Oświatowo-polityczne refleksje na Nowy Rok

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Przeglądając na swoim blogu wpisy z roku minionego stwierdziłem, że wyjątkowo dużo miejsca zajęła w nich polityka. To znak czasów, który wcale mnie nie cieszy, nawet jeśli pisałem głównie o polityce oświatowej.

Zakładając z górą siedem lat temu kwartalnik „Wokół szkoły”, a dwa lata później przenosząc się z publicystyką do internetu, chciałem przede wszystkim przybliżać odbiorcom codzienne problemy edukacji, tłumacząc dlaczego pewne sprawy w szkole czy przedszkolu dzieją się tak, jak się dzieją. W intencji, by nauczyciele i rodzice w placówkach oświatowych mogli się lepiej rozumieć, i żeby sprowadzać do racjonalnego poziomu co bardziej radykalne koncepcje zmian.

W drugiej kolejności moim zamiarem było wpływanie na rzeczywistość szkolną w sferze bliższej polityki. Za poprzednich rządów zwalczałem więc słowem i piórem pleniącą się testomanię, źle pomyślaną i fatalnie wdrożoną reformę posyłającą sześciolatki do szkół, czy jednakowy dla wszystkich dzieci podręcznik dla klas 1-3 szkoły podstawowej. Wspomnienie tego dzisiaj wywołuje refleksję, że jedynym ponadczasowym zjawiskiem w polskiej edukacji jest poczucie nieomylności każdego kolejnego rozdania polityków. Wprowadzających w życie swoje wizje, zazwyczaj wywracające zastany porządek rzeczy.

W tym miejscu uwaga do wszystkich, którzy stawiają znak (przybliżonej nawet tylko) równości pomiędzy obecną ekipą a poprzednimi. Zapewniam, że bardzo się mylą. Za poprzedników miałem poczucie, że moje opinie są słuchane. Na III Kongresie Polskiej Edukacji, zorganizowanym w 2015 roku przez MEN zapewniono mi wręcz możliwość publicznej debaty z szefem CKE, panem Smolikiem, w kwestii egzaminów zewnętrznych. Oczywiście przełożenie mojej ówczesnej aktywności na konkretne zmiany nie było wielkie, bo politycy rzadko słuchają krytyków, choćby życzliwych, ale to i tak było bardzo wiele wobec absolutnej impregnacji obecnych władz na sygnały docierające ze środowiska oświaty i nauki, także ze strony ludzi o autorytecie znacznie większym od mojego. W efekcie przeżywamy dzisiaj w systemie edukacji – bez żadnej amortyzacji zbiorową mądrością – fatalne skutki dwóch wielkich zawieruch dziejowych: reformy Zalewskiej i pandemii.

Obecna sytuacja w szkolnictwie bardzo odbiega od niedawnej normalności. Miejsce codziennych problemów sprzed kilku lat zajęły nowe, z którymi nie bardzo potrafimy sobie radzić. Ogromna frustracja nauczycieli, za którą idą coraz większe braki kadrowe, przemęczenie i zniechęcenie uczniów i szerzące się wśród nich problemy psychiczne, konflikty wokół zdalnego nauczania, noszenia maseczek, szczepień przeciw COVID-19. Niekończące się kwarantanny. Ogólnie fatalna atmosfera społeczna, która przekłada się także na coraz większe niezadowolenie z pracy szkół. A do tego ekipa ministerialna otwarcie już deklarująca, że szkolnictwo ma realizować politykę państwa. W wydaniu obecnej władzy oznacza to m.in. specyficzną wersję historii najnowszej, wziętą z kosmosu nową formułę egzaminu maturalnego, i najważniejszy dla ministra edukacji i nauki cel edukacji: „żeby dzieci się zbawiły”.

Również na własnym podwórku, w STO na Bemowie, obserwuję jak sypią się budowane przez lata konstrukcje. W Rudawce, przy granicy białoruskiej, dokąd przez blisko dwie dekady regularnie jeździliśmy z uczniami by przeżywać fantastyczne przygody, panuje stan dziwnej wojny-nie wojny i obowiązuje zakaz wstępu. Czuję obawę, że ten niezwykle barwny rozdział w historii szkoły może być już zamknięty. Z kolei konieczność ograniczenia kontaktów pomiędzy uczniami praktycznie uniemożliwia współpracę pomiędzy różnymi grupami wiekowymi, tak ważną w naszym programie działania. Nie ma też spotkań z mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej „Kombatant”, które przez lata budowały poczucie więzi międzypokoleniowej. Nie odbywają się imprezy gromadzące niemal całą społeczność szkolną: Koncert Noworoczny, obchody Dnia Ziemi na Bemowie, Święto Szkoły. To wszystko są bezpośrednie skutki pandemii. Ale już przepracowanie siódmo- i ósmoklasistów, psychoza przedegzaminacyjna i stres dotykający tych młodych ludzi (oraz ich rodziców!), związane z perspektywą konkurowania o miejsca w przepełnionych szkołach ponadpodstawowych, obciążają tylko i wyłącznie obecną władzę. Owszem, niektóre działania w naszej szkole udaje się podtrzymać, a nawet wprowadzić nowe, jak opisane już przeze mnie na blogu „Kilometry dla edukacji” czy autorski program kształcenia czwartoklasistów, w ramach którego testujemy nauczanie bez ocen na co dzień, ale trudno to nazwać przejawem rozwoju; jest to raczej podtrzymywanie tlącego się ducha.

Powracając na szersze forum, warto zauważyć całkiem niemałą grupę ludzi, których trudna sytuacja w polskiej edukacji skłania do snucia rozmaitych planów zmiany. Bardzo to doceniam i trochę zazdroszczę. W szczególności przekonania, że owe zmiany są realne mimo takiej, a nie innej sytuacji politycznej. Często słyszę argument, że żaden minister ani kurator nie wchodzi na zajęcia do konkretnej klasy, więc o tym, co dzieje się podczas lekcji decyduje ostatecznie nauczyciel. Jest w tym sporo racji. Z drugiej strony jednak trudno liczyć, że wszyscy nagle wejdą na kurs kolizyjny z obowiązującymi regulacjami prawnymi. Owszem, w przypadku niektórych nauczycieli, mających ciekawe pomysły, światłą dyrekcję i życzliwych rodziców, tak się stanie. Ale będą to raczej wyjątki niż reguła.

Wspomniane ożywienie intelektualne jest dość płytkie. Skala problemów po prostu zniechęca do podejmowania w placówkach dalej idących inicjatyw. Sam nie czuję większego przekonania do chwalenia się pomysłami czy osiągnięciami, bo niewielu ludzi ma dzisiaj głowę do tego, by poświęcić im swoją uwagę, a jeszcze mniej – by skorzystać z nich w praktyce. Zresztą, mamy w tej chwili potężną inflację dobrych pomysłów na nauczanie, bo jest ich znacznie więcej niż kiedyś, dostępnych na wyciągnięcie ręki w sieci, podczas gdy energii by je spożytkować – odwrotnie proporcjonalnie mniej.

W sytuacji, gdy pomysły firmowane przez MEiN kolejno przekraczają granice absurdu, niemal każdy aktualny temat dotyczący edukacji zatrąca o politykę. Kwestią polityczną stały się korepetycje, nauczanie historii najnowszej, dobór lektur, rola rodziców w szkole. Zanikł temat budowania ciekawych programów działania szkół, ponieważ wszystkie mają być jednakowe, pod kontrolą kuratorów. Nawet tematyka wycieczek szkolnych dofinansowywanych przez państwo jest naznaczona poglądami politycznymi rządzących.

Prowadząc od przeszło trzydziestu lat innowacyjną szkołę obecnie zajmuję się głównie utrzymywaniem na powierzchni. Pytanie, co możemy zrobić nowego, pożytecznego, ustępuje trwaniu. I niestety, jest to problem, którego nie da się rozwiązać w pojedynczej placówce, nawet takiej jak nasza, mającej lepsze niż większość warunki ekonomiczne, nieźle zorganizowanej i cieszącej się uznaniem i życzliwością rodziców. Rozwiązanie kryje się w sferze polityki.

Proszę mi wierzyć, że najchętniej spokojnie prowadziłbym dalej szkołę, dopóki zdrowie i siły pozwolą, oferując jedną z wielu barw, jakie powinny składać się na paletę różnorodności placówek oświatowych. Chciałbym opowiadać o niej na blogu, dzieląc się dobrymi pomysłami i doświadczeniem z ich realizacji. Bez problemu pogodziłbym się z tym, że reakcje odbiorców na artykuły byłyby mniej gorące, a zasięgi wielokrotnie niższe, niż osiągnął ostatnio tekst mojego wystąpienia pod Sejmem. Po cichu liczę, że może jeszcze tego dożyję, i że u schyłku kariery opiszę w książce koncepcję pedagogiczną „Szkoły wielu możliwości”, nie tylko jako pamiątkę po minionym. Ale odwrócić obecnego trendu nie da się w naszym kraju bez polityki, więc póki co, będę musiał nadal poświęcać jej najwięcej uwagi.

I jeśli już o polityce mowa, chciałbym w tym miejscu życzyć wszystkim partiom opozycyjnym, które stawiają sobie za cel położenie kresu obecnym rządom, aby nie czekając na odległe jeszcze wybory zaczęły dogadywać się w kwestii zmian, jakie powinny być możliwie jak najszybciej wprowadzone w edukacji. Ja wiem, że współpraca jest niełatwa, z wielu, także czysto ludzkich powodów, ale właśnie ta dziedzina życia społecznego, jak chyba żadna inna, nadaje się do wynegocjowania wspólnego planu. To niesamowicie trudne, wieloaspektowe zadanie. Obejmuje mnóstwo problemów – zarówno tych, które wymagają doraźnego rozwiązania, jak systemowych. Samo ułożenie ich katalogu to praca na wiele tygodni. Ale jest w środowisku związanym z oświatą wielu mądrych ludzi. Są pomysły już przemyślane i wypracowane w różnych gremiach społecznych. Przy założeniu, że żadna demokratyczna partia nie będzie chciała zawłaszczyć szkół na własne potrzeby, znalezienie porozumienia powinno być możliwe.

Aby wygrzebać się z obecnego marazmu potrzebujemy potężnego impulsu, który pozwoli ludziom uwierzyć, że coś może się zmienić. Ale nie budowli na miarę (i o użyteczności) piramidy Cheopsa Centralnego Portu Komunikacyjnego, ale zachęty do codziennej twórczej aktywności oraz wiary, że mamy wpływ na rzeczywistość, wykraczający poza pisanie komentarzy w mediach społecznościowych. Alternatywą jest… eeech, nie napiszę co mi przychodzi do głowy. W każdy razie nic, czego chciałbym życzyć moim dzieciom i wnukom.

Będę więc nadal zajmować się na blogu polityką, co mam nadzieję nie odstręczy zmęczonych nią Czytelników. Nasza obojętność, to marzenie autorytarnej władzy. Nie powinna dostać takiego prezentu. Spróbuję jednak znaleźć trochę czasu, żeby poopowiadać o szkole. O tym, że dzieją się w niej także rzeczy dobre upewniam się każdorazowo obserwując codzienną aktywność uczniów na przerwach. W tak szalonych czasach potrzebujemy znamion normalności. Również dla własnego zdrowia psychicznego.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.