Zmieniać szkołę? Koniecznie! Ale z rozwagą

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Przełom lipca i sierpnia, jak zawsze, zwiastuje nadejście kolejnego roku szkolnego, a wraz z nim fali nauczycielskich innowacji. To wcale nie sarkazm z mojej strony, choć sytuacja w polskiej oświacie zdaje się wróżyć raczej mozolne trwanie i ogarnianie rzeczywistości, aniżeli eksplozję ludzkiej pomysłowości. Zapewne owa fala nie będzie zatem zbyt wielka, jednak pozwolę sobie na delikatny optymizm.

Taka jest bowiem natura pedagogicznego zawodu, że zachęca on do eksperymentowania. Nauczanie to nie ciąg technologiczny, precyzyjnie uregulowany podstawami programowymi i egzaminami, choć niejedna władza uległa już pokusie takiego właśnie spojrzenia na pracę szkoły, podobnie zresztą jak niejeden nauczyciel. W kształceniu niezwykle ważny jest czynnik ludzki, a ten często wymyka się wyobrażeniom biurokratów. Na pewno znajdą się więc ludzie z pomysłami, tym bardziej, że w ciągu ostatnich miesięcy mocno zaistniał w polskim szkolnictwie oddolny ferment intelektualny, prowadzący do sformułowania wielu postulatów niezbędnych zmian. Ziarno inspiracji zostało zasiane i z pewnością niejedna siewka przebije się przez skorupę frustracji, zniechęcenia i poczucia niemożności.

Sądzę, że niewiele będzie innowacji dużych, w skali całych placówek. Może pojawią się w tych szczęśliwych czteroletnich liceach ogólnokształcących, w których problemy organizacyjne związane z nadmiarem uczniów nie pochłoną całej energii zespołu pedagogicznego. Czyli raczej w małych ośrodkach, w których szkoły staną przed unikalną szansą wypromowania swojej działalności. Może zaistnieją w podstawówkach, znowu – szczególnie tam, gdzie kłopoty lokalowe i kadrowe nie odwrócą ludzkiej uwagi od spraw wykraczających poza codzienne funkcjonowanie. Niestety, w każdym takim przypadku niezbędna będzie jeszcze osoba lidera, któremu „w duszy zagra”, i który znajdzie w sobie moc, by zmierzyć się rozmaitymi ograniczeniami – zarówno prawnymi, jak mentalnymi. Owi liderzy zawsze istnieją, nawet gdy pogoda nie sprzyja, ale raczej nie ma ich zbyt wielu.

Więcej będzie nowych rozwiązań wprowadzanych przez pojedynczych nauczycieli lub niewielkie zespoły. Prostszych w zaplanowaniu i realizacji. Każde z nich, to potencjalna szansa dla uczniów. Na ciekawsze zajęcia i większą motywację prowadzących. Oczywiście nie każdy nowatorski pomysł jest z definicji trafny, nawet sugestie wysuwane w publicznej dyskusji bywają… dyskusyjne, ale zapał innowatora z reguły jest wartością dodaną do codziennej rutyny jego pracy.

Wraz z zespołem STO na Bemowie sam stoję przed wyzwaniem, jakim jest tworzenie programu czteroletniego liceum ogólnokształcącego. A ponieważ mam doświadczenie we wprowadzaniu różnych innowacji pedagogicznych, sięgające z górą ćwierć wieku, pozwolę sobie sformułować tutaj kilka refleksji, zarówno na użytek własny, jak wszystkich Czytelników, którzy podobnie jak ja stają wobec perspektywy dokonania zmiany w swojej pracy pedagogicznej.

Za punkt wyjścia niech posłuży inspirujący fragment komentarza, jaki znalazł się pod jednym z poprzednich wpisów na blogu „Wokół szkoły”:

(…) Na ile sami jesteśmy w stanie oderwać się od naszego paternalistycznego wychowania i myślenia i w końcu oddać wolność decydowania o swoim losie i edukacji młodym ludziom? Moim zdaniem tylko realny wpływ na swoje życie budzi prawdziwe zaangażowanie i tzw. wewnątrz sterowność.

I tylko realne podejmowanie decyzji (bez fałszywych wyborów: albo to albo tamto z możliwą opcją "ani to ani to") buduje poczucie sprawczości i odpowiedzialności. Jesteśmy na to gotowi? Czy dalej będziemy udawać i zmuszać młodych do podporządkowywania się pomysłom dorosłych na to, jak ma wyglądać ich życie i co jest dla nich najważniejsze w imię ich tzw. "dobra"? Jest Pan na to gotowy w swojej szkole?

Skądinąd wiem, że Autorowi powyższego nieobca jest moja działalność; najwyraźniej widzi we mnie dobrego adresata swojego postulatu, jakim jest „oddanie [młodym ludziom] wolności decydowania o swoim losie i edukacji”. Miłe to, ale, niestety, chybione. Nie tylko nie jestem do tego gotowy, ale wręcz uważam sam pomysł za szkodliwy.

Żadne zmiany społeczne nie zwalniają dorosłych z odpowiedzialności za kształcenie młodego pokolenia. Zarówno dom, jak szkoła powołane są do tego, by przekazywać mu dziedzictwo kulturowe. Na ile czynią to dobrze, to osobny problem, zresztą dzisiaj wszystko oceniamy bardzo surowo, po części tylko słusznie. Jestem przekonany, że młody człowiek potrzebuje wskazówek, nakreślenia drogi (czy może raczej możliwych dróg) rozwoju, osobistego przykładu. Musi też nauczyć się żyć wśród ograniczeń, jakie nakłada społeczeństwo. Wiele „pomysłów dorosłych”, jak je lekceważąco określił Komentator, nie wynika z fanaberii, ale mądrości życiowej, zarówno indywidualnej, jak zbiorowej. Nie budzi mojego zaufania postulat pełnej wolności decydowania o swoim losie i edukacji. Zarówno z powodu istnienia wspomnianych ograniczeń, jak również oczywistego braku wiedzy i doświadczenia młodego człowieka, niezbędnych do podejmowania decyzji. W ciągu dzieciństwa musi on zetknąć się zarówno z poleceniami (zadaniami) do wykonania, prostymi alternatywami, „albo to, albo tamto”, w kolejnym dopiero kroku zyskując prawo do odmowy, by wreszcie, stopniowo, w coraz większym stopniu móc decydować o swoich sprawach, choć nawet w dorosłym życiu nie o wszystkich (nikt go nie zapyta, na przykład, czy chce płacić podatki).

Nie napisałem powyższego jako rzecznik „pruskiej szkoły”, w której nauczyciel głosi prawdy niczym objawione, a dzieci słuchają. To druga skrajność, obok całkowitej wolności ucznia, i równie fatalna. Piszę jako zwolennik „złotego środka” w tej kwestii, czyli stopniowego zwiększania zakresu swobody. Gdyby wolnościowy postulat potraktować dosłownie, to dzieci zostałyby skazane na popełnianie wszystkich możliwych błędów życiowych. Korzystanie z doświadczeń innych wydaje mi się bardziej racjonalne.

Deklaruję się zatem jako zwolennik wyważonej szkoły, w której jest miejsce dla różnych nauczycieli, w rozmaity sposób przekazujących uczniom wskazówki i przykłady, a nie tylko „realizujących” podstawę programową. Nie uważam, że istnieje wybór tylko pomiędzy wykonaniem czegoś przez ucznia pod dyktando dorosłego, a wykonaniem samodzielnie, według własnego pomysłu. Więcej – samodzielne działalnie ucznia, choćby najskuteczniejsze, nie wydaje mi się szczytem pedagogicznej maestrii. Najbardziej cenię sytuacje, w których uczeń wykonuje coś wspólnie z nauczycielem. Nawet jeśli ten ostatni ma większy wkład w zaplanowanie i realizację owego działania. Uczeń nie musi się uczyć na błędach, może uczyć się przez obserwację, współudział i naśladownictwo.

Podczas wakacji w Rudawce (o których napiszę więcej w kolejnym artykule) często budujemy z drewna jakieś urządzenia w miejscu ogniskowym: ławeczki, stoliki itp. Nasze wytwory nie są zbyt trwałe - wytrzymują zazwyczaj dwie-trzy zimy, po czym wymagają odbudowy. Czyni to z reguły ekipa 2-3 wychowawców i kilku kolonistów, którzy dobrowolnie zgłaszają się do tego zadania. Niektórzy pierwszy raz w życiu trzymają w ręku piłę, młotek czy gwoździe. Samo działanie nie jest ich inicjatywą – to kierownik kolonii mówi, że trzeba wybudować np. ławeczkę. Nie oni wymyślają projekt (choć mają prawo wnoszenia własnych pomysłów konstrukcyjnych). Oni natomiast, wspólnie z dorosłymi kopią, wiercą, piłują, przybijają i… mają satysfakcję z efektu. W tyle głowy zostaje poczucie sprawczości („Umiem zrobić coś z drewna!”), choć dzieło nie jest samodzielne i własne, a większości możliwych błędów udaje się uniknąć. Czyż jednak jest to zła nauka?! (...)

***

Wśród pomysłów na zmianę w edukacji częsty jest postulat odejścia od prac domowych. Koncept na tyle popularny, że znalazł się nawet w politycznych obietnicach wyborczych Koalicji Obywatelskiej. Chciałoby się napisać „O zgrozo!”, bowiem ani to rozumne, ani wykonalne. Ciekawe, jak złożona musiałaby być treść rozporządzenia stanowiącego, że uczeń nie może niczego, co dotyczy szkolnej edukacji, wykonywać w domu. Jak rozumiem, nawet czytać lektur. A jeżeli lektury mógłby czytać, to co jeszcze było dozwolone? Zaiste, trzeba polityków, by coś takiego zapisać na sztandarze...

Pisałem już wyczerpująco na blogu – tutaj – na temat prac domowych. Nie mam w tej kwestii niczego do dodania, poza ogólnym apelem, by nie unieważniać rzeczywistości tylko dlatego, że komuś wydaje się nienowoczesna albo głupia. Odnoszę to również do szkolnego oceniania.

Nie ma chyba bardziej emocjonalnie dyskutowanego tematu (oprócz reformy oczywiście), jak kwestia ocen szkolnych. Gdy posłuchać rzeczników zniesienia oceniania w edukacji, okazuje się, że to najlepsza droga, by uczniowie zaczęli sami z siebie, dla samej radości uczenia się i satysfakcji ze zdobywania wiedzy, podejmować różne zadania. Otóż nie zaczną, chyba że postawimy na absolutną wolność, co jednak z bardzo konkretnych powodów już wcześniej odrzuciłem.

Czy jest to tylko kwestia nawyku? Pani Marzena Żylińska spopularyzowała ciekawą metaforę niedźwiedzia przyzwyczajonego do tańczenia na łańcuchu, kontynuującego swój taniec nawet po uwolnieniu. Co sugeruje potrzebę świadomego zerwania z wyćwiczonymi od lat schematami, w tym także sprowadzania nauki do oceniania. Ogólnie się zgadzam, ale w kwestii oceny szkolnej przychodzi mi raczej do głowy porównanie do wynagrodzenia za pracę. Pozbawienie ucznia oceny wydaje mi się podobne do pozbawienia osoby dorosłej wypłaty. Nie sądzę, by ktokolwiek chciał pracować wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla satysfakcji. I na pewno nie wynika to tylko z wytrenowanego nawyku zarobkowania. Co nie oznacza, że dziedzinie oceniania nie ma miejsca na innowacje. Wartościowe jest każde rozwiązanie, które w prosty, sprawiedliwy i zrozumiały sposób wiąże wynagrodzenie z efektem i jakością pracy ucznia. W STO na Bemowie od lat stosujemy metodę, w której uczniowie klas 4-6 otrzymują oceny za zaliczenie z góry precyzyjnie określonych wymagań, a ich wkład pracy oraz jej jakość wiernie przekładają się na wysokość otrzymanej oceny. Dobrze to funkcjonuje już od dwudziestu pięciu lat.

Elementy oceniania stosujemy nawet podczas wspomnianych już wakacji w Rudawce, gdzie koloniści i nauczyciele(!) na równi zdobywają tzw. certyfikaty za wykonanie różnych zadań. Określona liczba certyfikatów daje kolejno zieloną, niebieską, czerwoną i złotą odznakę rudawkowicza. Zadania są różne, a w podsumowaniu imprezy każdy może zgłosić położone przez siebie zasługi. Nie ma w tym emocji i konkurencji, jest natomiast mnóstwo radości i satysfakcji. Także u nauczycieli.

***

Zakres wolności ucznia w szkole, prace domowe, ocenianie, to tylko niektóre sfery, w jakich poszukuje się nowych rozwiązań w edukacji. Warto też myśleć nad inną niż klasowo-lekcyjna organizacją pracy – ale ostrożnie, bo tu siła przyzwyczajenia jest ogromna, po obu stronach zresztą. Warto również stawiać na realną samorządność uczniowską – w tej kwestii obecny stan rzeczy jest tak żałosny, że zepsuć naprawdę nie ma czego.

Dość powszechną dzisiaj postawą nauczycieli jest zniechęcenie. Potrzeba pokazania władzom, rodzicom, uczniom, światu, że skoro mnie nie szanujecie, to ja nie będę… Po ludzku rozumiem tę postawę, ale martwię się, bo ludzi odpowiedzialnych za oświatę wcale to nie dotyka, a dla przyszłości społeczeństwa stanowi tragedię.

Mimo niemałego dorobku różnych pedagogicznych pomysłów uważam, że jestem bardzo konserwatywny w swoim patrzeniu na edukację. Wolę adaptować znane rozwiązania niż czynić rewolucje. Czasem słyszę, że gdybym zrobił jakiś radykalny krok, to obecnych osiągnięć dołożyłbym jeszcze kolejne. A ja myślę, że w edukacji ostrożność jest bardzo cenna. Niebezpiecznie jest radykalnie unieważniać wszystko, co było dotychczas, do czego społeczeństwo przywykło, choćby idea wydawała się najlepsza. Bezpieczniej jest zmieniać powoli i sposobem.

Ale zmieniać trzeba. Koniecznie!

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.