Powiedzieć b…

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Czytam właśnie refleksje kolegi anglisty o nauczaniu zdalnym (które w ogólnym kształcie podzielam i dałem już temu wielokrotnie wyraz) i mam wrażenie, że większość tzw. środowiska zorientowała się, że bieżąca formuła szkoły powszechnej już się wyczerpała. Z orientacją tą nie idzie jednak w parze zrozumienie, że przejście do formuły nowej, czy też, jak kto woli, nowego paradygmatu, nie zależy od technikaliów, metodyki, czy też od odwiecznie postulowanej mentalnej metamorfozy owego „środowiska”, ale od zaakceptowania natury przemian, które przeobrażenie szkoły wymuszają. Niestety, w ocenie sytuacji i doraźnych zaleceniach dominują sentymenty, resentymenty i pobożne życzenia.

Także ze wspomnianego tekstu czytelnik nie dowie się np., co ma sprawić, żeby uczestnicy przedstawionego tam, hipotetycznego procesu edukacyjnego, okrojonego zdroworozsądkową abolicją ocenową do czterech miesięcy zajęć o dowolnym, a więc raczej krótszym niż przewidywany, czasie trwania, mieliby dokonać cudu realizacji jakiejkolwiek, choćby i sensownej podstawy programowej. Nie ma tam ani słowa o ogromnej dyscyplinie i determinacji, jaką musi charakteryzować się młody człowiek, aby takiemu zadaniu sprostać, zupełnie niezależnie od swoich potencjalnych zdolności oraz kwalifikacji i wysiłku nauczyciela. Nie znajdziemy tam również żadnej wzmianki o tym, że taka dyscyplina i determinacja są as scarce as hen’s teeth i że między bajki należy włożyć możliwość ich stałej, planowej i powtarzalnej kreacji, która miałaby być podstawową kompetencją nauczyciela. W większości pedagogicznych rojeń taką kompetencję traktuje się obecnie jako aksjomat i warunek sine qua non, ale ze świecą można szukać logicznego ich uzasadnienia.

Coraz więcej ludzi zaczyna zdawać sobie sprawę ze zmiany roli, jaką szkoła ma pełnić w społeczeństwie, ale nie bardzo jest w stanie pogodzić się z faktem, że rola ta nie polega już (jeśli kiedykolwiek rzeczywiście polegała) na krzewieniu wiedzy i doprowadzeniu do sytuacji, w której ogromna większość populacji miałaby jakąś określoną wiedzą się legitymować. To zadanie, w dostępnej sobie skali, lepiej, lub gorzej, zgodnie z dzisiejszym rozumieniem standardów humanizmu, lub częściej wbrew tej idei, szkoła już wypełniła – potrzeba (nawet jeśli nie do końca uświadamiana) powszechnej alfabetyzacji została już zaspokojona. Bardzo niewielu ludzi, z edukacją związanych, akceptuje ideologicznie niewygodną prawdę, że wraz z zakończeniem tego etapu, nie daje się już dłużej przenosić jego założeń na etap następny, a mianowicie na realizację ewentualnej potrzeby rozwoju intelektualnego. Nie da się tego zrobić w ten sam sposób, w jaki doprowadzono do powszechnego opanowania umiejętności czytania i pisania, nawet jeśli jakimś cudem całe szkolnictwo dałoby się przekabacić na to, co proponuje impotentna, goniąca za własnym ogonem szkoła pedagogiki miękkich kompetencji, powstała na bazie internetowych bajań i wyobrażeń. Model ten (dla wielu wciąż niedoszły, a upragniony) wyrósł na ideologicznej pożywce niespełnionych merytorycznie nauk społecznych, religijnie wręcz traktowanych pedagogicznych legend, uogólniania jednostkowych doświadczeń, postmodernistycznego kultu cargo i, co tu kryć, krypto-socjalizmu społeczeństwa, które nigdy nie przerobiło lekcji płynących z Oświecenia, rewolucji przemysłowej i pozytywizmu. Być może jest wystarczający do zorganizowania powszechnej świetlicy (choć pewnie społecznie szkodliwy), ale z pewnością nieadekwatny do prowadzenia jakiejkolwiek edukacji sensu stricte.

Niestety, przy zachowaniu mrzonki o umagistrowieniu szerokich mas, grozi nam proces całkowitej przemiany szkoły w powszechną świetlicę środowiskową, a może raczej oficjalne już uznanie jej za obowiązujący model edukacji powszechnej. O ile instytucja taka jest ze wszech miar potrzebna i nie zamierzam deprecjonować jej znaczenia społecznego, nie należy mylić jej z miejscem, gdzie człowiek miałby się wszechstronnie rozwijać i zdobywać wiedzę, którą niekoniecznie może sobie wygooglać lub odcedzić z atmosfery wzajemnego szacunku i dialogu.

Jeśli takie miejsca, pod nazwą szkół, mają przetrwać, należy pogodzić się z realiami i faktami, i przestać podmieniać je ideologią. Realia zaś jasno wskazują, że naukę tam podjąć mogą jedynie jednostki o określonym potencjale, chęciach i motywacji – gdy tych czynników zabraknie, szkoła bez dzwonków, bez ocen i bez całej reszty anturażu rodem z Plastusiowego pamiętnika, może być jedynie świetlicą. A świetlica doskonale obywa się bez narzędzi, które dziś, nauczycielom, zmuszonym do pełnienia roli więziennego klawisza, a w najlepszym razie babysittera, wydają się konieczne. Czyż wyzbycie się owych, przyznaję, prymitywnych narzędzi nie jest sednem wysiłku dążenia do „nowego paradygmatu”? Pomylono jedynie cel – nowy paradygmat dotyczy raczej powszechnego programu opieki społecznej nad ogółem młodego pokolenia, a nie edukacji. Kształcenie zaś wymaga nie tyle jakiegoś określonego zestawu narzędzi, co woli, atencji i poświęcenia ze strony zainteresowanych, których to fenomenów żadna kołczowska manipulacja, ani inna „obudzona” socjotechnika nie są w stanie wygenerować na efektywną skalę. Dopóki edukacja jest bardziej „powszechnym obowiązkiem” (i to raczej po stronie nauczyciela), niż prawem i zaszczytnym przywilejem, oświata nowoczesna, skuteczna, merytoryczna, prawdziwie egalitarna i rozwijająca wolnych obywateli pozostanie marzeniem ściętej głowy, a nieświadomy tłum dalej będzie się ekscytował postępującą liberalizacją świetlicy i innymi tematami zastępczymi.

Czas edukacji zdalnej unaocznił wszystkim, którzy nie są ślepi, że szkoła, do której jesteśmy przyzwyczajeni, w 90% składa się ze zbędnych rytuałów i cała jest zbędna, jeśli nie może pełnić funkcji opiekuńczych, jedynych jakie realnie potrzebne są zdecydowanej większości społeczeństwa. Wnioski nasuwają się same, ale niewielu spieszy je wyciągać: Edukacja może zachodzić wszędzie – w pociągu, w przeciągu, na drągu, byle przestać udawać, że istnieje jakieś magiczne zaklęcie, sprawiające, ze wszyscy jej pragną i nauczą się wszystkiego, o czym zamarzy (nie)odpowiedni minister. Nie ma jednego przepisu na szkołę i dlatego trzeba uczynić wszystko, by wszystkie miały szansę być realizowane. Ludzi, którzy powiedzieli a postrzegając ten fakt jest sporo, gdyby jeszcze byli skłonni powiedzieć b…

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.