Shit in, shit out, czyli jaki koń jest każdy widzi. Co z tego wynika i dlaczego nic

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Trochę jestem już znudzony rozważaniem stale tych samych edukacyjnych dylematów, roztrząsaniem pozornych oczywistości, wyciąganiem niezmiennych wniosków i tłumaczeniem, dlaczego rzeczywistość szkolna nie jest taka, o jakiej wszyscy podobno marzą. Niestety, ta niewdzięczna (bo nieskuteczna i najwyraźniej głównym zainteresowanym tą tematyką zbędna) polemika z kreatywną księgowością oświatowej ideologii jest jedyną dostępną mi formą niezgody na, jak się wydaje, z góry zakładaną jałowość edukacyjnego dyskursu. Jest to wysiłek o tyle przykry, że często wymierzony nie w jakiegoś określonego przeciwnika, oświatowego szkodnika, czy innego przedstawiciela edukacyjnego ciemnogrodu, ale coraz częściej w enuncjacje ludzi, stojących w zasadzie po tej samej stronie barykady.

Nie inaczej jest w przypadku wywiadu, którego Mikołaj Marcela, pisarz i wykładowca akademicki, udzielił Onetowi. Od razu zaznaczam, że jego książki, będącej jak zakładam tłem wymienionej wypowiedzi, jeszcze nie czytałem, ale wydaje mi się, że gdyby zawierała kluczowe i konstruktywne odpowiedzi na problemy w wywiadzie poruszone, to autor nie omieszkałby o nich choćby wspomnieć*. Jak w przypadku zdecydowanej większości wypowiedzi ludzi krytykujących szkolną codzienność, trudno jest ich obserwacji w jakimś stopniu nie podzielać i zaprzeczyć, że zauważane przez nich mankamenty wymagają szybkiej reakcji. Problemem, jak zwykle, jest diagnozowanie sytuacji na podstawie prostych intuicji, nieuniknione w takich przypadkach poleganie i granie na emocjach, oraz… milczenie na temat sposobu wprowadzania w życie domniemanych rozwiązań. Rozwiązań, których znajomość autorzy zdają się sugerować.

Zdarza mi się obserwować reakcję postronnych obserwatorów na takie wypowiedzi – zwykle jest to przytakiwanie „oczywistościom”, zdziwienie panującą bzdurą i gorące poparcie dla bliżej niezidentyfikowanych zmian. Jest to o tyle dziwne i irytujące, że, sensu stricte, żadne konkretne propozycje rozwiązań trudnych problemów nie padają, a aura geniuszu potencjalnych zbawicieli zasadza się na owych rozwiązań domyślnej oczywistości, prostocie, odwołaniu do zdrowego rozsądku odbiorcy i założeniu, że jeśli jest źle, to czego by się nie zmieniło, musi być już tylko lepiej. Ponieważ mam denerwujący zwyczaj niezadowalania się takim dictum, pozwolę sobie przedstawić Państwu propozycję pytań, których, nosząca to samo nazwisko, choć chyba ze mną niespokrewniona pani redaktor w wywiadzie nie zadała.

Już odpowiadając na pierwsze pytanie, Marcela sugeruje, że koncentrujemy się w życiu na (z natury złej) konkurencji, a w konsekwencji na (w domyśle złych, lub źle wyrażanych) ocenach. Nie dowiadujemy się oczywiście, w jaki sposób to zmienić, nawet jeśli przymkniemy oko na (bezsensowne w naukowym podejściu) aprioryczne wartościowanie obserwowanych zjawisk. Jedyną sugestią jest postulat, że nauczyciel powinien być obdarzony przez uczniów autorytetem naturalnym. O ile dobrze zrozumiałem (bo możliwość obdarzania kogokolwiek autorytetem w ciemno raczej odrzuciłem), pobrzmiewają tu dwie, typowe dla rewolucyjnego chciejstwa nuty: naiwny „naturyzm” i tęsknota za dekretem, jako siłą sprawczą dobrej zmiany. Tymczasem, autorytet nauczyciela jest równie naturalny, co jego brak, a na dodatek o całe rzędy wielkości mniej prawdopodobny w systemie, który go w żaden sposób nie promuje. Owszem, można za nim tęsknić, cieszyć się jego ewentualnym zaistnieniem, narzekać na jego brak, ale zaordynować jego wystąpienie można równie skutecznie, co nieskończoną, wieczną ciekawość i motywację ucznia, co zresztą dla całej rzeszy zmieniaczy też nie jest żadnym problemem.

Diagności szkolnych niedostatków, często chodzący w aurze obrazoburców i mesjaszy „nowego”, z reguły ignorują obiektywnie istniejący ustrój oświaty i chyba celowo, w trosce o poklask i dobre samopoczucie reszty suwerena, zdejmują z niego odpowiedzialność za utrzymywanie stanu rzeczy, który teoretycznie miałby ulec zmianie. Ktoś pewnie zawinił, ale na pewno nie ludzie, którzy na szkołę pomstują od zawsze, ale jej ogólny kształt i ustrojowe podstawy działania uznają za właściwe. Jak zwykle, winny jest bezosobowy system, a zaraz po nim jego twarz, czyli, w przypadku oświaty, nauczyciel. Słychać tu pretensję do niego, że autorytetu naturalnie nie ma. Co miałoby go skłonić do zabiegania o taki autorytet, w jaki sposób się go zdobywa i dlaczego miałby stać się dobrem ogólnie dostępnym, niewiadomo.

Dla każdego zmieniacza, jest oczywiste, że dobry nauczyciel autorytet ma, tak samo, jak dobry mechanik posiada na półce zaciski do przewodów chłodnicowych. Co więcej, ów mechanik na pewno dobierze odpowiedni rozmiar zacisku i nie zastąpi go byle jak skręconym drutem. Wyznawcy takich „aksjomatów” nie biorą pod uwagę, że cena za usługę poprawnej instalacji chłodnicy jest regulowana przez rynek (i zwykle dla mechanika w miarę satysfakcjonująca) i że nikt, komu nowo zamontowana chłodnica przecieka nie będzie skłonny odwiedzić tego samego mechanika ponownie, w celu wymiany np. klocków hamulcowych. Ba, należałoby zacząć od tego, że nikt nie ma obowiązku posiadania samochodu. Poza tym, nikt nie wymaga od mechanika, by do założenia nacisku użył śrubokrętu, jeśli woli (i jest to możliwe) użyć kombinerek, a zwłaszcza nie oczekuje, by uciekające zaciski gonił po warsztacie.

Naprawdę, czas już najwyższy, żeby wszyscy zmieniacze i uszczęśliwiane przez nich społeczeństwo, zrozumieli, że np. coś takiego jak czyjś autorytet jest w dużej mierze cechą i jakością indywidualną, której zdobycie i uzewnętrznienie może co najwyżej być przez sensownie działający system wspierane – nie da się go objąć żadną gwarancją, ale można mu nie przeszkadzać, jeśli już zaistnieje. Żadna z tych oczywistości nie jest w dyskusji o oświacie brana pod uwagę, nie mówiąc już o szkolnej praktyce. Podobnie, czas już byłoby pogodzić się z faktem, że wspomniana konkurencja i, mająca być na nią uniwersalnym remedium, współpraca nie są abstrakcyjnym zapisem w curriculum marzeń – one muszą czegoś dotyczyć. Marcela zauważa oczywiście, że my nie mamy takiego (promującego kooperację) systemu edukacji, ale nawet słowem nie wspomina, skąd taki system miałby się wziąć. Zamiast tego nęcąco napomyka, że rozwijamy się nie dzięki rywalizacji, a właśnie współpracy, o czym sporo piszę w mojej najnowszej książce. Jak już mówiłem, książki nie czytałem, ale sądzę, że nie trzeba zbyt wielu słów, żeby przekonać kogokolwiek, że współpraca popłaca, zgoda buduje, a oszczędnością i pracą ludzie się bogacą. Żeby daleko nie szukać, ja ze szwagrem szybko doszliśmy do wniosku, że ciężki i nieporęczny stół będzie nam zdecydowanie łatwiej wnieść na piętro we dwójkę, mimo że tylko jednemu z nas był on akurat potrzebny. Wolałbym, żeby w książce znalazły się patenty na zajęcia, które takiej właśnie współpracy wymagają, a nie stanowią jedynie pretekst, by zapisać ją w ich scenariuszu. Ponadto, chętnie przeczyłbym wywód ukazujący niedowiarkom, że do lądowania na Księżycu nie doprowadziła wcale rywalizacja niemal jawnie sobie wrogich mocarstw, a wyłącznie zgodna współpraca realizujących projekt naukowców i inżynierów. I że żaden z tych ostatnich nie chciał, żeby to właśnie jego pomysł na sterownik awaryjnego otwierania włazu lądownika został ostatecznie wybrany do realizacji.

Lwią część wywiadu zajmują albo mało oryginalne, albo podejrzanie łatwo poczynione obserwacje (co jak co, ale szkołę krytykować jest bardzo łatwo), które stały się już prawdami obiegowymi i których nikt na bieżąco wiarygodnie nie weryfikuje, np. koncentracja szkoły na opanowaniu nudnej i żmudnej teorii, nieprzekładającej się na żadną praktykę i pozostawianie ucznia bezradnym wobec przekazywanej mu wiedzy. Co z tym począć? Ani mru, mru na ten temat. Znajdziemy za to „zaskoczenia” faktami znanymi od lat i „odkrywanymi” z kopernikańskim zacięciem na nowo, za każdym razem, gdy o kiepskiej kondycji szkoły wypada się wypowiedzieć, np. systemowa rezygnacja z sensownego wykorzystania technologii informatycznych i nowych mediów w ogóle, szkolna bierność i zachowawczość, ministerialna nieudolność i dezynwoltura. Na to wszystko nakłada się permanentne przekonanie o nowości i wyjątkowości zastanej sytuacji, oraz podkreślanie wybitnej roli ludzi, którzy te wszystkie „niespodzianki” co rusz uświadamiają maluczkim. Ze strony Ewy Raczyńskiej nadal ani śladu pytania, co z tym fantem zrobić – jak się zdaje, ta niewyszukana i znana od dziesięcioleci „diagnoza” zupełnie jej wystarcza. Najwyraźniej jest pewna, że wystarczy także użytkownikom Onetu, którzy sami oczywiste rozwiązania sobie dopowiedzą. Najgorsze, że chyba się nie myli. Opinia publiczna jest przedmiotem stałego warunkowania rzekomą oryginalnością wspomnianej diagnozy i niesamowitą „odmiennością” współczesności, w której nic, oprócz bliżej nieokreślonych kroków radykalnych, nie może zadziałać. Publiczność jest także od dawna oswajana z myślą, że wszystko załatwi „zmiana”, która dokona się, kiedy już wreszcie światła diagnoza dotrze do wszystkich. Co jeszcze trzeba zrobić, żeby dotarła i jak długo to jeszcze potrwa? Diabli wiedzą, pewnie dopóki będzie popyt na bajki, czyli długo – znów trzeba sobie odpowiedzieć we własnym zakresie. Czytelnicy wywiadu, uprzedzeni przez odpytywanego, pozbawieni zostają złudzeń w kwestii zbawienia wprowadzonego odgórnie (Czarnek & consortes mogą odetchnąć z ulgą), oczekiwać mają za to deklaracji wiary w zmianę i gotowości do romantycznej przemiany bohatera od szkoły. Mechanizm tej metamorfozy jest im według redakcji obojętny i na tym bazują wszyscy diagności.

Przykre jest to, że niezależnie od tych elementów rozpoznania szkolnych niedomagań, które są bezsporne (nieskuteczność, konserwacja społecznych i kulturowych podziałów, rozmijanie się z oczekiwaniami uczniów), z wywiadu otrzymujemy jedynie ograne komunały w rodzaju tezy o przebudzeniu społecznej świadomości, utożsamiania szkoły z oklepaną, pruską transmisją i nawoływań do zrównania jej z ziemią. Do samego końca nie uświadczymy żadnych konstruktywnych propozycji, które mogłyby uświadomić zainteresowanych, czego mają spodziewać się na tak otrzymanym placu budowy, bo wszyscy są w zasadzie zgodni, że remont jest nieopłacalny. Niestety, naiwnością byłoby takich rozwiązań na tym etapie rozmowy się spodziewać, bo jeśli od początku wykorzystuje się niewiele warte dane, to i z ich (śladowej) analizy nic sensownego wyjść nie może – SI-SO. Wywiad kończy urocza, lekko kiczowata, mocno już zwietrzała wizja raju: Nie ma dla mnie idei bliższej niż szkoła jako przestrzeń do zabawy, wyjęta z naszego świata praktyki, gdzie wszystko przekłada się na efekt. To szkoła wolnej myśli, w której uczniowie mogliby popróbować różnych rzeczy, spędzić razem czas, w której system byłby świadomy, jak ważne w rozwoju człowieka jest myślenie rówieśnicze. Oczywiście, ani wzmianki o cudzie, który miałby do realizacji tej fantazji doprowadzić.

Osobiście nie miałbym odwagi formułować tak jednoznacznych i odkrywczych diagnoz (pewnie dlatego nikt nie chce bym napisał książkę i nie prosi mnie o wywiad dla Onetu), ale w przeciwieństwie do całego stada zmieniaczy, jestem w stanie zaproponować i pokuszę się tu o realny przepis na zmianę, którego próżno szukać w wywiadach i książkach prominentów oświatowej transformacji. Bez takiej propozycji, czepianie się nieporadnie zakamuflowanej reklamy czyjejś książki nie miałoby sensu, a nawet mogłoby zostać odebrane jako niesmaczne. Muszę jednak z żalem uprzedzić, że moje sugestie pozostają w zupełnej sprzeczności z bajkami z mchu i paproci, snutymi w omawianym i w tysiącu innych wynurzeń zatroskanych stanem naszej edukacji narodowej. Otóż powszechnie oczekiwana zmiana może nastąpić tylko i wyłącznie w wyniku obmierzłej (ale, o dziwo, całkiem naturalnej) konkurencji. Jedynie doprowadzenie do równoprawnej rywalizacji różnych koncepcji oświaty (włączając w to marzenia Mikołaja Marceli i biuro propagandy a la Czarnek) i zniesienie przymusu uczestniczenia w jakiejkolwiek jej formie może doprowadzić do wyłonienia się szkoły, która zadowoliłaby jej klientów. Prawdopodobne jest, że nie powstałby wcale jakiś nowy monopol, ale zróżnicowana oferta dla zróżnicowanego, ale wolnego w wyborze społeczeństwa. Wyjściowa i nieodzowna konkurencja nie wyklucza współpracy. Tylko postmodernistyczny, antyintelektualny bełkot wymaga wykluczających się skrajności – strategie konkurencji i kooperacji, w realnym świecie się uzupełniają (przypomnienie dla stęsknionego za naturą różowego kisielu).

Zdaję sobie oczywiście sprawę, dlaczego proponowane rozwiązanie, choć dostępne od zawsze, niewyrafinowane filozoficznie, stosunkowo proste i tanie (dla państwa) nie zdobyło dotąd i nieprędko zdobędzie zainteresowanie i akceptację społeczną, oraz wsparcie mediów, które z gustem społecznym muszą się liczyć. Panujące trendy kulturowe (a mówiąc wprost, wygodnictwo i lenistwo) popchnęły ludzkość w stronę nieokreśloności, płynności znaczeń, w objęcia populizmu i mentalnego komunizmu, który choć poniósł klęskę ekonomiczną, na dobre rozgościł się w sposobie postrzegania świata. Nie jest dziwne, że niebędący w stanie polepszyć bytu rzesz wyborców, na ogół demokratycznie wybrani władcy pacyfikują poddanych schlebiającą im narracją: Za nic (nawet za siebie) nie jesteś odpowiedzialny, możesz wszystko, należy ci się, jak nie masz racji, to i tak ją masz, ale inaczej, docenimy cię za kropkę, winni są inni, prawda nie istnieje, prawdą jest to, w co wierzysz, a więc rzeczywistość nie istnieje i nie musisz się z nią liczyć. Po kilku dekadach takiego przesłania dorobiliśmy się takiego odmóżdżenia i zdziecinnienia elektoratu, że powoli staje się to zagrożeniem dla najgorszej formy rządu, jeśli nie liczyć innych, których próbowano od czasu do czasu, zwłaszcza że bełkot ten zdążył niemal w całości opanować oświatę demokratycznego świata.

Stare i mocno zakorzenione demokracje zdają się powoli z tego koszmaru otrząsać. W Stanach Zjednoczonych (z uwzględnieniem skali, kraju bardzo podobnym mentalnie do Polski), po traumie trumpizmu, rozpoczynają się nawoływania do powrotu na drogę racjonalizmu i przywrócenia znaczenia nauce, które powinny być traktowane jako filary społecznego rozwoju. Czy nasz kraj i naszą młodą demokrację stać na podobny wysiłek? Czy będziemy w stanie budować naszą edukację nie na mrzonkach, fantazmatach i międleniu frazesów, a na uznaniu realiów, rozsądku, indywidualnych ambicji i dążeń? No, cóż, trzeba byłoby zrezygnować z miłej wielu sercom mitologii i pogodzić się z przykrą dla wielu rzeczywistością, w której nie wszyscy są równie uzdolnieni i nieskończenie ciekawi, motywacja nie rodzi się na kamieniu, a współpraca nie wyklucza konkurencji. Nie wystarczy także barwnie opowiadać, jak bardzo jest źle, żeby zrobiło się lepiej.

*Jeśli takie odpowiedzi są tam jednak zawarte, proszę ewentualnych czytelników o sprostowanie.

 

 Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.