Refleksje wokół ministerialnego fotela

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Piątkowy numer „Gazety Wyborczej” z 31 maja, artykuł Agaty Kondzińskiej pt. „Roszady w rządzie”. Lista dziewięciu osób, które po uzyskaniu mandatów eurodeputowanych mają odejść ze stanowisk, w tym czworo ministrów. Wśród nich szefowa resortu edukacji, Anna Zalewska. Dalej rozważania, kto zajmie zwolnione miejsca. Są typy na stanowisko Elżbiety Rafalskiej (praca, rodzina i polityka społeczna), Joachima Brudzińskiego (sprawy wewnętrzne i administracja), nawet Beaty Kempy, ministrującej w tak kluczowej dziedzinie, jak pomoc humanitarna. O ewentualnych następcach Anny Zalewskiej ani słowa…

Trzy dni później, „Newsweek”, a w nim analiza Renaty Grochal po wyborczej porażce opozycji, pt. „Terapia szokowa”, i zacytowane tam stwierdzenie anonimowego sztabowca Platformy, że „Koalicja Europejska miała trzy elementy programowe – zdrowie, wieś i pracę”. Cóż, nie da się ukryć, że „elementu programowego” edukacja Koalicja z całą pewnością nie miała…

Wreszcie 5 czerwca, „Polityka” i wywiad z Grzegorzem Schetyną, który snuje plany skuteczniejszego dotarcia do społeczeństwa przed wyborami parlamentarnymi. Mówi: „Kiedy pokonamy kłamstwo i strach, będziemy mogli dotrzeć do ludzi z naszymi programami wyższych płac, naprawy systemu ochrony zdrowia, dostępnością żłobków i przedszkoli, walki ze smogiem, obrony przedsiębiorców przed nadmiernym fiskalizmem i biurokracją”. Niestety, wśród „naszych programów” próżno szukać rewitalizacji szkolnictwa…

Aż kłuje w oczy brak zainteresowania opozycji stanem systemu oświaty. Bałagan organizacyjny i programowy, wywołany przez reformę Zalewskiej, powszechny ferment wśród nauczycieli, oraz zbliżająca się kumulacja licealna, uderzająca w setki tysięcy uczniów i ich rodziny, to najwyraźniej zbyt mało, by uczynić z problemów edukacji jeden z wiodących tematów kampanii wyborczej.

Wspomniane artykuły tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że oświata jest w gruncie rzeczy najmniej ważną dziedziną życia społecznego. Sądzę, że politycy też tak uważają, znajdując uzasadnienie tego poglądu w wynikach badań opinii publicznej. To zapewne sondaże podpowiadają władzy, że strajkującym nauczycielom nie warto ustępować, bo poważanie dla nich w szerokich kręgach społeczeństwa jest żadne, a pokazanie im pośledniego miejsca w szeregu wręcz obiecuje uznanie wśród własnych sympatyków. Z kolei opozycja z (innych) sondaży dowiaduje się pewnie, że fatalne skutki reformy Zalewskiej, choć źle odbierane, nie rokują mobilizacji znaczącej części wyborców przeciw obecnym rządom. Najwyraźniej szerokie kręgi społeczeństwa mniej lub bardziej świadomie hołdują przekonaniu, że nigdy w szkolnictwie nie było, żeby jakoś nie było, a przeciętny Kowalski oświatą interesuje się tylko wtedy, gdy szkoła, do której chodzi jego dziecko, nadepnie mu na odcisk.

Czy w świetle powyższego można dziwić się dziennikarce „Gazety Wyborczej”, że nie próbowała nawet typować następcy szefowej MEN?! W gruncie rzeczy – kogo to obchodzi?! Anna Zalewska dała twarz reformie i ze stoickim spokojem przyjęła na siebie odium niechęci za „dobrą zmianę”. Jeśli odsączyć emocje, można zauważyć, że to nie ona stanowiła istotę problemu, ale program jej formacji politycznej, który z powodzeniem wprowadzała w życie. Jakie znaczenie ma zatem osoba następcy, jeśli będzie on kontynuował kurs przyjęty trzy lata temu, a będzie, bo tego oczekują od niego polityczni mocodawcy? Żadne. Mógłby to być wiceminister Kopeć, nieco sympatyczniejsza wersja dotychczasowej szefowej resortu, ale mentalnie krew z jej krwi i kość z kości. Albo pani Marzena Machałek, alter ego minister Zalewskiej. Nawet obecny nadzorca policji, Jarosław Zieliński, nie budziłby w tym kontekście specjalnego zdziwienia. Ani pani kurator Nowak z Krakowa, za którą ostatnio lobbował najwybitniejszy chyba wśród pedagogów zwolennik „dobrej zmiany”, profesor Aleksander Nalaskowski.

Osobiście odczuwam zero emocji w kwestiach personalnych, więc nie zrobiło na mnie wrażenia ostateczne namaszczenie na ministra edukacji narodowej długoletniego działacza partii rządzącej, Dariusza Piontkowskiego, ongiś nauczyciela licealnego, potem polityka średniego szczebla, wreszcie posła, raczej z drugiego szeregu. Nawiasem mówiąc, trudno oprzeć się wrażeniu, że pod względem biografii mamy do czynienia z Anną Zalewską bis, a sądząc z jego pierwszych publicznych wypowiedzi w nowej roli – w dziedzinie poglądu na świat również. Reforma potoczy się zatem dalej, wytyczonym już torem, a nowemu ministrowi przypadnie rola administratora masy spadkowej po poprzedniczce. Bez żadnej intencji skorygowania obecnego kursu, bo przecież sam manifestuje przekonanie, że jest świetnie. Co może dziwić tylko politycznych marzycieli.

Niewesołe są moje refleksje, ale taki właśnie mamy klimat. Chociaż słowo minister pochodzi od łacińskiego ministrare, czyli służyć, to wcale nie musi oznaczać służenia całemu społeczeństwu. Jak uczy historia, swoich ministrów mieli też despoci; może ich mieć również partia posiadająca w danej chwili monopol na rację. Póki co, wciąż jednak żyje cała rzesza ludzi skażonych miazmatami obywatelskiego podejścia do polityki, którzy skłonni są oczekiwać od ministra edukacji narodowej zdolności do samodzielnej refleksji, a nie tylko bezkrytycznego wcielania w życie anachronicznej wizji, powstałej w zaciszu gabinetów. Myślę, że to spośród tak „skażonych” rekrutują się Czytelnicy, którzy w komentarzach pod moimi publikacjami wpisują czasem hasła w rodzaju „Pytlak na ministra!”. Miłe te sugestie traktuję w kategoriach żartu, ale widzę w nich również wyraz marzenia o normalności w oświacie. Skorzystam więc z okazji, by wzbogacić swoje dzisiejsze refleksje wyjaśniając, dlaczego zupełnie nie widzę siebie w roli głównego lokatora MEN. Nawet gdyby warunki społeczno-polityczne były nieco bardziej normalne. I bardzo proszę nie traktować tego jako wyrazu mojej megalomanii, a jedynie wygodny dla publicysty pretekst, by zaprezentować problemy, które staną przed każdym poważnym kandydatem na ministra edukacji.

A zatem, dlaczego nie widzę siebie na tym stanowisku?

Najprostsza odpowiedź narzuca się od razu: bo nikt mi tego nie zaproponuje. Po prostu nie spełniam elementarnych warunków niezbędnych do uzyskania nominacji – nie należę do żadnej partii politycznej, jestem uparty i kompletnie niesterowalny. Szczególnie to ostatnie dyskwalifikuje mnie jako kandydata do rządowej posady. Jeżeli jest we mnie jakaś potencjalna lojalność, to jedynie względem uczniów, ich rodziców i pracowników oświaty; na pewno nie wobec jakiegokolwiek politycznego mocodawcy.

Na tym należałoby zakończyć, gdyby nie wspomniana chęć zarysowania szerszej panoramy wyzwań oczekujących przyszłego sternika narodowej edukacji. Przyjmijmy zatem na użytek dalszego wywodu, że ktoś jednak stawia mi propozycję objęcia ministerialnej teki, a ja zupełnie poważnie poddaję ją pod rozwagę. I cóż z tego wychodzi? Ano kolejne warunki, których spełnienie wydaje się niemożliwe.

Przede wszystkim, zawodowo jestem długodystansowcem. Prawie trzydzieści lat w jednym miejscu, z pełną świadomością na czym mi zależy i spokojnym planowaniem, jak to osiągnąć. Perspektywa ministra nie sięga dalej niż do najbliższych wyborów. To dlatego pani Zalewska na polityczne zlecenie musiała zmieścić się ze swoimi reformami w ciągu niespełna trzech lat, a jaki jest tego efekt, każdy widzi. Kto z politycznych decydentów byłby dzisiaj w stanie zaakceptować tę prostą prawdę, że wprowadzenie fundamentalnych a mądrych zmian w edukacji wymaga trzech lat na samo myślenie, a potem jeszcze dwunastu na wdrożenie? Może w Chinach, gdzie planują działania strategiczne z perspektywą trzydziestoletnią. U nas – nie ma mowy!

Jeśli jednak jakimś cudem udałoby się pokonać i tę przeszkodę, dalej byłoby tylko trudniej. Przede wszystkim musiałbym uprzedzić suwerena, że nie jestem w stanie ogarnąć całej materii powierzonej mojej pieczy. Spyta ktoś, cóż to za minister, który przyznaje, że nie ogarnia?! No właśnie, wszak twierdzę, że się nie nadaję... Mogę tylko pocieszać się, że obecnie rządzący też nie ogarniają, nie tylko zresztą w Polsce i pal licho dziedzinę oraz opcję polityczną. Jeśli ja, w średniej wielkości szkole, coraz częściej mam poczucie beznadziejnego przytłoczenia lawiną wydarzeń, wodospadem informacji i oceanem ludzkich oczekiwań, to minister czy premier chyba tym bardziej. Kiepsko to rokuje światu na pełną dramatycznych wyzwań przyszłość, ale tak właśnie to widzę.

Melodią przyszłości wydaje mi się minister zbiorowy, pięcio- lub nawet siedmiogłowy. I nie chodzi tutaj o wiceministrów, którzy powtarzają wiernie to, co mówi szef, ale o grono osób kompetentnych w różnych aspektach edukacji, wspólnie ucierających swoje poglądy i nakreślających kierunki działania urzędu. W tym co najwyżej jednego (słownie: jednego) polityka, a poza tym po prostu fachowców. Wyobrażasz to sobie, Czytelniku? Ja też nie, ale obawiam się, że życie w krótkim czasie wymusi podobne rozwiązanie. Nikt dzisiaj nie przeskoczy bariery niemożności ogarnięcia całej materii życia społecznego, nawet tylko na wąskim odcinku oświaty. Chyba, że powierzymy rządy sztucznej inteligencji… Ale to dopiero za czas jakiś.

Tymczasem zakładajmy nadal niemożliwe, to znaczy, że kolejne wybory parlamentarne wygra partia, dajmy na to „Jesień”, która na fali ogólnego entuzjazmu zreformuje sposób rządzenia. Powierzy MEN siedmioosobowymu areopagowi z niżej podpisanym w składzie, a ów siedmiogłowy minister edukacji wygłosi swoje exposè. Jeszcze niedawno pies z kulawą nogą by się tym specjalnie nie zainteresował, teraz jednak, pod wpływem protestów nauczycieli i potężnego narodowego kaca po reformie Zalewskiej, media spiją z mówiących ust padające słowa. Szczególnie, że zamiast zapowiedzi ciepłej wody w kranie i powszechnej szczęśliwości w klasach szkolnych, padną twierdzenia gorzkie, a nawet szokujące.

Suweren usłyszy, że owszem, nawet w obecnym systemie możliwy jest pewien postęp, jeżeli dosypie się do niego pieniędzy. Duuuużo pieniędzy. Zbyt dużo, jak na możliwości państwa, choć w zasięgu pewnej części społeczeństwa, którą stać na dopłacanie do edukacji swoich dzieci. Ale przecież minister ma być dla wszystkich, nie tylko dla wybranych, i musi zadbać, by oświata na godziwym poziomie była powszechnie dostępna. Tymczasem chyba się nie da. Jesteśmy zbyt biednym państwem, by równocześnie w pełni zaspokoić potrzeby edukacyjne uczniów, dać satysfakcję ich rodzicom i poczucie spełnienia zawodowego nauczycielom. I jeszcze 500+ i 300+, i kilka innych „plusów”. Przy obecnym kształcie polskiego systemu oświaty, po prostu nie ma takich pieniędzy, za które można by to wszystko kupić. Choćbyśmy mieli PKB jak Stany Zjednoczone. Podobnie zresztą jest z opieką zdrowotną, ale to chyba marna pociecha. A zatem trzeba zmienić ten system.

„Zmienić system”, łatwo mówi się i pisze. Ale oznacza to konieczność powiedzenia rodzicom, że szkoła, jaką pamiętają z dzieciństwa, rychło przestanie istnieć. Oznacza to również konieczność powiedzenia nauczycielom, że szkoła tak zorganizowana, jak ta, w której każdego ranka rozpoczynają lekcje, jest już passè. Żadną miarą nie da się jej w tym kształcie poprawić i udoskonalić, z Kartą Nauczyciela włącznie. A jak ma być? To dobre pytanie… Osobiście optuję za modelem liberalnym, delikatnie tylko sterowanym przez państwo, ale wyraźnie widać, że coraz bardziej zalęknione społeczeństwo marzy raczej o bezpiecznym parasolu rozpiętym nad swoimi fobiami. Jak to pogodzić z realiami świata 2.0, 3.0, albo nawet 5.0, które wymagać będą aktywności i twórczego podejścia do życia – Pan Bóg jeden raczy wiedzieć. Jedno jest pewne – choćby nie wiem, jak bardzo się nam spieszyło, ten docelowy model musi powstać bez pośpiechu. Przypominam – trzy lata na samo myślenie! Czas nagli, ale też nie mamy go dostatecznie dużo, by pozwolić sobie na kolejne błędy!

W swoim exposè siedmiogłowy minister poinformuje również kadrę kierowniczą, że to, czego uczyła się na kursach lub studiach podyplomowych w dziedzinie zarządzania oświatą, jest w dużej mierze bez wartości. Że dobra placówka edukacyjna musi mieć mniej papierów, za to więcej oryginalnych rozwiązań, a rolą jej szefa jest bycie pierwszym nauczycielem, a nie pierwszym urzędnikiem i karbowym. No dobra, wiem, poszedłem po bandzie, ale to najwyższa pora, by wszyscy decydenci pojęli, że naturą każdego urzędnika jest zachowawczość, a nie gotowość do wprowadzania rewolucyjnych rozwiązań. W obecnym systemie urzędnikiem jest minister, jest nim kurator i dyrektor każdej placówki oświatowej, i całe to towarzystwo usilnie pracuje, by również z nauczyciela zrobić urzędnika. Im lepiej się to udaje, tym mniej jest w szkole dobrej edukacji.

Długo mógłbym przytaczać kolejne tezy wystąpienia siedmiogłowego ministra, ale w tym miejscu poprzestanę. Jeszcze tylko wyjaśnię, że nie wierzę w powodzenie modelu, za jakim optuje sporo moich znajomych – całkowitej decentralizacji oświaty, włącznie z likwidacją MEN. To prawda, że sprawdza się to w niektórych krajach. Tak się jednak składa, że mają one daleko większą niż Polska tradycję samorządności. Pomysły, żeby przenieść do nas żywcem rozwiązania z krajów o zupełnie innej kulturze, nie wydają mi się realne. Nie wierzę choćby w polską szkołę „jak w Finlandii”, bo musielibyśmy najpierw zaimportować fińskie społeczeństwo. Musimy wymyślać i zmieniać edukację w sposób spójny z realiami kraju, w którym żyjemy. A w tym celu, póki co, gromadzić dobre pomysły, sprawdzać, jak działają, dyskutować i ucierać poglądy, gotowi na moment, w którym wiatr historii przyniesie nieco lepszą pogodę.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.