych umiejętności w życiu codziennym.

Pytanie za pięć punktów, jakiego przedmiotu dotyczy? Języka polskiego? Muzyki? Plastyki? Pasuje do każdego? Ha! Ale zapisano tylko przy jednym!

Uwag do treści i formy podstawy programowej mam więcej, ale wykraczają one poza ramy wpisu na blogu. Szerzej napiszę na ten temat w ósmym numerze kwartalnika Wokół szkoły. Tutaj jeszcze tylko kilka uwag dotyczących zjawisk towarzyszących „realizacji” podstawy programowej, za którą to realizację osobiście odpowiada każdy dyrektor szkoły. Odpowiada, ale w praktyce nie jest przecież w stanie śledzić na bieżąco tego, co dzieje się w klasach. Może natomiast monitorować. Terabajty danych zapisano wskazówkami w tym względzie. W ramach monitorowania może, na przykład, „kontrolować plany nauczania/rozkłady materiału/plany wynikowe”, tworzone przez nauczycieli lub (najczęściej) pobierane przez nich z materiałów towarzyszących podręcznikom. Może „kontrolować przebieg procesu dydaktycznego”, cokolwiek sobie pod tym pojęciem wymyśli. Może też „kontrolować proces sprawdzania osiągnięć uczniów” (cytowane sformułowania zaczerpnąłem z opracowania „Monitorowanie realizacji podstawy programowej w przedszkolu i szkole podstawowej (I etap)”, opublikowanego przez Ośrodek Rozwoju Edukacji). Możliwe, że niektórzy dyrektorzy są w stanie to wszystko wykonać i jeszcze zachować poczucie sensu swojej pracy. Szczerze ich podziwiam. Ale zdarzają się też tacy, którzy obierają drogę na skróty. Na przykład, wymagają od nauczycieli podpisania pod koniec roku szkolnego oświadczenia, że „podstawa programowa została zrealizowana”. Nic to, że jak zauważyła moja koleżanka-blogerka Zosia Grudzińska, takie stwierdzenie na koniec klasy, która nie kończy etapu edukacyjnego, jest poświadczeniem nieprawdy (prawdą byłoby stwierdzenie „podstawa programowa w trakcie realizacji”). Ważne, że w przypadku jakiejś afery (nie sięgam myślą jakiej, ale odpowiednio sformułowana skarga do kuratorium może w tej kwestii zdziałać cuda) nietrudno będzie wskazać, kto zawinił. W ten sposób pęcznieje balon hipokryzji, stanowiącej sól naszej oświatowej ziemi.

Chciałoby się jeszcze napisać trochę więcej o planach wynikowych, do których tworzenia doktorat w dziedzinie nauk humanistycznych, to może być za mało, a buchalteria wymagań i ocen stawianych uczniom jest w stanie wypełnić nauczycielowi tygodniowy czas pracy nie tylko do poziomu czterdziestu godzin, ale nawet pięćdziesięciu. Na szczęście w internecie jest mnóstwo gotowych rozwiązań, a jedyny widzę w tym, że ktoś może próbować wprowadzać je w życie z zacięciem księgowego. Ale zostawmy to, pora na puentę.

Dzięki Ekspertom Dobrej Zmiany, być może dyskretnie suflowanym przez MEN, już wkrótce otrzymamy nową podstawę programową. Będzie ona, tak jak dotąd, skrupulatnie podzielona na przedmioty nauczania. Być może rozegra się przy okazji potyczka o przydział godzin w ramowym planie nauczania, bo im tych godzin więcej, tym ważniejszy (wydaje się) przedmiot. Chciałoby się jednak, by jakiś niewielki, interdyscyplinarny zespół ludzi, niepozbawionych umiejętności władania piórem, zebrał i zredagował ogólne zadania szkoły, a pozostałym częściom podstawy nadał w miarę spójny kształt. A wszystko to na co najwyżej dziesięciu stronach, wyłączając tylko wymagania egzaminacyjne, które powinny znaleźć się w osobnych dokumentach.

Nauczyciele, wyposażeni w tak zwięzłą podstawę programową mogliby, zamiast pisać lub studiować stworzone przez mędrców plany wynikowe, poświęcić zaoszczędzony czas na wspólne planowanie, co ciekawego/kształcącego/pouczającego/fajnego mogą zrobić wraz z uczniami, by jak najlepiej wykorzystać w codziennej pracy bezmiar możliwości, jakie przynosi normalne życie.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.