Refleksje szpitalne przeniesione na grunt szkolny

fot. domena publiczna - Pixabay.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Zanim będzie o edukacji, najpierw trochę o medycynie. W końcu jedno i drugie to – teoretycznie przynajmniej – służba społeczna, można zatem doszukiwać się analogii. Jakiś czas temu odbiła się pewnym echem w mediach opisana przez „Politykę” historia młodego lekarza, który najpierw udzielił pomocy współpasażerowi na pokładzie samolotu, być może zresztą ratując mu życie, by po kilku dniach wystawić liniom lotniczym rachunek za wykonaną usługę.

Indagowana przez dziennikarza medyczna profesura pozwoliła sobie na delikatną dezaprobatę, wynikającą z archaicznego przekonania, że ratowanie życia jest misją lekarza, i czynności takiej, szczególnie w tak nadzwyczajnym wypadku, wręcz nie godzi się wyceniać. Młodych lekarzy w rzeczonym artykule o zdanie nie spytano, choć z całego kontekstu można się domyśleć, że prawdopodobnie uznaliby zachowanie bohatera publikacji za usprawiedliwione. W końcu czy kompetentna porada lekarska nie powinna być skalkulowana bez względu na okoliczności?

Opisana historia ani mnie nie zdziwiła, ani obruszyła. Wszak lekarz najpierw udzielił skutecznej i kompetentnej pomocy, nie stawiając żadnych warunków wstępnych, a dopiero potem wystąpił o rekompensatę. Cóż, jak to ktoś ładnie napisał – społeczeństwo relacji ustąpiło miejsca społeczeństwu usług.

A jeśli chodzi o tak zwaną służbę (?) zdrowia, mam ci ja własne i bardzo świeże z nią porachunki. Dwukrotnie ostatnio miałem nieprzyjemność wejść w bliższy kontakt. Raz, gdy sam wylądowałem w szpitalu (nie należy jeździć na nartach bez kasku!). Drugi raz, gdy stałem się świadkiem szpitalnych losów bliskiej mi osoby. W obu sytuacjach z przerażeniem obserwowałem funkcjonowanie lekarzy. Nie oceniam ich merytorycznych kompetencji – mogę uwierzyć, że w kwestii diagnozy i podjętych decyzji dotyczących leczenia postępowali zgodnie ze sztuką. Rzecz dotyczy relacji z pacjentem. W moim przypadku kontakt lokatora szpitalnego łóżka z (trzema w sumie) medykami, w ciągu 72 godzin, wyniósł łącznie nie więcej niż cztery minuty. Dodajmy do tego jeden uśmiech z ich strony, a odejmijmy kompletny brak porozumienia w zespole medycznym, bo każdy miał inną wizję końca mojej hospitalizacji. Z kolei bliska mi osoba w zasadzie na każde pytanie dotyczące opinii lekarzy, wyników badań i tego wszystkiego, co dla pacjenta jest bez żadnej przesady, kwestią życia i śmierci, mogła odpowiedzieć rodzinie jedynie „nie wiem”. A to lekarz prowadzący poszedł na urlop, a to przyszło zastępstwo, które niewiele wiedziało, a to zmieniono prowadzącego. Po prostu pacjent był niczym rozbitek dryfujący na trawie pośród oceanu. W obu przypadkach jedynym źródłem życiodajnej empatii były niektóre pielęgniarki i salowe.

Obraz służby zdrowia, jaki zaobserwowałem, nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek misją. Zostały tylko procedury, wyceny, zgody wymagane od pacjenta – wszystko w pełni usprawiedliwione i umotywowane prawnie, ale wyzute ludzkiego pierwiastka. I proszę mi nie mówić, że to nie ludzie decydują, tylko warunki zewnętrzne! To ludzie decydują, jak traktują innych ludzi! Czy jak ludzi właśnie, czy przypadki. W tym miejscu dochodzimy do edukacji.

Obserwując pracę lekarzy miałem refleksję, że coś podobnego dzieje się chyba z nauczycielami. Szkoła niepostrzeżenie przeobraziła się z instytucji obarczonej misją w zakład usługowy. Miejsce relacji zajmują obowiązki i procedury. Nie uczę, tylko „realizuję podstawę programową”. Nie wychowuję, tylko „zapewniam bezpieczeństwo”. Nie rozmawiam, tylko diagnozuję i oceniam. A uczeń jest niczym pacjent w szpitalu.

Moja koleżanka świeżo zaliczyła kurs kierowników placówek wypoczynku. Relacjonując jego przebieg opowiedziała mi przede wszystkim o tym, jak to pod żadnym pozorem nie wolno nam-nauczycielom podawać dzieciom lekarstw. Nawet tych przyjmowanych stale, zapakowanych przez rodziców. Nawet przepisanych przez lekarza już podczas wyjazdu. Nawet kropli żołądkowych, mimo telefonicznej zgody rodziców. Prawo wcale nie zabrania nam tego wprost. To tylko kwestia interpretacji, która w przypadku jednym na milion może poskutkować pozwem do sądu ze strony rodziców. Ale tak nie da się budować zdrowych relacji społecznych!

Być może to, o czym tutaj piszę, to znak czasów. Może próżno się buntować. Ale warto mieć świadomość, że na tych warunkach nigdy nie wybudujemy „szkoły przyszłości”. Procedury zabiją w nas człowieczeństwo, a bez człowieka nie ma relacji, a bez relacji nie ma edukacji. Może warto choć pomyśleć o stawieniu oporu?

***

Uzupełnienie

Kilka lat temu przeszedłem dość ciężką chorobę, w wyniku której musiałem poddać się dwóm operacjom. Pierwszą przeszedłem w jednym z warszawskich szpitali. Poprzedził ją tygodniowy okres oczekiwania, w czasie którego niemal do końca nie było wiadomo, kiedy odbędzie się zabieg. Wreszcie pewnego ranka otrzymałem zastrzyk, tzw. „głupiego Jasia”, po którym, co pamiętam już tylko jak przez mgłę, zapakowano mnie na wózek, zawieziono zimnym korytarzem do sali pod jakąś wielką lampę, odarto niemal z pidżamy, wciśnięto coś do gardła, pokłuto rękę itd.. Wszystko to odbywało się jakby obok mnie, tylko ból i poczucie bezradności były moje własne. O ciągnącym się blisko 2 miesiące zakażeniu pooperacyjnym w ogóle już chyba nie warto wspominać.

Niestety, konieczna okazała się druga operacja. Tym razem, dzięki pomocy rodziny, trafiłem do znanego ośrodka niedaleko Paryża we Francji. Przyszedłem tam w poniedziałek o 8 rano, a już o 8.15 rozebrany, lecz przykryty i wyposażony w kapitalnie utrzymujące ciepło papucie, leżałem na stole operacyjnym. W chwilę później przyszedł chirurg, przywitał mnie uśmiechem i podaniem ręki oraz kilkoma informacjami o zakresie i przewidywanym czasie trwania operacji. Wreszcie urocza pani anestezjolog powiedziała „a teraz zaczynam pana usypiać...” i... urwał mi się film. Wyszedłem z tego szpitala po trzech dniach, z zabliźnioną już (!) raną i komputerowym wydrukiem informującym mnie, że wizyta kontrolna przewidziana jest... za rok, w piątek, o 9.40. Termin ten zresztą został dotrzymany niemal co do minuty...

Z czasem, analizując swoje przeżycia, doszedłem do wniosku, że sytuacja ucznia w przeciętnej polskiej szkole do złudzenia przypomina to, co spotkało mnie w pierwszym szpitalu. Wszechwiedzący nauczyciel najlepiej wie, jak zorganizowana ma być nauka, a wiedzę tę serwuje uczniowi zależnie od swego „widzimisię”. Uczeń jest przestawiany i przesuwany z miejsca na miejsce, a wszystko to odbywa się obok niego, tylko stres i porażki (no, niekiedy też sukcesy!) są jego własne. Wtedy właśnie wymarzyłem sobie szkołę, w której uczeń odegra rolę pacjenta francuskiego szpitala. W której szacunek dla jego osoby będzie czym oczywistym, wyrażającym się respektowaniem jego prawa do informacji, prawdziwej życzliwości nauczyciela, pozornego przynajmniej, a gdzie się da - rzeczywistego, poczucia wpływu na to, co się z nim dzieje! W której następstwa określonych zachowań będą równie przewidywalne, jak moja kontrolna wizyta w szpitalu.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.