Kto się boi sztucznych snów?

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Kto się boi sztucznej inteligencji w edukacji? Śledząc tradycyjnie alarmistyczne nagłówki popularnych serwisów, można by odnieść wrażenie, że wszyscy. Trudniej jest zgadywać, kto się nie boi.

W rzeczywistości, ten wylew obaw ma dwa główne nurty – jednym jest wyrachowana, oportunistyczna akcja mediów wszelakich, czyli pogoń za skutecznym clickbait’em. Sekundują jej panikarze interesowni, którzy na tych lękach także chcą zarobić i już przygotowują ofensywę – najpierw trzeba urobić klienta, przekonująco podpowiedzieć mu czego ma się bać, a następnie sprzedać mu fachowe remedium w postaci kursów, szkoleń, wykładów, poradników, etc.[1] Drugi nurt to oczywiście jęki samych adresatów tego przekazu. Wśród nich najwięcej jest tych, którzy boją się dla zasady, no bo nowego trzeba się bać, nawet jeśli się z tym nowym w ogóle nie będzie miało do czynienia. Ci będą mieli dylemat, kogo słuchać: wszechwiedzącego kołcza, który adekwatne popłuczyny wiedzy przerobił miesiąc przed nimi czy też ministra Czarnka, który tak zgrabnie radzi sobie z problemem telefonów komórkowych w szkołach, że teraz pewnie też znajdzie rozwiązanie, dające się szybko zapisać w szkolnych statutach. Jeśli się chwilę zastanowić, to pan minister ma chyba jednak u nich większe szanse, bo analogiczne do wcześniejszego pomysłu zbanowanie ChatGPT i spółki będzie nie tylko proste, tanie i równie nieskuteczne, ale przede wszystkim nie będzie wymagało odgniatania tyłka na objawieniach kołcza.

Kto jeszcze boi się sztucznych snów? Także ci, którzy nie dają narzucić sobie tej narracji prymitywnego manuala czy żałosnych, czarnkowych ukazów, a nieco masochistycznie wybiegają myślą poza proste skojarzenia. Tacy nie chcą, niczym bohaterowie E. Albee’go, uciekać od pytania who's afraid of living life without false illusions. Pochlebiam sobie, że szczerze podzielam takie niepokoje, ale jednocześnie zastanawia mnie skąd pochodzą owe popularne iluzje, na ile są przekonujące i dlaczego są tak atrakcyjne.

Najprostszą z możliwych odpowiedzi jest stwierdzenie, że ludzie po prostu „lubią” się bać (zwłaszcza gdy niebezpieczeństwo jest bezpiecznie odległe), a jeszcze większe spełnienie odczuwają, kiedy na horyzoncie pojawia się zbawca, oferujący łatwe i szybkie rozwiązania. Może to być wystrugana ad hoc, ministerialna marionetka, która obieca wystarczająco dużo, by móc nic nie dać, konstrukt ideologiczny w rodzaju „nowego paradygmatu w edukacji” lub jego teoretycznie praktyczny odprysk, w postaci różnych coś-tam-coś-tam-dydaktyk. Najśmieszniejsze w tym wszystkim (to tak naprawdę śmiech przez łzy), że skuteczność tych „rozwiązań” nie ma dla większości żadnego znaczenia. Postrzeganie rzeczywistości przez teoretycznie wykształconego człowieka ery Internetu ogranicza się najczęściej do odnotowywania wyrwanych z kontekstu objawień, pretendujących do miana faktów. Namiastki te, praktycznie do końca swej egzystencji w publicznej świadomości (na ogół maksymalnie przez kilka dni, zanim przykryją je inne rewelacje) pozostają w sferze deklaratywnej – mało kto je weryfikuje. Nie inaczej jest z rozmaitymi strachami technologicznymi.

Wynika z tego, że na ogół ludzie boją się krótko, intensywnie i wcale nie tego, czego bać się powinni. W obliczu udostępnienia i upowszechnienia algorytmów błyskawicznie przetwarzających dostępne informacje, nauczyciele (jak i reszta społeczeństwa), zamiast obawiać się zastępowania faktów ich zmanipulowanymi lub nawet nieintencjonalnie zniekształconymi odpowiednikami (a w rezultacie tworzenia mnogich fikcji, zdobywających równorzędne lub nawet bardziej znaczące uwierzytelnienie niż obserwowana rzeczywistość), dalszej atomizacji społeczeństwa, rozrywanego przez coraz bardziej impregnowane bańki informacyjne, karmione spreparowanym, uszytym na miarę, sformatowanym przekazem, postępującej inwigilacji, dyskryminacji, wreszcie skutecznej indoktrynacji i propagandy, a w końcu utraty tożsamości, podmiotowości i cech indywidualnych, lękają się dupereli. Poniżej, kilka przykładów…

Czy zadawanie prac domowych ma sens? Czy nie sprawdzam „dzieła” AI? Nie rozumiem, skąd ta nagła refleksja i troska. Przecież narzędzia pozwalające na oszczędzenie sobie wysiłku pisania rozprawki o wadach i zaletach życia w dużym mieście lub na wsi istnieją przynajmniej tak długo jak Internet. Jeśli do tej pory nie byłeś człowieku tego świadomy i nigdy nie zorientowałeś się, że czytasz powielanego w tysiącach kopii gotowca, to albo nie chciałeś o tym wiedzieć, albo nie zawracaj sobie głowy sztuczną inteligencją i daj spać dalej swojej własnej. Nie udzielę Ci w tej kwestii rady, którą szpanują teraz znawcy tematu[2], bo nawet jeśli jeszcze nie dziś, to pojutrze, styl, charakter, a nawet zdecydowanie bardziej indywidualne i szczegółowe parametry wypowiedzi AI będzie można jej po prostu zadać. Nadal jednak możesz postawić mniemanemu autorowi parę pytań odnośnie do treści pracy i nawet jeśli sfabrykowała ją AI, ale delikwent udzieli sensownych odpowiedzi, praca domowa spełniła swoje zadanie.

Czy sprawdziany będą wiarygodne? Czy nie będą bezkarnie ściągać? Oczywiście, że będą – robią to od początku oświaty zorganizowanej i AI znów nie wprowadza tu niczego nowego. Myślę, że póki co, większy problem nadal stanowią tradycyjne metody ściągania; z nieuczciwym wykorzystaniem ChatGPT łatwiej sobie poradzić niż z oszustwami związanymi z krążącymi po Sieci standardowymi, podłączonymi pod podręczniki testami. Daruj więc sobie umoralniające gadki szmatki – tych, którzy będą chcieli sprawdzić, jak radzisz sobie z poprawianiem algorytmu i tak nie wzruszysz. W klasie, wystarczy poprosić o złożenie telefonów i innych urządzeń z dostępem do Internetu w wyznaczonym miejscu, natomiast w przypadku egzaminów wyższego szczebla, nie będzie wyjścia i wkrótce trzeba będzie zainwestować w urządzenia zakłócające sygnał. Taki „wyścig zbrojeń” jest naturalny i nieunikniony, i choć tarcza jest zawsze wtórna w stosunku do miecza, odsetek prac spreparowanych przez elektronicznych asystentów nie będzie większy niż tradycyjnych gotowców i plagiatów.

Nie mam o tym pojęcia… Czy sobie poradzę? Tak, wiem, TEAMS Cię przerasta… Jak wielu z nas. Ale na szczęście narzędzia od zawsze ewoluują w stronę urządzeń idiot-friendly. Nie ma co się obrażać – dotyczy to całego naszego otoczenia. AI rzeczywiście ma szansę uprościć życie wszystkich, którzy musieli dotąd radzić sobie z mnogimi, nie zawsze intuicyjnymi interfejsami, językami i setkami oddzielnych algorytmów, które trzeba było najpierw opanować, a następnie scalać w coś sensownego. Teraz trzeba jedynie zadać dobre pytanie. Tak, nadal wymaga to odrobiny inteligencji i doświadczenia, ale, jeśli zwykle wymagamy od swoich uczniów, by uczyli się na bieżąco, to sami nie powinniśmy unikać okazji do zdobycia nowych doświadczeń, prawda?

Co z moim autorytetem? Przecież zaraz będą porównywać moje wypowiedzi z jakimś szach-czatem w czasie rzeczywistym… Naprawdę? Dopiero teraz? Jeśli rzeczywiście udało Ci się palnąć coś godnego memu, z czym nie zgadza się wujek Google i ciocia Wikipedia, to pewnie dawno już zostałeś gwiazdą mediów społecznościowych. Poza tym, przykro mi, ale wiedza lub jej brak, od dawna już nie jest liczącym się wyznacznikiem autorytetu. Oczywiście nigdy nie była jedyną jego składową, ale odkąd władze wszelakie odkryły, że można łatwo leczyć kompleksy mas i pacyfikować niepokoje społeczne ułudą zbędności elit intelektualnych i rozumem w smartfonie, jakikolwiek autorytet bezpieczniej jest budować na czymkolwiek, ale nie na niej. Jajogłowi i inne wykształciuchy na drzewo, liście pompować. Z drugiej strony, jeśli chciałeś budować autorytet na swojej „nieomylności”, to pomyliłeś profesje. Jest taka jedna, która z założenia jest nieomylna, ale, w całej swojej historii, z wyjątkiem jakichś czterdziestu lat, oferowała tylko jeden etat. Ciężko jest się załapać, a ponadto coraz więcej jest bezczelnych, którzy tę etatową nieomylność (i moralność) podważają. Jeśli jednak aż tak Ci zależy na nimbie alfy i omegi (gwarantuję, że Twoi uczniowie en mass mają to gdzieś), to zawsze możesz poprowadzić adekwatną lekcję i w błyskotliwym stylu udowodnić, że w starciu z Twoją naturalną inteligencją i elokwencją, obecnie dostępna AI dość szybko zaczyna gadać bzdury. Jej odpowiedzi nadal bywają schematyczne i często dość łatwo jest te wzory wychwycić[3].

A co z wizerunkiem profesji? Nie spadnie zaufanie do nauczyciela? Przecież zaraz wszyscy zazdrośni o moją łatwą, przyjemną i dochodową fuchę zaczną krzyczeć, że nic nie umiem, a dostaję kasę za nic, bo całą robotę odwala za mnie komputer… Zaczną? Przecież od dawna krzyczą. I to po części na Twoją własną prośbę. Dałeś się namówić na przerabianie szkoły na stację obsługi emocji dzieci i dorosłych[4], to nie narzekaj, że jej klienci te emocje wylewają na Ciebie. Doceniasz za kropki? To pogódź się z tym, że nic więcej nie będziesz musiał doceniać. Przekonała Cię metaanaliza Hattiego? Dowiedziałeś się, że Twoje merytoryczne umiejętności są na szarym końcu listy wyliczonych na palcach współczynników, opisujących wpływ rozmaitych działań na powodzenie procesu edukacyjnego? To nie dziw się, że szacunek dla pracy, którą wykonujesz ma ujemne prawdopodobieństwo zaistnienia. Nie razi Cię neurobajdurzenie? Powszechna, jakże praktyczna pogarda dla faktów? Bałwany ciekawości i kreatywności (i innych kompetencji miękkich) nad ołtarzem pedagogicznego chciejstwa? Jaki wizerunek? Jakie zaufanie? Widziałeś kiedyś, żeby coś spadło z dna? I to nie AI jest temu winna.

Czy za rok, dwa, nie będę zarabiać mniej? Czy nie zapłacę redukcją dochodów za wykorzystanie nowoczesnej technologii? Skądinąd logiczne. Skoro spędzasz połowę czasu pracy na projektowaniu działań edukacyjnych i sprawdzaniu prac, automatyzacja tych czynności powinna przynieść oszczędności pracodawcy. Tyle, że dotyczy to pracodawców kierujących się rachunkiem ekonomicznym. O tym, że oświatą rządzi polityka nie muszę Cię chyba przekonywać? Owszem, p. Czarnek i wszyscy jego następcy chętnie by na Tobie zaoszczędzili, ale raz, że i tak oszczędzają jak mogą i mają tego świadomość, a dwa, że doskonale zdają sobie sprawę, że to oszczędzanie ma pewne granice, podyktowane… Nie, wcale nie wytrzymałością pracowników budżetówki – ci już wielokrotnie udowodnili, że są skłonni do wielu poświęceń, w zamian za gwarantowaną miskę owsianki. Zawiadujący tym bałaganem muszą się teraz martwić o zastępowalność kadr, a doskonale wiedzą, że na stosowną „ideowość” młodych pokoleń w obecnych realiach liczyć nie mogą. Śpij spokojnie, bardziej nie zbiedniejesz.

Czy dotrwam do emerytury? Czy za parę lat nie okażę się zbędny? To chyba najbardziej bzdurne obawy, podzielane chyba jedynie przez największych panikarzy. Oczywiście, że AI nie odbierze Ci pracy. Ale wcale nie ze względu na Twoje wyjątkowe kwalifikacje, liczbę odbytych szkoleń, doświadczenie i nie dlatego, że Twoja dyrekcja nie może bez Ciebie żyć – i bez obecności AI nie jesteś niezastąpiony. Najzwyczajniej w świecie, żadne władze oświatowe, żadne ministerstwo i żadna szkoła nigdy nie uznają się za zbędne. Choćbyś produkował nieporównywalnie gorsze scenariusze lekcji niż tysiące generowanych przez ChatGPT w ciągu sekundy, nic Ci z tego powodu nie grozi. Jak wykazała pandemia, ludzie potrzebują poczucia interakcji z innymi ludźmi, nawet jeśli nic sensownego nie mają sobie do zaoferowania. Kto tak będzie umiał ucznia utulić i zgnoić jak drugi człowiek? Szkoła jest produktem, nośnikiem i elementem ludzkiej kultury i choćby ta kultura do najbardziej wyrafinowanych nie należała, choćby biła po oczach prymitywem i sztampą, pozostanie kulturą ludzką, którą ktoś musi przekazywać, przejmować i rozwijać, i na którą żaden algorytm się nie załapie[5]. Spokojnie więc, nie podzielisz losu pracownika dowolnego call center. Podziękuj ludzkim kompetencjom, nawet jeśli ich nie masz zbyt wiele – mimo wykładniczego rozwoju technik informatycznych, czasy, w których wszyscy, niezależnie od kompetencji, inteligencji i różnie pojmowanego człowieczeństwa, będziemy musieli udać się na zieloną trawkę dochodu gwarantowanego długo jeszcze nie nadejdą. Nawet dla najprzeciętniejszych nauczycieli, AI nie stanowi żadnej konkurencji. W przeciwieństwie do innych nauczycieli, którzy stosowne pytania sztucznej inteligencji już uczą się zadawać.

Obawy dotyczące sztucznej inteligencji i te racjonalne, i urojone, te banalne i te nieoczywiste, można by mnożyć, ale mają one jedną cechę wspólną – tak naprawdę ich przedmiotem nie jest wcale AI. Parafrazując jeszcze jednego dramaturga, zapytam i odpowiem: Czego się boicie? Siebie samych się boicie!

Przypisy:

[1] Tylko czekać aż dla nauczycieli, którzy ledwie opanowali podstawy działania dziennika elektronicznego, zostaną zorganizowane kursy odsłaniające tajniki uczenia sieci neuronowych i przekonujące, że ChatGPT nie gryzie.
[2] „Zadbaj, by zadawana praca domowa miała oryginalny charakter i pozwalała na indywidualne ujęcie tematu.” Błyskotliwe.
[3] Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest kaganiec politycznej poprawności, założony AI przez jej twórców. Minie jeszcze trochę czasu zanim stanie się bezużyteczny wobec wysiłków hakerów (pojedyncze próby, uwieńczone powodzeniem, już miały miejsce).
[4] Copyright by Jarosław Pytlak
[5] Oczywiście, dopóki sam nie zacznie ewoluować (nie mylić z uczeniem maszynowym, którym sami sterujemy) i nie uzna tej kultury za konkurencję.

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.