Stosuj się do poleceń!

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Znam wielu wspaniałych nauczycieli! Doceniam ich trud, ciągłą chęć do pogłębiania wiedzy, otwartość na uczniów i ich potrzeby. Wiem, że w obecnym systemie edukacyjnym nie jest im łatwo, na szczęście uczniowie zawsze doceniają to, co od takich pedagogów dostają. Jednak w grupie ponad 600 tysięcy nauczycieli są również osoby, które nigdy nie powinny pracować w tym zawodzie. Profesor Hüther nazywa ich „przerabiaczami materiału”, ja „wielkimi odpytywaczami”.fot. Fotolia.com

Takie osoby nie wchodzą z uczniami w relacje, ich celem jest zrealizowanie podstawy programowej i przygotowanie do testów. Wierzą, że dla dobra uczniów muszą być surowi i wymagający. Ich zdaniem nauka to nie zabawa. Ich repertuar metodyczny to głównie odpytywanie, sprawdziany, kartkówki, testy. Mało z siebie dają, dużo wymagają. Ich lekcje są nudne i mało atrakcyjne.

Odpytywanie zabiera im tak dużo czasu, że na koniec lekcji zdążą jedynie zapowiedzieć, co uczniowie powinni opanować na następną lekcję. „Przerabiacze materiału” wierzą, że im więcej będą mierzyć, tym lepsze wyniki osiągną ich uczniowie. Dlatego bez umiaru sprawdzają, testują i mierzą. Na ich twarzach uczniowie nie widzą uśmiechu, w końcu szkoła szkoła to nie zabawa. Czasami można od nich usłyszeć: „Ja tu nie jestem od lubienia, ja jestem od uczenia”. Nie lubią swojego zawodu, nie lubią uczniów, w ich podejściu do nauczanego przedmiotu nie ma nawet śladu fascynacji.

Myślę, że każdy z nas miał przynajmniej jednego toksycznego nauczyciela, którego po ukończeniu szkoły jak najszybciej chciał zapomnieć. Z takimi nauczycielami mamy również do czynienia jako rodzice. I mimo zupełnie innej sytuacji jesteśmy wobec nich tak samo bezradni jak wtedy, gdy sami chodziliśmy do szkoły. Toksyczni nauczyciele, którzy niczego nie nauczą i którzy na swoich lekcjach wywołują potworny stres, wciąż są w szkołach tolerowani. Nawet jeśli ich uczniowie osiągną na testach dobre wyniki, to cena tego sukcesu jest zbyt wysoka. Co zrobić, by chronić dzieci przed nauczycielami, którzy niszczą dzieciom zdrowie, zabierają im radość życia i trwale zniechęcają je do swoich przedmiotów?

Od dawna chciałam napisać o tym problemie, a jednak wciąż miałam wątpliwości. Jednak wczoraj dostałam maila, który przypomniał mi moją własną bezradność wobec sposobu, w jaki w jednej z toruńskich szkół traktowano i uczniów i rodziców. Uważam, że czas zacząć głośno mówić o tym, że nie wszyscy nadają się do pracy z dziećmi i młodzieżą.

Mail mamy ucznia klasy szkoły podstawowej

„Chciałabym opisać szkolne doświadczenia mojego dziecka, które powodują, że mam ochotę kopać i gryźć…
W skrócie zatem. Syn jest w drugiej klasie (wg rankingów – w jednej z najlepszych szkół podstawowych w X). Od pierwszej klasy ma testy, sprawdziany (bywało, że po dwa dziennie!) i oczywiście oceny (choć nie w skali 1-6 … dzieci dostają ocenę wyrażoną w punktach, np. 22/25 itp.)

Chciałabym opisać ostatni sprawdzian z języka polskiego. Dzieci miały krótkie opowiadanie i do niego pytania. Właściwą odpowiedź trzeba było podkreślić. Syn odpowiedział dobrze, ale poprawne odpowiedzi wziął w ramki… Pani dała mu punkty, ale na czerwono, z wykrzyknikiem dopisała: Stosuj się do poleceń!

Zadanie w zeszycie ćwiczeń: „Zróbcie w klasie „burzę mózgów” i napiszcie, co robi nauczyciel. Przepiszcie te wyrazy w kolejności alfabetycznej”. Co napisał mój syn? – „Krzyczy, mówi, pisze, powtarza, uczy”.

Jako dziecko przejawiające szczególne zdolności matematyczne jest objęty „pomocą psychologiczno-pedagogiczną”. Na czym polega ta pomoc? – Ano na tym, że raz na tydzień ma dodatkową godzinę zajęć z matematyki… Dostaje zadania, które zwyczajnie go nudzą. (Oczywiście standardem jest, że na sprawdzianie nie dostaje punktów, bo pisze sam wynik, bez zapisywania działania – liczenie w zakresie 20 opanował chyba w wieku 5 lat, więc zwyczajnie nie czuje potrzeby rozpisywania tak prostych działań).

Co można poradzić mamie tego chłopca? Co sądzić o szkole, która najzdolniejszym uczniom oferuje większą ilość zadań, które ich nudzą? Dlaczego tak wielu nauczycieli (nawet tych, uczących w klasach 1-3)uważa, że bez ocen, punktów i ciągłych kontroli ich uczniowie niczego by się nie nauczyli?

Post scriptum 1

Po opublikowaniu tego tekstu dostałam kilka maili od mam, które mają podobne problemy. Niektóre są nawet rozdarte, bo WIEDZĄ, że ten sposób traktowania ich dzieci może wynikać z troski o nie i o osiągane przez nie wyniki; a jednocześnie nie chcą, by ich dzieci traciły w szkole radość życia, otwartość na świat i wiarę w siebie. Czy zatem nauczyciele, którzy „krzyczą, mówią, powtarzają, uczą …” są złymi ludźmi? NIE! Oni są przekonani, ze taki sposób prowadzenia lekcji jest dobry, a może nawet sądzą, że to jedyny możliwy sposób zrealizowania postawionych przed nimi zadań. Takie mają wzorce, tak rozumieją swoją pracę. Wtłoczyć do pustych uczniowskich głów to wszystko, co zapisane zostało w podstawie programowej. Dla osób traktujących naukę jako akt przymusu (a nie jako akt woli), oczywiste jest, że dzieci trzeba do określonych zachowań zmuszać, że trzeba na nie krzyczeć, stosować kary i nagrody. Dramat polega na tym, że tacy nauczyciele nie dopuszczają do siebie tego, co wiedzą rodzice przerażeni ich postępowaniem, że dzieci same z siebie chcą się uczyć.

Nauczyciel, który wchodzi w rolę tresera po pewnym czasie widzi, że on NAPRAWDĘ musi wymuszać u swoich uczniów naukę, bo są bierni, leniwi, niechętni do pracy. Tyle tylko, że takie postawy są efektem zastosowanych metod nauczania. Małe dzieci, które przychodzą do szkoły mają ogromną motywację do nauki i chcą zasłużyć na pochwały dorosłych. Są gotowe do dużych poświęceń, by przynieść mamie ze szkoły informację o dobrym stopniu czy dużej ilości zdobytych punktów. Z ufnością patrzą też na swoich nauczycieli i chcą zasłużyć na ich pochwały. To są pierwotne mechanizmy, które występują u każdego dziecka.

Problem w tym, że nauczyciele wchodzący w rolę treserów, którzy za pomocą kar i nagród wymuszają określone zachowanie, mają właśnie takie wyobrażenie swojej pracy, ale również dlatego, że taka postawa jest zgodna z duchem obecnego modelu edukacyjnego. Ten model został oparty na metodach tresury, tzn. na systemie nagród i kar, które mają wymusić określone zachowania. Surowy, nieprzyjazny, ale skrupulatnie realizujący program (PP) nauczyciel ma prawo uważać, że pobłażliwość, czy dbanie o dobrą atmosferę i dobre relacje, mogą przynieść negatywne efekty. Z takiej logiki wynikają pouczenia typu:

Nie rozmawiaj!

Odpowiadaj całym zdaniem!

Skąd mam wiedzieć, że sam to wyliczyłeś?

Czytaj polecenia! (Dobra odpowiedź ma być podkreślona, a nie wzięta w ramkę!

Przepisuj dokładnie!

Tu wracamy do kluczowego pytania, po co posyłamy dzieci do szkoły. Jeśli po to, by zostały dobrze przygotowane do zdawania testów, to opisanej tu nauczycielce trudno robić jakiekolwiek zarzuty. Przecież robi wszystko, by umiały poradzić sobie z testowymi schematami. Taka jest logika systemu testocentrycznego, by nauczyć dzieci wykonywania poleceń. To jest nagradzane! Jeśli jednak ktoś chce, by jego dziecko rozwinęło w szkole swoje uzdolnienia i zostało przygotowane do radzenia sobie w normalnym życiu, to trafiając na opisaną nauczycielkę ma kłopot. Takie pojęcia jak „chęć do uczenia się”, „radość odkrywania”, „rozmowa i wymiana myśli” czy w końcu „uczucie szczęścia” nie mieszczą się w logice systemu testocentrycznego.

Szkolne lata mają wpływ na naszą osobowość, to truizm. Ale warto spojrzeć na opisany problem z tego punktu widzenia. Metody tresury formatują dzieci w określony sposób, uczą je podporządkowywania się dorosłym (później przełożonym), premiują posłuszeństwo i uległość, niszczą indywidualizm.

Jeśli zależy nam na tym, by nasze dzieci mogły w szkole rozwijać swój potencjał, jeśli uważamy, że mają prawo do dzieciństwa bez strachu i stresu wywołanego ciągłym sprawdzaniem wyników i jeśli w końcu chcemy, by ze szkoły wyniosły przekonanie, ze współpraca daje lepsze efekty niż rywalizacja, to musimy próbować przeciwstawiać się metodom tresury. To nie „pani” jest zła. Zły jest system, który nauczycielom stosującym metody tresury pozwala wierzyć, że dobrze wykonują swoją pracę.

Notka o autorce: Marzena Żylińska współpracuje z firmą Young Digital Planet. Zajmuje się wykorzystaniem nowych technologii w nauczaniu, jest autorką książek "Postkomunikatywna dydaktyka języków obcych w dobie technologii informacyjnych" i "Neurodydaktyka, czyli nauczanie przyjazne mózgowi". Prowadzi swój blog w partnerskiej dla Edunews.pl platformie blogowej Oś Świata pod adresem http://osswiata.pl/zylinska/. Artykuł jest przedrukiem wpisu zamieszczonego w Osi Świata.