Czwarta klasa Oxfordu

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Dzisiaj wpis z zupełnie innej beczki. Pora na chwilę odłożyć sprawy ciążowe i wizje ponownego macierzyństwa. Obok rosnącego brzucha i cukierkowych bodziaków, śpiochów, wózków i całej reszty niemowlęcych klamotów jest jeszcze drugi świat, w którym problemy wydają się być o wiele większe a moja wszechsiła matki traci moc, bo nie działa już na wszystko. To świat mojej B1, dziesięciolatki, która musiała stawić czoła szarej, szkolnej rzeczywistości. I na tym temacie chciałabym się zatrzymać…

B1 chodzi do szkoły o rzekomo bardzo wysokim poziomie na tle innych podstawówek w naszym mieście. Od lat nauczyciele szczycą się sukcesami, świetnymi wynikami egzaminów i doskonałymi losami absolwentów. Żal było nie posłać tam dziecka, tym bardziej, że znam jej możliwości i wiem, że w prowincjonalnej szkółce mogłaby wtopić się w tłum i zniknąć w tle problematycznych dzieciaków, na których zazwyczaj bardziej skupiają się uczący.

Pierwsze trzy lata były rewelacyjne. Wychowawczyni i nauczyciel wspomagający (klasa integracyjna) stworzyli iście domową atmosferę. Dzieci pokochały lekcje i samą szkołę. Rodzice zaangażowali się w życie klasy, nauczycielki robiły wszystko, żeby proces wychowania uczniów był wspólnym zadaniem. Ogrom materiału, jaki ministerstwo narzuca na te małe główki, przyswajało się z lekkością, bo panie wypracowały takie środki i metody, że najmniej kumaci osobnicy łapali w mig to, co trzeba było umieć. Praktycznie w domu wystarczyło utrwalić wiedzę i bez żadnych problemów można było chłonąć ją dalej. Dla dzieci nieobecność w szkole była czymś przykrym. Pamiętam, jak B1 po każdej chorobie niecierpliwiła się, kiedy wróci do szkoły. Już nie mogła doczekać się spotkania z koleżankami i paniami. Z uśmiechem witała się z wychowawczynią, przytulała się do niej, uwielbiała przebywać w szkole. Kiedy wracała do domu, z zapartym tchem opowiadała o radosnych lekcjach, ciekawych zabawach, podczas których poznawała świat, o szaleństwach pań nauczycielek, które wprowadzały niesamowity klimat na zajęcia.

I czar prysł w czwartej klasie. Kompletna zmiana systemu sprawiła, że nie tylko moje dziecko, ale i ja nie łapię zakrętu. Nauczyciele wczuli się w rolę wykładowców uniwersyteckich i lekcje traktują jak wykłady. Przez czterdzieści minut mówią bez podkreślania tego, co ważne, potem zadają w cholerę ćwiczeń do domu a na następnych zajęciach zwyczajnie tego wszystkiego wymagają. Nie ma dnia bez kartkówki czy sprawdzianu. Nauczyciel każe się dzieciom nauczyć. Po stronie rodzica leży raptem wytłumaczenie dziecku niejasności, przećwiczenie zadań, pomoc w zrozumieniu tematu, wyłapanie najważniejszych informacji i utrwalenie materiału. Czyli praktycznie wszystko…

B1 wraca do domu ze szkoły, pół godziny zajmuje jej zjedzenie obiadu i krótki odpoczynek, potem około dwóch, trzech godzin odrabia zadania domowe, następnie jakieś trzy godziny uczy się na kolejne hektoilości kartkówek, sprawdzianów i reszty wymagań. Łącznie sześć godzin dzień w dzień ślęczy w książkach. Widzę, że z beztroskiej dziewczynki powoli zamienia się w zestresowany produkt systemu edukacji. Przeraża ją oschłość, chamstwo i krzyk pedagogów, którzy traktują dzieci jak zło konieczne. Chcą z nich zrobić maszyny do recytowania regułek i rozwiązywania zadań, nie umieją przy tym wprowadzić skutecznej metody nauczania, stąd spychologia na rodziców.

Mój dzieciak należy do tych bardziej lotnych, wiedza wchodzi jej stosunkowo szybko, ciekawa jestem, ile czasu na to wszystko poświęcają te dzieci, które mają większe problemy z przyswajaniem wiedzy. Zapobiegawczo zapisaliśmy ją już na korepetycje z matematyki i języka angielskiego. W klasie praktycznie większość już rypie korki z kilku przedmiotów, bo rodzice zwyczajnie nie mają czasu na przesiadywanie przy biurku całych godzin. Na szczęście w tym roku nie pracuję i mam czas na to, żeby spokojnie, bez pośpiechu pomóc B1 w nauce. Nie wyobrażam sobie tego w moim naturalnym trybie życia, czyli przy pracy popołudniami, weekendami, późnowieczornych powrotach i przynoszeniu do domu sterty papierów.

Tak czy inaczej, horda korepetytorów, zdesperowani rodzice i ledwo żywe dzieci pracują cały rok szkolny mizernie na każdą ocenę. I przychodzi dzień podsumowania nauki, pani dyrektor z radością na twarzy wychodzi na środek, włącza prezentację o wdzięcznym tytule: „SUKCESY NASZEJ SZKOŁY”. W tym momencie w myślach zgromadzonych rodziców rodzi się jedna myśl – wielkie, soczyste KUR** Czyje sukcesy? Szkoły? Nauczyciele szczycą się wygranymi w konkursach, wysokimi wynikami egzaminów i świetną średnią uczniów. Ale to nie ich zasługa. To ciężka praca rodziców, korepetytorów i przede wszystkim dzieci, to walka z kartkówkami i sprawdzianami, których intensywność gotuje krew w żyłach. To próba sprostania wymaganiom uczących, pozbawionych empatii, zapatrzonych w siebie i wierzących w swoją nieomylność. To błędne mniemanie o sobie nauczycieli, którzy sądzą, że wszystko, co powiedzą, uczniowie wchłaniają niczym gąbka wodę i nie wiedzą (albo nie chcą przyjąć tego do wiadomości), że po szkole każdy dzieciak wkłada maksimum wysiłku w ogarnięcie materiału. Z czego wynika wysoki poziom szkoły? Bynajmniej nie z profesjonalizmu nauczycieli. Wręcz przeciwnie – to efekt żmudnej walki rodziców z egocentryzmem uczących.

Nie wypowiadałabym się na ten temat, gdybym sama nie pracowała w tej „branży”. Nie wyobrażam sobie takiej spychologii i siania terroru wśród uczniów. Czuję odpowiedzialność za każdego i nie liczę na to, że po wyjściu z sali lekcyjnej nagle młodzi rzucą się na sterty książek i sami pożrą wiedzę. Od przekazywania jej jestem ja. To ja mam tłumaczyć wszelkie niejasności, podpowiadać, jak szybciej nauczyć się materiału, usystematyzować go, nie mogę liczyć na rodziców i samodzielność uczniów. Przecież nie każdy ma w domu odpowiednie warunki do nauki, za to każdy ma prawo do solidnego wykształcenia. To nauczyciele mają być przewodnikami i pomocnikami dla uczniów. Nauczanie nie polega na zacytowaniu kilku fraz z podręcznika i wymaganiu odtworzenia materiału. Po co by wtedy były szkoły?

Mam takie wrażenie, że niektórzy nauczyciele trafili do pracy zwyczajnie z braku lepszego pomysłu na swoje życie i siedzą za tym biurkiem wyrzucając sobie zmarnowane lata. Kompletnie nie rozumieją uczniów, nie potrafią wczuć się w ich sytuację, jak więc mają ich czegokolwiek nauczyć? No, może poza depresją, stresem i znienawidzeniem szkoły…

 

Autorka jest rodzicem dziecka w polskiej publicznej szkole podstawowej. Prowadzi swojego bloga pod adresem humoryzmory.blog.pl, w którym właśnie ukazał się ten wpis.