Ktoś tu się nie uczy…

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Być może przyznaję się w tej chwili do naiwności, ale, mimo niewielkich w sumie oczekiwań, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie działania decydentów oświaty, od kiedy w połowie marca okazało się, że decyzja o zamknięciu szkół nie jest kiepskim dowcipem. Wydawała mi się wtedy przesadzona, ale pomyślałem sobie, że nie mam żadnej wiedzy o sytuacji ogólnej i że jest ona pewnie częścią spójnego planu kryzysowego, z którym się nie dyskutuje. Niestety, już wkrótce okazało się, że nie jest żadną (a już na pewno nie spójną) częścią czegokolwiek, ani też samodzielną całością, a jedynie impulsywnym wyborem, którego dokonać mógł każdy laik, w reakcji na internetową panikę, czyli bez analizy sytuacji, oceny sił, środków i bez strategii nadrzędnej. No chyba, że był to plan tak wyrafinowany, że jego głębi byle belfer-szarak nie jest po dziś dzień w stanie przeniknąć i tak utajniony, że tym razem nie pokazano nawet teczki, w której się znajduje.

Wydawać by się jednak mogło, że ponad pięć miesięcy to wystarczająco dużo czasu, by nawet przy braku (od zawsze) takiej strategii, wypracować, jeśli nie z własnej woli i inwencji, to pod presją chwili, modus operandi przydatny na przyszłość, kiedy może trzeba będzie sprostać czemuś bardziej niebezpiecznemu, niż COVID-19. Zagrożenie dowolną pandemią zwiększa się przecież wraz z populacją, jej koncentracją i mobilnością, które nie mają teraz precedensu, i tego trendu nie da się zatrzymać nawet „dobrą” zmianą. Do potencjalnie letalnych, lecz znanych patogenów (np. dżuma, której świeże ogniska ujawniono ostatnio w Chinach), dołączyć mogą zupełnie nowe, z którymi ani nasz układ odpornościowy, ani służba zdrowia nie miały jeszcze okazji się zetknąć. Mieszkańcy Azji południowo wschodniej nie przestaną przecież udowadniać, że jesteśmy wszystkożernym gatunkiem oportunistycznym, poza tym, klimat się ociepla, a mikroby od setek tysięcy lat uwięzione w wiecznej zmarzlinie tylko czekają na swoją ewolucyjną szansę. Z pewnością więc, na przyszłość, przydałoby się coś, co wykraczałoby poza odkrywcze zalecenia o myciu rąk i wietrzeniu pomieszczeń. Być może min. Piontkowski nie uwierzy, ale wielu ludzi myło ręce przed posiłkiem i wyjściem z toalety jeszcze zanim wybuchła pandemia, a ci, dla których była to wymuszona strachem nowość nie będą się tym szczególnie przejmować po tym, jak tuż przed wyborami premier radośnie oświadczył, że koronawirus się u nas niemal skończył.

Nie ma co dywagować, czy osoba stająca obecnie na czele MEN jest kompetentna, czy nie. Z pewnością nie mniej niż poprzednia, choć nie wiem, czy to komplement. Pozostanę przy swoim zdaniu w tej kwestii, nie próbując go w tej chwili uzasadniać, pozwolę sobie jednak wyrazić opinię, że jakiej decyzji w kwestii działania szkół od 1 września minister z kamienną twarzą by nie podjął, nie byłaby ona zadowalająca dla choćby połowy zainteresowanych. Ale nie w tym rzecz – rozwiązań pewnych i dobrych nie zna przecież nie tylko ten MEN i nie tylko ten rząd. Nie należę do całkiem licznej (sądząc po sieciowych komentarzach) grupy ludzi, którzy spodziewali się po ministerstwie cudu, inicjatywy, czy oryginalnych propozycji i kiedy zdarza mi się krytykować jego działania (a raczej spychotechnikę), to nie mam na myśli nierozwiązywalnego dziś dylematu, czy posłać dzieci do szkół, czy też pozostawić je w domu. Nikt nie jest w stanie wiedzieć, co będzie obiektywnie lepsze i nie o to powinniśmy mieć do decydentów pretensje. Wbrew powszechnej opinii, największą troską pouczonych higienicznie dyrektorów szkół nie są wcale konsultacje z GIS w sprawie ewentualnego zamknięcia placówek, ani też brak wytycznych, jak poradzić sobie z organizacją ich funkcjonowania, bo robią to już na wariackich papierach od kilku miesięcy. Czekają raczej na rozwiązania systemowe, które czyniłyby to funkcjonowanie możliwym nie tylko w teorii i nakierowane były nie tylko na (zwyczajową już) propagandę sukcesu.

Pod tym względem, aparat ministerialny ma ogromne, leżące od dawna odłogiem pole do popisu. Niestety, jak mawiał jeden z moich nauczycieli, gdy mimo kolejnych lekcji po lekcjach, dodatkowych terminów i „ostatnich szans” delikwent nie rokował, ktoś tu się nie uczy… Bo nie musi. Podobnie jak Jasio, który w systemie kształcenia uporczywego promocję dostanie, choćby i nie chciał, tak i kolejna ekipa naszego ministerstwa erudycji niestosowanej wysiedzi nagrody, które tak, czy siak, bez względu na efekty pracy, przyznane jej zostaną. Po co ma się więc spinać? Nawet niezbyt pilny Jasio potrafi wykorzystać taką sytuację.

W rzeczywistości (dla nas) alternatywnej, zarówno anegdotyczny Jasio, jak i odpowiednie ministerstwo musiałoby wykazać się spójnością i konsekwencją w działaniu. W sytuacji zupełnie nowej, kiedy nie ma sposobu, by przewidzieć wynik poczynań, konsekwencja może, zwłaszcza przy ryzyku akceptowalnym, pozwolić na uczenie się na błędach. Nie ma na to szansy, kiedy decyzje zmienia się z każdym powiewem politycznego wiatru, a raczej taniego koniunkturalizmu. Konsekwencją z pewnością nie można nazwać panicznego zamykania szkół po pierwszych paru stwierdzonych zakażeniach, a otwierania ich drzwi na oścież, przy niemal dziewięciuset dziennie. Jak to w końcu jest? Czy nauczyciel staje się biologicznie kimś innym wchodząc do warzywniaka i zupełnie kim innym wykonując swój zawód? Problemem jest przedstawienie teatralne dla kilkudziesięciu osób, a kilkuset uczniów na korytarzach podczas długiej przerwy już nie?

To prawda, że młodzi ludzie na ogół przechodzą wiadomą infekcję lżej. Jest to jednak prawda statystyczna, a na dodatek wiele badań wskazuje na odroczone powikłania i poważne zmiany w płucach, sercu i mózgu. Największy jednak problem tkwi w ogromnej mobilności młodych ludzi i w potencjalnie nieograniczonej możliwości zarażania reszty populacji, a zwłaszcza osób starszych i cierpiących na „schorzenia towarzyszące”. Między bajki można włożyć popularne narracje mówiące, że szkoła jest równie niebezpiecznym miejscem, co ulica, poczta, czy sklep – tu spędza się nieporównywalnie więcej czasu w pomieszczeniach zamkniętych, a o dystansie społecznym można zapomnieć. Szkole bliżej do szpitala zakaźnego, pozbawionego procedur i rygorów higienicznych, bo chyba nikt nie sądzi, że jakiekolwiek będą mogły być ściśle przestrzegane.

No cóż, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze – przechowalnia ma być czynna, bo jej zamknięcie zagraża spadkiem PKB. Zdrowie i życie kilkuset, czy nawet paru tysięcy osób, w obliczu załamania gospodarczego, nigdy nie będzie priorytetem dla żadnego państwa i fakt ten dziwić i oburzać może jedynie urodzonych wczoraj. Nie trzeba być nawet bardzo cynicznym, by „strategię” politycznych decydentów wobec wszystkich ludzi związanych ze szkołą podsumować wyliczanką na kogo wypadnie, na tego bęc. Zupełnie inną kwestią jest, że nawet przechowalnię w kole fortuny można urządzić z głową. Można np. ograniczyć edukację tradycyjną do nauczania początkowego – wiadomo, tu tkwi największy problem opiekuńczy. Można rozpoczynać zajęcia „z przesunięciem”, tak żeby jak najmniej dzieci spotykało się poza własną grupą, wewnątrz której i tak wymieniły już cały materiał biologiczny. Itd., itp. To równie proste zalecenia, jak mycie rąk i z ich wprowadzeniem poradziłby sobie szkolny personel sprzątający, lecz aby były skuteczne, muszą być inicjowane nie decyzją poszczególnych dyrektorów (nawet gdyby takie działania prewencyjne rzeczywiście leżały jedynie w ich gestii, a nie leżą), ale apolitycznego (a raczej niepartyjnego) sztabu kryzysowego, który nie udawałby, że jeśli w jednym powiecie stwierdzono przypadki zachorowań, to w sąsiednim i w dalszych nie będzie ich pojutrze.

W wielu krajach, zarządzający oświatą publiczną myślą perspektywicznie i zastanawiają się nad nową polityką zatrudnienia i kształcenia kadr, przy czym wcale niekoniecznie chodzi o tysiące nowych etatów. Te istniejące wymagają reorganizacji lub uzupełnienia potrzebnych kompetencji. Te nowe często wymagają specjalistów w nowych dziedzinach. Ci, którzy rozumieją, że o nowych, kompetentnych pracowników może być trudno, dbają o tych, których mają. W Polsce może być to naprawdę trudne – zwłaszcza po strajkowej lekcji, ciężko będzie pensją minimalną przekonać młodych i wykształconych, których etos Siłaczki już nie kręci.

Czym w tych i podobnych kwestiach zabłysły nasze władze oświatowe? Bliżej niewiadomo i raczej nie będzie o tym głośno do następnych wyborów. Miejska legenda mówi o nieustannie trwających, merytorycznych konsultacjach z dyrektorami i nauczycielami, ale ci nieodmiennie pozostają anonimowi i niemi. Z pewnością nie wprowadzono zmian w kształceniu nauczycieli, tak by mogli z łatwością sprostać podobnym wyzwaniom w przyszłości i w ogóle lepiej funkcjonować w otoczeniu IT, kiedy potrzeba czegoś więcej, niż wysłania maila. Podobno uruchomiono jakieś fundusze na sprzęt komputerowy dla szkół – kto je dostał (i na co), niech się odezwie. Nie sądzę, by efekt był równie spektakularny, co w przypadku sponsorowania TVP i działań o. Rydzyka. Cicho jakoś o prawdziwych szkoleniach z nowoczesnych technik nauczania zdalnego i spójnej platformie edukacyjnej, które prawdopodobnie, wobec jasno wyrażonej woli partii, doczekają chwili, gdy okażą się znów niepotrzebne. Do następnej okazji, która znów wszystkich zaskoczy. Co z ochroną zdrowia nauczycieli, którzy należą do najstarszych w Europie? Ktoś pomyślał ubezpieczeniach na wypadek zarażenia koronawirusem, konieczności długotrwałego leczenia, niemożliwości wykonywania pracy czy zgonu itp.? Co z dostępnością choćby wyrywkowych testów? Czy będzie gwarancja szczepień (jeśli jakimś cudem skuteczna szczepionka się pojawi), tak jak w wypadku medyków i innych zawodów kontaktowych?

Na powyższe, zupełnie losowo wymienione, wielokrotnie już wytknięte przykłady celowej, systemowej wręcz indolencji i zaniedbania gotowy jestem jednak machnąć ręką. Jako liberał uważam, że wszystkim tym rzeczywiście mogliby (i to lepiej) zająć się dyrektorzy, menadżerowie i sami nauczyciele, gdyby dać im naprawdę wolną rękę (i wolny rynek). Niestety, słynna już, łaskawie podarowana dyrektorom wolność przypomina swobodę kierownika PGR-u, który plan uchwalony na zjeździe partii wykonać musiał, choć miał uprawiać pszenicę tam, gdzie najwyżej żyto miało szansę rosnąć, z dziesięciu ciągników na stanie, sprawne miał trzy, a o części do nich i sznurek do snopowiązałek zadbać musiał własnym sumptem, bo przecież powszechnie było wiadomo, że żadnych braków nie ma. Nie będę również narzekał na podstawy programowe, bo zdaję sobie sprawę, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by je urealnić i dostosować do wymogów pracy zdalnej. Udało się przeczekać. Po nas choćby potop. Zresztą żadna sensowna (minimalistyczna, otwarta i niepodporządkowana ideologii) podstawa programowa nie miałaby obecnie szans powstać. Co innego, gdyby trzeba było edukacyjnie zwalczać „ideologię LGBT” albo wprowadzić maturę z religii – zasoby ludzkie ministerstwa są bowiem dyspozycyjne jedynie wobec woli politycznej, a nie merytorycznej i trudno dziś oczekiwać, by autorzy deformy zaczęli nagle samodzielnie myśleć i planować. Nie mam takich złudzeń. Zresztą, umówmy się, w tym nowym dla wszystkich szaleństwie jest jakaś stara, sprawdzona wielokrotnie metoda: Skoro nie można zrobić nic sensownego, bo szeroko pojęta edukacja nigdy nie była priorytetem państwa (więc nie ma na nią środków), nie ma szans, żeby zdążyć przed kolejnymi wyborami, a Ameryki i tak nikt nie odkryje, to w sumie można nie robić nic oprócz dymu i wyjdzie na jedno. Przywoływany już wcześniej Jasio również wie, że w tym roku szkolnym nie zdąży już nadrobić braków, choćby mu się chciało, jak mu się nie chce. Tym sposobem, zawsze jest za późno. I dla ministra i dla Jasia.

A jednak jest coś, czego nie mogę i nie chcę MEN (rządowi) podarować, a o czym raczej w przestrzeni medialnej głucho. Ministerstwo w sposób zupełnie bezsensowny, niedający się logicznie wytłumaczyć i jak się zdaje znów na długie lata, zaprzepaściło szansę na rozwinięcie gałęzi powszechnej edukacji, która w naszym kraju nie jest nawet pąkiem. Mam na myśli szeroko pojęte, systemowe nauczanie, wykorzystujące techniki informatyczne. Władze oświatowe nie mają na nie pomysłu, a z rozwiązań już istniejących, zarówno rodzimych (pobożne życzenia z 2012 roku nigdy nie zostały wprowadzone w życie), jak i zagranicznych (wzorów do naśladowania jest mnóstwo), z przyczyn bliżej mi nie znanych, skorzystać nie chcą. Choć nikt raczej nie spodziewa się, że staniemy się drugą Australią, państwem, które jest w nauczaniu na odległość niekwestionowanym pionierem i liderem, kiedyś trzeba podjąć kluczowe decyzje, które w perspektywie kilku lat mogłyby przynieść rezultaty zadowalające w naszej skali i lidze. Wydawać by się więc mogło, że pandemia stwarza wręcz idealne warunki do wykazania wątpiącym i niezdecydowanym, że tego typu kształcenie to nie fanaberia geeków, ale realna potrzeba. Potrzeba nowoczesnych środowisk edukacyjnych i naukowych. Potrzeba tysięcy ludzi, którzy z racji zainteresowań niszowych, bądź wymagających stałego kontaktu globalnego, miejsca zamieszkania, mało sprzyjającego środowiska, chorób lub kalectwa, są wykluczeni z oświaty takiej, jaka by im odpowiadała i to nie tylko w obliczu pandemii. Tymczasem MEN zrobiło wszystko, żeby edukacja zdalna kojarzyła się w naszym kraju ze wszystkim, co najgorsze, z zagrożeniem, bylejakością i nieefektywnością. Pod tym względem, polityka tego ministerstwa to już nie tylko brak koncepcji ogólnej, ale ewidentne wstecznictwo i szkodnictwo. Ktoś tu się nie uczy…

Owszem, w ramach urzędowego optymizmu i propagandy sukcesu oznajmiono, że oczywiście damy radę, że wszystko jest cacy i przetrwamy, bo przecież polski nauczyciel (i dyrektor szkoły) potrafi. Można było odnieść wrażenie, że nie takie technologie ze szwagrem „rozkminialiśmy”, a w razie czego zatrudni się chyba Pocztę Polską do dostarczania prac domowych, więc nie trzeba się zbytnio przejmować. Jednocześnie, nieoficjalnie zakładano, że to wszystko jedynie tymczasowe i, jak zwykle, może być sznurkiem wiązane, bo minie, zanim trzeba będzie coś konkretnego postanowić. A jak nie minie, to się decyzją naczelnika ustali, że minie. Dzięki takiemu przekazowi, zapanował chaos i zupełna uznaniowość. Jedne szkoły wprowadzały lekcje online, inne ograniczały się do kontaktu mailowego i to też nie zawsze, mimo takich samych warunków technicznych. Zdarzało się nie raz, że podlegając temu samemu dyrektorowi, jedni nauczyciele od początku prowadzili zajęcia, wykorzystując znane sobie narzędzia, inni mogli tego nie robić! Przez miesiące, wielu uczniów musiało pracować na kilku komunikatorach jednocześnie, pilnować prac i komunikatów pojawiających się w losowo wybranych mediach. Bywały placówki (zwłaszcza szkoły podstawowe) w którym lekcje były niemalże zawieszone, a niektóre przedmioty praktycznie nie istniały. Słuchając relacji wielu rodziców z tej parodii cyrku, było mi zwyczajnie wstyd. To oczywiście nie jest jedynie winą ministra, ale postawię pytanie o sens jego istnienia, jeśli nie potrafi on wyegzekwować spójnego i choćby poprawnego funkcjonowania podległej mu infrastruktury.

Mimo sygnałów o tej patologii, docierających zewsząd (a nie jedynie z regionów informatycznie niedorozwiniętych), praktycznie nie zrobiono nic, by okres pandemii nie został w społeczeństwie odebrany jako kolejne „wakacje” nauczycieli. Być może jednak wymagam zbyt wiele, może ministerstwo nie jest wcale zainteresowane wizerunkiem podlegającej mu branży? Łatwiej będzie nadal traktować ją w całości jako leniwą, niezdyscyplinowaną, ale jednak tanią siłę roboczą, której 20%, będzie zarabiać pensję minimalną, i to dopiero po łaskawych podwyżkach. Ktoś tu się niczego nie uczy…

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.