Choć mamy w tej chwili w szkołach na głowie egzaminy zewnętrzne, wystawianie ocen końcoworocznych w zdalnym nauczaniu, opiekę nad maluchami (na szczęście nielicznymi), konsultacje dla uczniów i palące pytanie o sposób organizacji rozdania świadectw, to spod tego całunu problemów uparcie przepycha się na światło dzienne niepewność, jak będzie wyglądał kolejny rok. Niby dyrektorzy szkół nie mają teraz czasu, żeby specjalnie się nad tym zastanawiać, ale przecież trudno zasłonić oczy i udawać, że nas nie ma… Na początku sierpnia może być trochę za późno na myślenie.
W dniu, kiedy piszę te słowa, w Polsce wykryto rekordową liczbę osób zakażonych koronawirusem. To dramatycznie kłóci się prezentowanym przez premiera i prezydenta obrazem naszego kraju jako miejsca bezprecedensowego sukcesu w walce z COVID-19. W istocie jesteśmy na szarym końcu w Unii Europejskiej, jeśli chodzi o tłumienie epidemii. Naprawdę trudno żywić nadzieję, że za trzy miesiące będzie bezpieczniej.
Dotychczasowe doświadczenia nie pozostawiają wątpliwości, że z ewentualnym problemem wrześniowego startu będą mierzyć się dyrektorzy placówek. Z ośrodka rządowego wyjdą rozporządzenia i jakieś enigmatyczne wytyczne, organy prowadzące każą wyryć na spiżowych tablicach, że brak funduszy i trzeba oszczędzać. Ale poza tym, jak zwykle, to dyrektor będzie miał za zadanie zadbać, żeby było dobrze. I oczywiście zaraportować sukces do kuratorium, żeby nie narazić się na zarzut nieudolności albo, nie daj Boże, niedopełnienia obowiązków.
Aktywność ministra Piontkowskiego w kwestii perspektywy nauki we wrześniu ograniczyła się, jak dotąd, do zapowiedzi, że „nie można wykluczyć dalszego zamknięcia szkół” i zapewnienia, że przygotowują „różne warianty”. Kto dokładnie przygotowuje i na czym owe warianty polegają – nie wiadomo. Więcej wiemy o planowanych działaniach w innych państwach.
Jak wieść niesie, Włosi rekrutują tysiące dodatkowych pracowników do systemu oświaty, przewidując konieczność radykalnego zmniejszenia liczebności klas szkolnych. Niemcy z kolei szykują się do pracy w nowym roku szkolnym w reżimie sanitarnym, sterując w kierunku nauczania hybrydowe (częściowo stacjonarnie w małych grupach, częściowo zdalnie). Nawiasem mówiąc, niemieckie landy są autonomiczne w dziedzinie edukacji, więc gremiów decyzyjnych jest tam wiele, mogą powstawać różne rozwiązania. Umożliwia to wymianę myśli i wybór najlepszych pomysłów. Przypisywany sobie przez polską władzę monopol na rację i na podejmowanie zasadniczych decyzji pozbawia ją (i nas wszystkich) możliwości korzystania ze zbiorowej mądrości i twórczej aktywności wielu ludzi. Oczywiście z wyjątkiem wymuszonego zaangażowania w realizację nie zawsze zrozumiałych i logicznych decyzji tejże władzy.
Nie mam pojęcia, jakie „warianty” przygotowują urzędnicy z MEN, jeśli w ogóle w tej deklaracji ministra Piontkowskiego kryje się jakaś treść. Sam widzę trzy możliwości: nauczanie stacjonarne, hybrydowe oraz zdalne, czyli na odległość. Każde z nich wymaga innych przygotowań, zasobów i organizacji.
Na razie wszyscy koncentrują się na pierwszej. W gotowych już arkuszach organizacyjnych dyrektorzy placówek umieścili uświęcony prawem oświatowym, obowiązujący przed pandemią zestaw zajęć i przypisanych do nich nauczycieli. Niektóre organy prowadzące, szczególnie samorządowe, stojące często pod ścianą wobec konieczności finansowania skutków kolejnych decyzji MEN, przezornie nakazały ograniczanie kosztów. Na przykład, w skądinąd zamożnej Warszawie nakazano likwidację w planach organizacyjnych większości zajęć dodatkowych i zmniejszenie zatrudnienia niektórych nauczycieli, np. wychowawców świetlic czy bibliotekarzy. Mówiąc szczerze, można zastanawiać się, czy są to tylko rozpaczliwe próby ratowania lokalnych budżetów, czy również czyniona z premedytacją redukcja pracowników mało przydatnych w przypadku zdalnego nauczania, a generujących w tym czasie koszty.
Mamy zatem zaplanowaną już normalną naukę, choć szansa, że taka ona właśnie będzie wydaje się niewielka. Tym bardziej, że nawet w przypadku stłumienia epidemii, póki nie będzie ono definitywne – a na to nie zanosi się wcześniej, niż powstanie skuteczna szczepionka, placówki oświatowe pozostaną tykającymi bombami zegarowymi.
Duża szkoła, to w dniach stacjonarnej pracy skupisko ludzi porównywalne liczebnością i zagęszczeniem z wielkim zakładem produkcyjnym albo górniczą szychtą. W skali kraju oznacza to tysiące potencjalnych ognisk zakażenia, takich, jakie pojawiają się ostatnio niemal codziennie, a to w kopalni, a to fabryce mebli albo zakładach produkujących lody. Możemy oczywiście uspokajać się, że dzieci przechodzą zakażenie łagodnie, najczęściej bezobjawowo. Co nie zmieni faktu, że wykrycie w dużej szkole choćby jednego tylko przypadku infekcji spowoduje wysłanie na kwarantannę dziesiątek, jeśli nie setek ludzi: uczniów i pracowników. Obserwowany na dniach przykład śląskich kopalń mówi sam za siebie.
Sytuację pogarsza przegęszczenie w wielu placówkach, a także wysoka średnia wieku nauczycieli, która wynosi ponad 45 lat. Ludzie po czterdziestce nierzadko mają rodziców w wieku największego zagrożenia śmiertelnym skutkiem COVID-19 i boją się przekazać im zakażenie. W szkołach pracuje też wielu emerytów, których często – szczególnie w szkolnictwie zawodowym – nie ma kto zastąpić, a którzy z racji wieku sami należą już do grupy ryzyka. Każdy dyrektor szkoły doskonale zdaje sobie z tego sprawę, co nie znaczy, że ma pomysł, co z tym fantem zrobić.
W świetle potencjalnych zagrożeń muszę przyznać, że z największą przyjemnością zjem własny kapelusz, jeśli mój niepokój okaże się nieuzasadniony i szkoły we wrześniu ruszą normalnie. Tym bardziej, że to, czego przez ostatnie miesiące nauczyliśmy się (nauczyciele oraz uczniowie, a przy okazji, często mimo woli, ich rodzice) w dziedzinie zdalnej komunikacji, naprawdę okaże się przydatne, choćby dla sprawniejszej organizacji pracy.
Jeśli zwyciężać będzie epidemia, to mamy w zasadzie do wyboru powtórkę z rozrywki, czyli nauczanie na odległość w wersji „Wiosna’2020”, albo nauczanie hybrydowe. Można też sobie wyobrazić współistnienie wszystkich wariantów, w zależności od regionu, liczebności uczniów, dostępności pomieszczeń itp. W dużych, wielkomiejskich szkołach, takich jak moja, wybór będzie jednak ograniczony.
Minister Piontkowski zapewne nie bez powodu wspomniał o możliwości nauki od września w trybie zdalnym. To opcja dla niego bezpieczna. W końcu każda szkoła wiosną jakoś tam problem ogarnęła. W tym flagowym dla polskiej edukacji „jakoś tam” mieści się oczywiście całe spektrum podejmowanych działań, ich rozmaita skuteczność, zróżnicowany nawet w ramach poszczególnych placówek poziom zadowolenia ludzi. Jednak z punktu widzenia rządu wystarczyło sypnąć trochę grosza na zakup sprzętu, wydać parę rozporządzeń i… wypiąć pierś do orderów, bo przecież wszystko działa.
Minister nie wspomniał dotąd o trybie hybrydowym, ponieważ konieczność dokonania podziału klas na mniejsze, wpuszczania jednorazowo do budynku szkoły połowy albo nawet tylko jednej trzeciej uczniów, przy konieczności zapewnienia im nauczycieli, a równocześnie zorganizowana zdalnej nauki dla pozostających w domach, to potrzeba ogromnego wzrostu zatrudnienia, przy braku funduszy, a szczególnie w wielkich miastach, także chętnych do pracy.
Jeśli Czytelnik tego artykułu należy do grona krytyków stanu nauczycielskiego i gotów byłby stwierdzić, że ci, którzy już są w szkołach, o ile uczciwie wzięliby się do pracy, z pewnością daliby radę, musi uwierzyć mi, że na skalę systemową jest to niemożliwe. Żadne pieniądze nie są w stanie sprawić, że doba ulegnie przedłużeniu, a nauczyciel uczący dziesięć klas dwudziestoosobowych (lub liczniejszych) – a w przypadku biologa lub geografa w szkole podstawowej to standard – zdoła uczyć w tym samym zakresie dwadzieścia połówek tych klas.
Nauczanie hybrydowe może być rozwiązaniem dla szkoły płatnej lub niewielkiej publicznej, najlepiej prowadzonej przez zamożną gminę. Na skalę ogólnopolską, bez dodatkowych inwestycji, o których już teraz musiałoby być głośno, to się nie uda.
Pozostaje więc nauczanie zdalne, o którym – po trzech miesiącach – powiedziano i napisano już niemal wszystko, we wszelkich odcieniach, pozytywnych i negatywnych. Niestety, nie znaczy to, że jesteśmy mądrzejsi. Dostępne w mediach „raporty” – używam cudzysłowu, bo nie mają one nic wspólnego z badaniami naukowymi – wiele mówią o emocjach i subiektywnych ocenach, natomiast nic o skuteczności tej formy pracy, zarówno w odniesieniu do zapisów podstawy programowej, jak w porównaniu z nauką stacjonarną. Nie mamy pojęcia, jakie szanse obiektywnie otwiera nauka zdalna, a gdzie znajdują się jej słabe punkty. Przepraszam, poprawię się, wszyscy to wiemy, ale każdy zna tylko swoją prawdę.
To właśnie teraz, na zlecenie MEN, zespoły badawcze pedagogów, psychologów, specjalistów IT, metodyków nauczania, powinny prowadzić badania w tym zakresie. Wypracowywać rekomendacje na przyszłość. Opracowywać proste poradniki. Wprowadzać korekty do podstaw programowych, bo ich realizacja w trybie zdalnym to jedna wielka fikcja. Ale żeby o tym się dowiedzieć, nie można badać stanu rzeczy za pośrednictwem kuratoriów, powszechnie kojarzonych w systemie oświaty z opresją. Myślę, że wielu dyrektorów, nauczycieli, uczniów i ich rodziców byłoby gotowych szczerze wypowiedzieć się na temat pracy w ostatnich kilku miesiącach, jeśli byłoby to przedmiotem rzetelnego badania naukowego.
To teraz należałoby wyszukiwać przypadki wykluczenia uczniów ze zdalnej edukacji i we współpracy różnych instytucji ustalać indywidualne sposoby wyjścia naprzeciw ich problemom.
Na tym mogę przerwać koncert pobożnych życzeń. Nie sądzę, że ekipę ministra Piontkowskiego stać na podjęcie takich działań. Wymagałyby one zejścia z piedestału własnej nieomylności i wciągnięcia do współpracy m.in. środowiska naukowego, czyli przedstawicieli znienawidzonej elity. Cóż zatem pozostaje dyrektorowi szkoły?
Rzetelna ocena działania własnej placówki – wśród nauczycieli, uczniów i ich rodziców. Wymiana doświadczeń i opinii w zespole pedagogicznym, bo każdy ma swoje spostrzeżenia, wielu uzyskało ponadprzeciętną sprawność w posługiwaniu się narzędziami IT, w korzystaniu z zasobów internetu, co warto rozpropagować w całym zespole. Wymiana pomysłów w gronie dyrektorów. Doroczne INSPIR@CJE Edunews.pl zostały przesunięte na wrzesień. A może pokusić się o ponadwymiarowe „Inspiracje zdalnego nauczania”, w wersji online dla zainteresowanych, w tradycyjnym terminie? W końcu zebraliśmy ogromny bagaż doświadczeń, także pozytywnych.
I jednak naszkicowanie sobie planu B na wypadek, gdyby koronawirusy i obecne kierownictwo MEN pozostały z nami na dłużej.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.