Czas dziadów. Mapa myśli o nauczycielach (cz. 1)

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

W pierwszej odsłonie „Czasu dziadów” opisałem najistotniejsze, moim zdaniem, cechy grupy zawodowej nauczycieli. Zapowiedziałem też, że w dalszej kolejności zaprezentuję mapę myśli o tej profesji, w nadziei, że uda mi się ułatwić myślenie o tym, jak wyprowadzić polską edukację z kryzysu. Nie widzę możliwości osiągnięcia jakiejkolwiek poprawy bez rozwiązania przynajmniej części problemów kadry pedagogicznej. Jak powiedział profesor Łukasz Turski w wywiadzie dla „Głosu Nauczycielskiego”:

(…) szkołę budują nauczyciele. Tworzymy ją dla dzieci, przy pomocy rodziców, ale jej budową kierują i dbają o jej stan nauczyciele. Jak się skończy ten system opresyjny, to na ich barkach będziemy budowali nową szkołę.

Uważam, że w zapowiadanej przez Profesora (od)budowie już na etapie fundamentu trzeba będzie szczególnie zatroszczyć się właśnie o nauczycieli.

Zbierałem się do realizacji podjętego zobowiązania przez kilka tygodni, bowiem niemal każdy dzień przynosił nowe refleksje. W końcu kłębiące się myśli osiągnęły masę krytyczną i oto powstał obiecany artykuł. Niestety, trudno było tak obszerny temat ująć w krótkim tekście, stąd jego podział na dwie części.

Obawiam się, że część czytelników może być rozczarowana, nie tylko brakiem zwięzłości. W epoce internetu modne jest serwowanie gotowych rozwiązań, wsparte granitowym przekonaniem autora o ich słuszności. Ja natomiast bardzo starałem się ograniczyć do opisu sytuacji, choć siłą rzeczy bardzo subiektywnego. Mam oczywiście trochę przemyśleń i pomysłów odnośnie do możliwych działań naprawczych, ale uważam, że dobrych rad i ordynowanych terapii jest w przestrzeni publicznej aż nadto, natomiast brakuje panoramicznego, wolnego od emocji obrazu sytuacji. Zaprezentuję więc w tym miejscu problemy kadry pedagogicznej z pozycji notariusza, zachęcając, by każdy Czytelnik sam zastanowił się, które spośród nich są najbardziej palące, a zarazem rokują największe nadzieje na rozwiązanie. Byłbym szczęśliwy, gdyby taka refleksja stała się też udziałem polityków, którzy – jak mam nadzieję – prędzej czy później zabiorą się za naprawę rodzimej edukacji.

Duch zgaszony w ciele pedagogicznym

Gdy mowa o kondycji zawodowej nauczycieli, od razu przychodzi mi na myśl frustracja. Jej przyczynę powszechnie upatruje się w niskich wynagrodzeniach, ja jednak na pierwszym planie stawiam lekceważenie, przez część tego środowiska odbierane wręcz jako pogarda. Ze strony władz państwowych, ale także szerszych kręgów społeczeństwa.

Niejedna grupa zawodowa czuje się pokrzywdzona. Można przyjąć, że to normalne zjawisko społeczne. Ale tylko w odniesieniu do nauczycieli padło z najwyższych trybun, że postulat podwyżki wynagrodzeń, adekwatnej do panującej obecnie inflacji, nie może być zrealizowany, bowiem nauczycieli „jest po prostu bardzo dużo” i państwa na to nie stać. A poza tym mogliby oni „trochę więcej” pracować…

Nie jest łatwo nauczycielowi przyjąć takie dictum w sytuacji, gdy władze mnożą rozmaite programy socjalne, szczodrze szafując pieniędzmi. Tym trudniej, że argument o pracy tylko 18 godzin w tygodniu i długich okresach urlopu, jest po prostu nieuczciwym uproszczeniem. Niestety, cały czas znajduje on życzliwy posłuch w znaczącej części elektoratu. Wykorzystano go propagandowo już przy pacyfikacji strajku w 2019 roku, którego klęska, także z powodu widocznej niechęci społeczeństwa, stała się pokoleniową traumą całej grupy zawodowej. A niespełna rok później pojawił się COVID-19…

Mało kto, niezwiązany na co dzień z oświatą, zdaje sobie sprawę, jak trudnym doświadczeniem był dla nauczycieli czas pandemii: kalejdoskop lockdownów i kwarantann, praca w atmosferze ciągłej obawy o zdrowie, zagubienie uczniów i pretensje ze strony niezadowolonych rodziców. Jakiego wysiłku wymagało ogarnięcie elektronicznych narzędzi komunikacji i wypracowanie metod pracy w tych nadzwyczajnych warunkach. A wszystko w poczuciu pozostawienia samym sobie, bez wsparcia ze strony władz oświatowych. Niektórzy podołali wyzwaniu, innych sytuacja przerosła, jednak bagaż traumatycznych doświadczeń wynieśli wszyscy. Tymczasem zaledwie kilka dni po ostatecznym zakończeniu nauki na odległość wybuchła wojna w Ukrainie…

To doświadczenie całego społeczeństwa – nowe, nieoczekiwane i bardzo trudne. Jego częścią stał się napływ do polskiego systemu oświaty setek tysięcy młodych uchodźców. Usprawiedliwiona zrazu potrzebą chwili prowizorka przekształciła się w mozolną codzienność. Do placówek trafiło wiele dzieci nieznających języka polskiego, zwiększono dopuszczalną liczbę wychowanków w grupach przedszkolnych i klasach, a wszystko to spadło na nauczycieli i cały czas spoczywa na ich barkach. Kto nie znalazł się w takiej sytuacji, stojąc podczas zajęć naprzeciw młodych ludzi, nie ogarnie w pełni skali tego wyzwania. Tymczasem władza potraktowała je jako oczywistą powinność kadry pedagogicznej, bez dodatkowego wynagrodzenia za zwiększony wysiłek i stres. Nie mówiąc nawet o dobrym słowie.

Już tylko w tych najnowszych wydarzeniach kryją się przyczyny nauczycielskiej frustracji i wypalenia. A przecież niedługo wcześniej polskie szkoły przeorała reforma Zalewskiej. Pozbawiła ona dorobku i poczucia sensu wieloletniej pracy kadrę pedagogiczną gimnazjów. Inne skutki owej „dobrej zmiany w edukacji”, jak choćby przeładowanie programów nauczania w klasach siódmych i ósmych, czy przegęszczenie uczniów w szkołach ponadpodstawowych, bardzo ciążą obecnie, a będą odczuwalne jeszcze bardzo długo.

Śmiem twierdzić, że nawet wysokie pensje nie skompensowałyby trudnych doświadczeń ostatnich lat. Jednak finansowa mizeria sama w sobie jest ważnym źródłem frustracji. Trudno o zapał do pracy, gdy podstawowe stawki wynagrodzeń w ministerialnym rozporządzeniu toczą rozpaczliwą walkę z ustawową płacą minimalną, a etatowa pensja nauczyciela dyplomowanego w dobie szalejącej inflacji pozostaje w tyle za średnią krajową. Nauczyciele, ludzie dobrze wykształceni, boleśnie odczuwają świadomość, jak nisko wycenia ich pracę społeczeństwo. A za taką wyceną idzie coraz bardziej dotkliwy brak nowych adeptów tej profesji.

18 czy może 48? Oto jest pytanie!

Mało kto chyba nie słyszał o Karcie Nauczyciela. To fundament pragmatyki zawodu, swoją genezą sięgający początków lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Ustawa ta okazała się bardziej długowieczna niż jakakolwiek inna regulacja branżowa z czasów PRL. Mimo że nie obroniła nauczycieli przed pauperyzacją, wciąż traktowana jest przez to środowisko jako gwarancja stabilizacji, choćby ubogiej, na której straży stoją związki zawodowe. Co ciekawe, dysponując sejmową większością, władze mogłyby bez trudu przenicować jej zawartość. Świadczą o tym pomniejsze zmiany w stopniach awansu zawodowego, czy godzinach do obowiązkowego przepracowania oprócz pensum. Z jakiegoś powodu nie uczyniono dotąd zmian rewolucyjnych. Trudno przypuszczać, by przyczyną tej wstrzemięźliwości była obawa przed reakcją środowiska czy mocą związków zawodowych – nie po zduszeniu strajku i ostentacyjnym niedotrzymaniu przez ministerstwo umów nawet z bliską mu politycznie „Solidarnością”. Najwyraźniej wszystkim zainteresowanym jest z Kartą w jakiś sposób wygodnie. Z jednej strony daje ona nauczycielom pewne poczucie bezpieczeństwa, z drugiej lokuje tę bardzo liczną grupę zawodową na garnuszku państwa. W ten sposób daje rządzącym dobry pretekst do ingerencji w funkcjonowanie systemu edukacji, czego przejawem, obserwowanym właśnie na żywo, jest wzmocnienie nadzoru ze strony kuratorów oświaty, zapisane w ustawie zwanej Lex Czarnek. Oświata publiczna, oficjalnie samorządowa, w praktyce zostaje podporządkowana władzy państwowej. Rzecz politycznie bezcenna. Dla rządzących.

Większość zapisów Karty Nauczyciela nie obowiązuje oświaty niepublicznej, w której podstawą zatrudnienia personelu jest Kodeks pracy. O warunkach decyduje rynek. Tam gdzie brakuje nauczycieli, otwiera to drogę do wyższych wynagrodzeń, choć z reguły za cenę większego wymiaru zajęć. Są jednak również małe placówki, głównie wiejskie, uchronione przed likwidacją z inicjatywy społecznej, w których stawki wynagrodzeń są niższe niż wynikałoby to z ustawy, w zamian jednak dające ludziom zatrudnienie w dobrze znanym, lokalnym środowisku.

Emocji wokół Karty narosło wiele. Daje się słyszeć, że stanowi ona przeżytek i wręcz utrudnia nadania nowego oblicza edukacji. Jednak większość środowiska gotowa jest jej bronić. Niezależnie od tego, po której stronie jest racja, z treścią i w ogóle przyszłością tej ustawy będzie musiał zmierzyć się każdy kolejny rząd. Tym bardziej, że wynika z niej kilka istotnych problemów, na które zwrócę tutaj uwagę.

Karta dotyczy pracowników o bardzo różnym zakresie czynności i obowiązków. Osoby wypominające nauczycielom 18-godzinny tydzień pracy i długie okresy czasu wolnego rzadko zdają sobie sprawę, że wysokość pensum dydaktycznego bywa różna – np. w przedszkolu wynosi ono 25 godzin. Poza tym placówki oświatowe dzielą się na feryjne i nieferyjne. W tych drugich wymiar urlopu jest krótszy. Gdyby dobrze przeanalizować zapisy prawne, okazałoby się, że nauczycieli można podzielić na cały szereg mocno różniących się grup. Ile wspólnego, poza tą samą nazwą wykonywanej profesji, ma, na przykład, osoba pracująca z dziećmi w przedszkolu, z instruktorem praktycznej nauki zawodu w szkole branżowej…?

Wątpliwości może budzić zarówno wymiar, jak zróżnicowanie pensum dydaktycznego. Dlaczego nauczyciel przedszkolny ma w etacie akurat 25 godzin zajęć tygodniowo (ale w „zerówce” już tylko 22), w szkole przy tablicy 18, a w świetlicy 26?! Trudno uwierzyć, że stoi za tym jakaś wyrafinowana kalkulacja. Grupa pracowników 18-godzinnych jest także sama w sobie bardzo niejednorodna. Obejmuje osoby bardzo obciążone dodatkowymi obowiązkami, np. sprawdzaniem prac pisemnych uczniów, i takie, których przedmioty nauczania takich obciążeń nie nakładają. Różna jest wielkość oddziałów – są placówki, gdzie w klasie/grupie jest zaledwie kilkoro dzieci, i takie, w których jest ich ponad trzydzieści. A jednak z punktu widzenia pensum w obu przypadkach godzina pracy ma taką samą wartość. Przedmioty szkolne różnią się też liczbą lekcji w tygodniowym planie zajęć. W rezultacie w szkole podstawowej polonista w ramach etatu uczy co najwyżej cztery oddziały (klasy), biolog mniej więcej dwanaście, a muzyk – osiemnaście. To pokazuje, jak bardzo różnią się grupy uczniów, którym poszczególni przedmiotowcy muszą poświęcić swój czas i uwagę. I w tym przypadku – przy identycznej wycenie jednej godziny pensum.

Nie jest tajemnicą, że wielu nauczycieli pracuje w większym wymiarze godzin zajęć, niż przewidziano w Karcie Nauczyciela dla ich etatu. Ustawa dopuszcza taką możliwość, stawiając granicę na liczbie 27. Przez długie lata była to metoda dorobienia sobie do niewysokiej pensji, obecnie stało się to również panaceum na rosnące braki kadrowe. W obliczu deficytu niektórych specjalistów kreatywność dyrektorów i samych nauczycieli pozwala wręcz znaleźć sposoby na ominięcie ustawowych ograniczeń. A przy tej okazji ujawnia się dość istotny problem.

Prawo stanowi, że nauczyciela obowiązuje 40-godzinny tydzień pracy. Różnica tej liczby i pensum, to czas na przygotowywanie się do zajęć, sprawdzanie prac uczniów, udział w pracach rady pedagogicznej, kontakty z rodzicami, dokształcanie się – na każdym stanowisku zakres dodatkowych czynności jest trochę inny. Taka konstrukcja nasuwa cały szereg pytań. Czy rzeczywiście wszyscy nauczyciele pracują właśnie tyle czasu? A może więcej, o czym często słychać w tym środowisku? A może mniej, skoro biorą nadgodziny, sięgające czasem drugiego pensum – co otwarcie sugerują krytycy? Trudno rozstrzygnąć wobec braku wiarygodnych danych. Zapewne po prostu różnie bywa. Emocji z tym jest sporo, więc pojawiają się głosy, również wśród samych nauczycieli, że najlepiej byłoby pracować wyłącznie od 8.00 do 16.00, odbywając w tym czasie zajęcia w wymiarze pensum, oraz wykonując inne czynności. Szkopuł w tym, że nie wszystko, co niezbędne lub pożądane, np. zebrania z rodzicami lub wycieczki, da się wtłoczyć w takie ramy czasowe. Nawiasem mówiąc, w znanych mi osobiście przypadkach szkół niepublicznych, które eksperymentowały z zatrudnieniem nauczycieli na takich warunkach, doświadczenia nie były zachęcające.

Co by nie mówić, „karciana” konstrukcja czasu pracy posiada szereg ułomności, których efektem jest zarówno niechęć części społeczeństwa do nauczycieli, jak brak wewnętrznej spójności i solidarności tej grupy zawodowej.

Wielkie emocje wokół niewielkich pieniędzy

Kwestia kształtowania wynagrodzeń w powiązaniu z Kartą Nauczyciela jest również mocno pogmatwana. Jedyne, co wiadomo na pewno, to że statystyki prezentowane przez ministerstwo tworzą obraz dużo bardziej optymistyczny, niż wskazują indywidualne odczucia pracowników.

Problemem szczególnym jest „szklany sufit” płacowy – zarobki nauczycieli sięgają co najwyżej nieco ponad średnią krajową, a i to zazwyczaj kosztem większego nakładu pracy, niż przewidziano w ustawie. Fatalny jest również brak możliwości znaczącego awansu finansowego w związku z wysoką jakością pracy. Istnieją, co prawda, dodatki motywacyjne, ale ich wysokość zależy od możliwości organu prowadzącego, a te są zazwyczaj niewielkie. Zresztą, w budżecie miasta czy gminy zawsze znajdzie się multum konkurencyjnych potrzeb, bliższych sercu wyborców, niż motywowanie pracowników oświaty.

W przypadku nauczycieli w ogóle trudno mówić o karierze zawodowej. W sensie materialnym ma ona charakter wręcz symboliczny. Pensja pracownika początkującego w zawodzie ma szansę ulec znaczącej podwyżce jedynie dwa razy: po uzyskaniu stopnia nauczyciela mianowanego, a następnie dyplomowanego, oczywiście abstrahując od podwyżek inflacyjnych, zawsze zresztą zbyt małych. Do tego dochodzi jeszcze, przez pierwsze dwadzieścia lat, co roku 1% dodatku stażowego więcej i… na tym koniec. Dla ludzi będących około połowy kariery zawodowej, materialna motywacja do rozwoju przestaje wtedy istnieć. Z punktu widzenia racjonalnej polityki kadrowej zakrawa to na absurd. Podobnym absurdem jest również brak innych mechanizmów awansu poziomego, którego perspektywa w gronie ludzi dobrze wykształconych mogłaby dodatkowo motywować do pracy. Można powiedzieć, że od połowy drogi do emerytury nauczyciel skazany jest na trwanie bez perspektywy awansu. W tej sytuacji marzenia, by do edukacji trafiali ludzie z najwyższej półki wykształcenia i aspiracji, można spokojnie włożyć do szuflady pełnej pocztówek z Finlandii.

Karta Nauczyciela narzuca sztywne i jednakowe dla wszystkich zasady ustalania wynagrodzeń w placówkach publicznych. Nie przewiduje, że pewne specjalności mogą być deficytowe, bowiem rynek oferuje, np. informatykom czy fizykom, dużo wyższe wynagrodzenia. W efekcie dyrektorzy placówek borykają się z brakiem niektórych specjalistów i nie mają żadnych narzędzi finansowych, by zachęcić potencjalnych kandydatów do podjęcia pracy.

Napisałem „sztywne i jednakowe dla wszystkich zasady”, ale to tylko pół prawdy. Pewien znajomy, człowiek doskonale obeznany z funkcjonowaniem edukacji z dala od wielkich ośrodków, zapewnił mnie z filozoficznym spokojem: „Prawo jest płynne, zasady są płynne. Wszystko podlega interpretacji”. Oto bowiem na pograniczu pensum dydaktycznego oraz zapłaty za nadgodziny i doraźne zastępstwa rozciąga się prawdziwy Dziki Zachód. Z tego obszaru epickich zmagań księgowych samorządów z pracownikami oświaty internet przywiał do grupy fejsbukowej Ja, Nauczyciel taki oto odgłos walki:

Czy w Państwa szkołach stosuje się rozliczanie progresywne wynagrodzenia? Nasza księgowa była w listopadzie na szkoleniu i twierdzi, że „już wszyscy stosują takie rozliczanie i my też musimy". W skrócie, jej zdaniem wygląda to tak, że jak, na przykład, 14 października nauczyciel był w pracy, ale nie stał przy tablicy, to ma płacone zero. Podobnie 23 grudnia - piątek mam 9 godzin, ale ponieważ jest to dzień wolny od zajęć dydaktyczno-wychowawczych = płatne zero. Nie, nie pomyliło mi się - zero, nie 3,6 (dlaczego akurat 3,6 – pozostawiam jako dodatkową zagadkę dla Czytelników nieoswojonych z realiami oświaty – przyp. J.Pytlak). Jak nauczyciel nie wyrobi 18 godzin etatu przy tablicy w jakimś tygodniu, bo na przykład jest na wycieczce szkolnej(!!!), na szkoleniu, na egzaminie maturalnym, zawodowym, to za te dni ma zabierane z godzin ponadwymiarowych albo z zastępstw. Jakkolwiek to wygląda, jestem w pełni władz umysłowych pisząc te absurdy. Przez ostatnie dwa tygodnie nasza księgowa przeliczała "po nowemu" nasze wypłaty, wstecz od września, i takim to sposobem wszyscy mają mniej o kilkaset złotych.

Można mieć nadgodziny nauczycieli i ich płatne zastępstwa po promocyjnej cenie, a nawet za darmo?! Można! To znaczy, jeszcze nie wiadomo, czy na pewno można, bo strzelanina z udziałem prawników dopiero się zaczyna. Widać jednak wyraźnie, że w dobie kłopotów finansowych samorządów, nauczyciele są atrakcyjnymi owieczkami do ostrzyżenia. A w oceanie przepisów oświatowych niezmiennie czyha na nich biurokratyczny potwór o wdzięcznej nazwie Interpretacja.

W nakreślonym wyżej obrazie skoncentrowałem się na zagadnieniach powiązanych z Kartą Nauczyciela. Trzeba mieć jednak świadomość, że edukacja jest w ogóle obudowana nieprzebranym gąszczem regulacji prawnych. Warto pochylić się, na przykład, nad rozporządzeniem dotyczącym kwalifikacji zawodowych. Stawia ono chwalebnie wysokie progi związane z wymaganym wykształceniem. Czasem, moim zdaniem, zbyt ambitne. Na przykład, wydaje mi się zagadkowe, dlaczego nauczycielom posiadającym kwalifikacje do uczenia przyrody odmówiono prawa nauczania wszystkich przedmiotów przyrodniczych w szkole podstawowej – choć musieli przecież poznać ich podstawy. Równocześnie wrota placówek oświatowych są szeroko otwarte dla wyjątków, ratujących sytuację w obliczu braku właściwie wykształconej kadry. W końcu ktoś musi dzieci uczyć, a z pustego i dyrektor nie naleje...

Edukacja jest przeregulowana i obarczona koszmarną biurokracją. Ale przyczyna tego ostatniego nie leży wyłącznie w nadmiarze przepisów, choć oczyszczenie tej stajni Augiasza byłoby bardzo wskazane. Istotny jest również brak społecznego zaufania. W placówkach oświatowych każda czynność i każda decyzja muszą mieć oparcie w dokumentacji. Nawet jeśli… nie muszą. Instynkt samozachowawczy dyrektorów szkół i nauczycieli, oparty na wieloletnim doświadczeniu w kontaktach z nadzorem pedagogicznym, organami prowadzącymi i rodzicami wychowanków, wymusza w tej kwestii daleko idącą asekurację. W razie jakiejkolwiek kontroli słowo i racja nic nie znaczą w obliczu braku stosownego dokumentu. Do tej kwestii jeszcze powrócimy w ostatniej części „Czasu dziadów”.

Najlepiej „do it yourself!”

Wracając do kwestii materialnych, wspomnieć należy o wyposażeniu stanowisk pracy. Jeśli chodzi o umeblowane sale, przedszkolne i szkolne, baza jest zapewniona. Część nauczycieli gospodarzy w swoich pomieszczeniach, część współużytkuje je z innymi, zmieniając miejsce pomiędzy kolejnymi zajęciami. Zamiast tradycyjnych tablic w wielu placówkach są urządzenia multimedialne; niewiele pozostało też białych plam na mapie dostępu do szybkiego internetu. Zdaniem ministra Czarnka, jesteśmy wręcz potęgą jeśli chodzi o nowoczesne wyposażenie szkół. To przesada, ale istotnie, dzięki rządowym programom „Aktywna tablica” i „Laboratoria przyszłości” w placówkach pojawiło się wiele urządzeń, dających szansę na oswajanie uczniów i nauczycieli z nowoczesnymi technologiami. Sfera IT była zresztą już wcześniej najsilniej wspierana przez organy prowadzące, które traktowały ją jako wyznacznik swojego nowoczesnego podejścia do edukacji. Słabości systemu ujawniła jednak w tym zakresie pandemia. Większość nauczycieli prowadziła zdalne nauczania na prywatnym sprzęcie, czasem z wyboru – aby pozostać w domu, czasem w konieczności, bo w placówce nie było wystarczającej liczby urządzeń. Wsparcie państwa było symboliczne – zaoferowane nauczycielom jednorazowo 500 złotych nijak miało się do ceny komputera czy przyzwoitego tabletu; od biedy wystarczało na kamerę i słuchawki. Do sytuacji, w której każdy nauczyciel posiadałby służbowy komputer z licencjonowanym oprogramowaniem i opłaconym dostępem do internetu, dzieli nas jeszcze bardzo wiele.

O ile z elektroniką w placówkach jest nie najgorzej, o tyle zazwyczaj brakuje funduszy na bardziej analogowe wyposażenie. Od wielu lat symbolem ograniczonego dostępu do drukowania i powielania materiałów edukacyjnych jest papier kserograficzny, wydzielany ze skąpych zasobów, kupowany przez rodziców lub samego nauczyciela. Trudno też uzupełniać zasoby pomocy naukowych, choć niektóre przedmioty, zgodnie z pięknymi zapisami w podstawie programowej, wymagają sprzętu i materiałów, na przykład do doświadczeń. Nawet jeśli w placówce jest wydzielona taka czy inna pracownia specjalistyczna, to nie oznacza, że posiada wszystko, co niezbędne do bieżącej pracy. Tego rodzaju zakupy zawsze były na końcu listy priorytetów, a w czasach, kiedy organom prowadzącym dotkliwie brakuje funduszy: na wynagrodzenia, energię elektryczną czy ogrzewanie, inne potrzeby zapadają w niebyt.

Wielu nauczycieli nurtuje pytanie, dlaczego jako jedyni muszą sami kupować swoje narzędzia pracy? Jak się zastanowić, porównując choćby z pielęgniarką, policjantem czy robotnikiem budowlanym, jest coś na rzeczy. Nie ma w tej kwestii żadnych rozwiązań systemowych. Wszystko zależy od zamożności i priorytetów organu prowadzącego, bywa więc różnie, obecnie z naciskiem na to, że biednie. O ile jednak można sobie wyobrazić jakąś zmianę na lepsze, postępującą w ślad za poprawą sytuacji ekonomicznej, o tyle istnieje większy problem, trudny do rozwiązania, co więcej, mało jeszcze uświadomiony. Otóż w placówkach oświatowych nauczycielom brakuje miejsca do pracy.

Usiąść, odpocząć, przygotować się do kolejnych zajęć, a w ciągu dłuższych przerw wykonać inne czynności związane z pracą, można w pokoju nauczycielskim. Zazwyczaj natomiast dotkliwie brakuje mniejszych pomieszczeń, pozwalających popracować w ciszy i spokoju, odbyć indywidualne spotkanie z uczniem, rodzicem, czy innym nauczycielem. Nie zawsze da się znaleźć chwilowo wolną salę lekcyjną; rozmowy często toczą się na korytarzu i w innych, przypadkowych miejscach, gdzie trudno o spokój i dyskrecję. Tak jest teraz, a będzie jeszcze gorzej.

W placówkach oświatowych szybko rośnie liczba dzieci i młodzieży ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Te potrzeby są bardzo różne, ale wielu spośród tych młodych ludzi źle znosi hałas i przebywanie w dużej grupie, doraźnie potrzebuje odizolowania się i wyciszenia albo indywidualnej, wspierającej rozmowy z nauczycielem. Już teraz dramatycznie brakuje na to miejsca, a planowane upowszechnienie edukacji włączającej sytuację tylko pogorszy. Wątpliwe, czy inicjatorzy zmiany biorą pod uwagę ten aspekt sprawy. Osobiście sądzę, że problem zostanie rozwiązany sakramentalnym „dyrektor zapewni i zorganizuje”. Nie liczyłbym wtedy na wiele. Powiedzmy wprost, w warunkach lokalowych większości placówek nie ma na to szans, a konsekwencje, oprócz samych młodych ludzi, będą ponosić nauczyciele.

* * *

Krytycy współczesnej polskiej szkoły wskazują, że w swojej formie i relacjach społecznych należy ona do świata dawno już minionego. Zmieniają się cele, funkcja społeczna, zachowania ludzi, potrzeby młodego pokolenia. O tych wyzwaniach, i jak wpływają one na funkcjonowanie polskich nauczycieli, napiszę w ostatniej odsłonie „Czasu dziadów”.

c.d.n.

 

=> Przeczytaj również pierwszy wpis z cyklu w blogu Autora: Czas dziadów. Gdy mowa o polskich nauczycielach…

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.