Świąteczne rozmyślania o relacjach w szkole

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Wielkanoc sprzyja autorefleksji. W moim przypadku nie chodzi o rachunek sumienia, ani tym bardziej jakąkolwiek formę spowiedzi, ale odrobinę zadumy nad sobą, której sprzyja w tym czasie tradycja, nawet w oderwaniu od religii. A że człowiek jest istotą społeczną, siłą rzeczy owa refleksja rozciąga się także na relacje z innymi ludźmi.

***

Kilka zdań o tym, co mnie zainspirowało. Otóż jest strona na fejsbuku, zatytułowana Dzieckiem po oczach, której założyciel, Marcin Drzazga, publikuje autorskie komentarze do szkolnej rzeczywistości. Każdy wpis puentuje rysunkiem, który zresztą zazwyczaj mówi też sam za siebie. Często zgadzam się z tezami autora, a jeszcze częściej inspirują mnie one, są bowiem źródłem refleksji nawet gdy budzą sprzeciw. Tak właśnie było w przypadku, który skłonił mnie do napisania tego artykułu.

Post, do którego tutaj nawiążę jest zbyt obszerny, by zacytować go w całości. Niestety, dostęp do niego mają wyłącznie użytkownicy fejsbuka. Na użytek niefejsbukowych Czytelników przybliżę więc go tutaj, przytaczając kilka wybranych zdań:

Latami pracowałem wspierając wychowanie w szkolnej klasie. Setki razy rozmawiając z nauczycielami o kłopotach, które sprawiają im uczniodzieci, wsłuchiwałem się w żale nad rodzicielskimi brakami. One to za każdym razem były w nauczycielskich diagnozach główną przyczyną tego, że Jaś w szkole przeszkadza, jest niegrzeczny, nie uczy się, zaczepia, rozwala lekcje, obraża innych.

(…) No i nawet jeśli w tym było ziarno prawdy, w tej nauczycielskiej diagnozie zachowań dziecka, to jakoś nigdy albo bardzo rzadko nie pojawiała się refleksja, że może to system szkolny jest doskonałym wsparciem i wyzwalaczem trudnych zachowań.

(…) Nauczyciele/szkoła stosują naprawdę wiele przeróżnych usprawiedliwień, "odtłumaczeń" i racjonalizacji, paranaukowych powiedzonek, żeby jakoś przekonać siebie i uczniów, że to co robią jest dobre i pożyteczne i ma sens.

(…) Zauważyłem więc przez lata , że w codziennej komunikacji nauczycieli o uczniu bardzo dużo jest takiej plotkodiagnozy rodzicielstwa. I niestety w wielu przypadkach jest to próba zrzucenia odpowiedzialności za swoją bezradność w tej niełatwej pracy.

Tekstowi towarzyszy rysunek z takim oto dialogiem pomiędzy nauczycielką i matką:

- Odkryliśmy dlaczego pani syn jest nadpobudliwy i źle się zachowuje w szkole. Jest pani złą matką.

- Ale w domu zachowuje się dobrze.

- To dzięki temu, co nauczyliśmy go w szkole.

Mocne. Ale też mocno skrzywione, choć główna teza, że nauczyciele podtrzymują dysfunkcyjny system, nie dostrzegając w nim ważnego (albo wręcz głównego) źródła problemów z dziećmi w szkole, daje się bronić. Problem w tym, że oczekiwanie od nauczycieli postępowania wbrew logice systemu, którego są częścią, jest wyrazem naiwności. Tym bardziej potępianie ich w czambuł za bierność. Co prawda w internecie można znaleźć mnóstwo pomysłów alternatywnych, jednak system trzyma się krzepko i nie oskarżałbym o to wyłącznie nauczycieli. Wiem z własnych doświadczeń wprowadzania innowacji, że rodzice też są konserwatywni i obawiają się wszystkiego, co jest im nieznane. Stabilności systemu strzeże również betonowy układ prawno-urzędowy, na czele z kolejnymi ministrami, których już od dziesięcioleci trudno było podejrzewać o edukacyjny progresywizm. Dlatego wskazywanie nauczycieli jako wyłącznie odpowiedzialnych za takie czy inne błędy systemu szkolnego, albo jako tych, którzy sami mieliby dokonać w nim rewolucyjnej zmiany, zawsze budzi mój sprzeciw.

Wielokrotnie pisałem na blogu „Wokół szkoły” o relacjach rodziców i nauczycieli. Są niezwykle złożone, bardzo wrażliwe na brak empatii każdej ze stron. A dzisiaj, w bardzo trudnych czasach pandemii i rozgrywającej się w sąsiedztwie wojny, tym bardziej trudne. Dlatego nie podoba mi się jednostronne podejście. A takie widzę we wspomnianym wyżej poście Marcina Drzazgi. Ale zainspirował on mnie do refleksji niejako pobocznej, a mianowicie dotyczącej miejsca dyrektora placówki w tej układance.

***

Jako dyrektor szkoły podejmuję mnóstwo decyzji. O rozmaitym, nierzadko dużym ciężarze gatunkowym. Niektóre dotyczą bezpośrednio dzieci, a więc również ich rodziców. I choć naprawdę mam w sobie mnóstwo dobrej woli, a decyzje trudne podejmuję po konsultacji z innymi osobami znającymi sprawę, a często również po rozmowach z zainteresowanymi rodzicami, z reguły napotykam na sprzeciw tych ostatnich, jeśli moje rozstrzygnie jest nie po ich myśli. Nie ma na to wpływu ani tak zwane dobro dziecka (bo w sytuacjach spornych postrzegamy je różnie), ani nawet wcześniejsza, choćby najbardziej udana współpraca. Czuję się przez to w swojej roli niczym trener piłkarski, który – jak głosi porzekadło popularne w świecie piłki nożnej, jest tak dobry, jak ostatni mecz jego drużyny. Ja jestem tak dobry w relacji z rodzicami, jak moja ostatnia decyzja wobec jego dziecka.

Zilustruję to historią o tyle dziś już neutralną, że pochodzącą z zamierzchłej przeszłości STO na Bemowie. Przyjęliśmy do szkoły dziewczynkę, do klasy trzeciej. ADHD, zespół opozycyjno-buntowniczy, w sumie chodząca bomba zegarowa, wybuchająca regularnie mniejszymi i większymi „aferami”. Radziliśmy sobie w szkole przez cztery lata, do końca podstawówki, choć tylko nauczyciele, którzy pracowali z jej klasą na co dzień wiedzą, jak wielkie było to wyzwanie. Dziewczynka pojechała nawet ze mną na obóz harcerski, który też wspólnie przeżyliśmy, nawet całkiem miło. Z rodzicami relacje były poprawne, choć ich bezsilność wychowawcza – jeszcze większa niż nasza. Kryzys nastąpił tuż przed metą. Otóż na koniec szkoły uczennica otrzymała poprawną ocenę zachowania. Naprawdę, bardzo zasłużoną – to zresztą były jeszcze czasy, kiedy orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego, a nawet zwykłe opinie psychologiczne z zaleceniami dla szkoły, stanowiły rzadkość. Ocena poprawna w świetle całego „dorobku” naszej podopiecznej - jak najbardziej zasłużona. Niestety, rodzice uznali, że przekreśla ona wszelkie szanse ich córki w dalszej edukacji. Postawiliśmy w szkole na swoim, uznając, że musi być w dokumentacji jakiś ślad kłopotów, jakie sprawia dziecko. Gwoli uczciwości i lojalności wobec nauczycieli, pod których skrzydła trafi w przyszłości.

W efekcie rozstanie odbyło się zaocznie. Ani rodzice, ani córka nie pojawili się na zakończeniu roku szkolnego. Świadectwo zostało odebrane z sekretariatu przez mamę, od której aż biła złość i uraza. Wszystko, co przez cztery lata zrobiliśmy w szkole dla tej dziewczynki, kosztem naprawdę ogromnego wysiłku, okazało się nieważne i niegodne podziękowania.

Podobnych historii mógłbym przytoczyć więcej. Właściwie w każdym roczniku mamy uczniów, których rodzice ozięble żegnają się ze szkołą. Ostatnia prosta – przygotowanie do egzaminów, wystawianie ocen końcowych – nie zawsze przebiega po ich myśli. A oczekiwanie, że zrobimy wszystko, by dziecku ułatwić start w wyścigu do szkoły średniej, jest oczywistą oczywistością.

We wspomnianym poście Marcin Drzazga sugeruje, że w relacji szkoła-dom to nauczyciele są profesjonalistami, i z tego względu na nich spoczywa obowiązek postępowania zgodnego z potrzebami dziecka. Trudno się z tym nie zgodzić, ale tylko teoretycznie. W praktyce pedagogiczny profesjonalizm podpowiada czasem zupełnie coś innego, niż oczekują rodzice. Ci ostatni oczekują zaś działań zgodnych z własnym wyobrażeniem dobra dziecka (które wszak rodzic rozumie najlepiej) i furda profesjonalna wiedza, szczególnie gdy podpowiada coś innego i stawia rodzica wobec konieczność wyjścia z jego strefy komfortu.

Przychodzi mi w tym miejscu do głowy analogia z poradą medyczną. Sam wielokrotnie przekonałem się na własnej skórze, że dużo chętniej słucham medyka, który stawia łagodniejszą diagnozę. Nie mam wtedy pokusy, by poradzić się innego. Gdy diagnoza jest zła, powstaje natychmiast potrzeba udania się do innego specjalisty, który okaże się bez wątpienia lepszy, jeśli jego opinia bardziej mi się spodoba. Rodzice podobnie, nie mają zaufania do diagnozy w szkole, jeśli znajdują gdzie indziej inną, bardziej po swojej myśli.

Dla mnie jako dyrektora szkoły niepublicznej szczególnie trudny jest czas rekrutacji. Wiele lat temu zdecydowaliśmy w STO a Bemowie, że nie będziemy przyjmować uczniów w sposób konkursowy, wybierając kandydatów najlepszych – cokolwiek to słowo może oznaczać. Przyjmowaliśmy zgodnie z kolejnością zgłoszeń. Z biegiem lat jednak doszliśmy do ściany – po prostu liczba dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, zdiagnozowanych lub nie, dramatycznie wzrosła. Rodzice zupełnie słusznie upatrują szansę w takiej placówce, jak nasza. Cóż z tego jednak, jeśli skala potrzeb przekracza możliwości naszej szkoły. Odmawiamy więc przyjęcia niektórych kandydatów, czyniąc zawód ich rodzicom i narażając na zarzut, że ułatwiamy sobie życie i zdradzamy własne ideały. Są jednak granice wydolności pedagogicznej zespołu nauczycieli i my tylko staramy się je respektować.

Nawiasem mówiąc, takiego luksusu nie mają dyrektorzy publicznych szkół podstawowych, którzy muszą przyjmować wszystkie dzieci z rejonu, a ostatnio również dzieci ukraińskie. To bardziej z myślą o sytuacji w tych placówkach niż we własnej od kilku lat piszę, że polski system jest na skraju wydolności. Szkoły niepubliczne, póki co, poradzą sobie, ale prywatyzacja systemu nie jest rozwiązaniem, ani możliwym, ani zgodnym z interesem społeczeństwa… Nie ma w tej chwili na tapecie żadnych dobrych, realnych rozwiązań, a już tragedią jest ciągłe pudrowanie rzeczywistości przez najwyższe władze oświatowe. Ostatnio poważnie zastanawiam się co będzie, gdy w szkołach zabraknie nie tylko fizyków i informatyków, ale także nauczycieli innych specjalności. I żadne sztuczki ni pomogą ich znaleźć, nawet w gronie ludzi pozbawionych formalnych kwalifikacji, których kuratorium byłoby w stanie litościwie zaakceptować. W obliczu dodatkowego pół miliona uczniów z Ukrainy prawdopodobnie będziemy tę katastrofę obserwować już we wrześniu.

A wracając do moich przedświątecznych refleksji...

Drogi Panie Marcinie, a także inni, którzy w najlepszej wierze wskazujecie błędy i zaniechania nauczycieli! Nie uogólniajcie tak bardzo swoich spostrzeżeń. Ten system trzyma się jeszcze tylko dzięki wysiłkowi tysięcy całkiem przyzwoitych ludzi pracujących w szkołach i przedszkolach. Dających z siebie wiele, nawet jeśli nie zawsze najmądrzej. A zniszczenie tego systemu drogą oddolnej rewolucji, jest pomysłem baaardzo ryzykownym. Grozi wylaniem dzieci wraz z kąpielą.

Drodzy Rodzice! Nie musicie biernie godzić się z absurdami, których pełno jest w szkołach. Macie prawo krytycznie patrzeć na pracę i decyzje podejmowane przez nauczycieli. Ale nie zakładajcie z góry, że w każdym przypadku, gdy coś dzieje się nie po waszej myśli, to efekt ignorancji lub złej woli. Nauczyciel naprawdę bywa profesjonalistą i widzi więcej.

Drodzy Nauczyciele… Wam w tym miejscu życzę przede wszystkim zdrowia i spokoju! A jeśli wciąż czujecie siłę, by trwać na swoich stanowiskach, życzę, abyście podejmowali wyłącznie roztropne decyzje, strzegli prawa, ale i zdrowego rozsądku, kierowali się empatią wobec dzieci i ich rodziców. Z wiarą, że wiele zależy od nas, choć, jak pewnie sami to czujecie, lekko w najbliższym czasie nie będzie.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.