Obyś cudze dzieci wodził (na wycieczki)

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

W tym felietonie zabiorę Czytelnika na szkolną wycieczkę. Fikcyjną, ale stanowiącą kompilację autentycznych okoliczności, wydarzeń i problemów, które w jakimś momencie stały się udziałem moim albo moich znajomych. Z góry uprzedzam, że będzie też trochę dygresji.

Zanim wyruszymy, przyjdzie najpierw znaleźć chętnych uczestników.

Z tej kwestii ja osobiście jestem w doskonałej sytuacji. W warszawskiej szkole społecznej mogę niemal w ciemno założyć, że pojadą wszyscy uczniowie z dowolnej klasy, albo wystarczająco duża grupa, jeżeli impreza będzie ogólnoszkolna. W rozsądnych granicach nie ma tutaj problemu wydolności finansowej rodziców, a dodatkowo w przypadkach awaryjnych budżet naszej placówki przewiduje możliwość pomocy potrzebującym. Kłopotem może być co najwyżej doproszenie się o wpłatę w wyznaczonym terminie, ale i to po trosze na własne życzenie, bowiem chociaż rozum nakazuje w przypadku opóźnienia po prostu skreślać ucznia z listy wycieczkowiczów, to pedagogiczne serce nierozsądnie podpowiada wyrozumiałość. A zatem, jako się rzekło, ja w szkole społecznej mam dobrze, jednak w harcerstwie i bardzo wielu innych szkołach niedobór funduszy często stanowi poważną przeszkodę, którą już na starcie musi pokonać organizator imprezy.

Wyjazdy harcerskie czy szkolne są dzisiaj dość drogie, za co w największym stopniu odpowiada cena transportu i wyżywienia, a w znacznie mniejszym – koszt opieki. Ten ostatni można wręcz zaniedbać, bo znakomita większość instruktorów harcerskich jeździ pro bono, a i nauczyciele zazwyczaj poświęcają swój czas bezinteresownie. Dodajmy, że w ich przypadku nie jest to raczej wolny wybór. Po prostu budżety szkół rzadko przewidują dodatkowe wynagrodzenie za wycieczki. W efekcie jeżdżą głównie pasjonaci, którzy traktują to jako nieodzowną część swojej misji.

Pasja popycha czasem instruktorów lub nauczycieli do poszukiwania funduszy dla tych, których nie stać na wniesienie opłaty. Oczywiście można zabrać tylko wypłacalną część drużyny, albo połowę klasy, ale przecież nie o to chodzi. Chciałoby się pojechać z całą grupą wychowanków. Rozwiązania bywają różne: wspólne gromadzenie pieniędzy przez akcje zarobkowe, zdobycie finansowania z programów unijnych, poszukiwanie sponsorów. Co by to nie było, ciężar odpowiedzialności i w tej kwestii spoczywa na organizatorze. Czasem się udaje, i wtedy jest i satysfakcja, i wycieczka, a czasem nie.

Przed wyjazdem uczniowie otrzymują listę ekwipunku. Zazwyczaj tego, który należy zabrać, czasem również tego, którego zabrać nie wolno. Niektórzy rodzice stosują się do niej, inni wychodzą z założenia, że to oni wiedzą najlepiej, czego potrzebuje dziecko. W tym drugim przypadku efekt może wyglądać tak, jak to opisała pewna dyrektorka:

Dziś nasze maluchy (1-3) pojechały na zieloną szkołę. Jeszcze w szkole chłopcu stłukło się picie. Tak, stłukło się! Prosiliśmy, aby wszyscy mieli niegazowaną wodę w plastikowych butelkach. Chłopiec dostał gęsty, przecierany sok w szklanej butli. Większość dzieci była w kaloszach. W porządku, lało dziś rano, ale dzieci przyjechały pod drzwi szkoły samochodami i spod drzwi zabierał je autokar. Następnie musiały jechać ponad trzy godziny pocąc się w gumowych butach.

A tymczasem mamy dopytywały się, czy na pewno położymy ich dziecko na dole piętrowego łóżka, czy sprawdzimy czy się dobrze ubrało, i czy na pewno będą kapoki w kajakach. Mama dziecka na diecie wcisnęła nauczycielce torbę ze specjalnym jedzeniem, mimo że zamówiliśmy osobne wyżywienie dla alergików.

Moje własne złe doświadczenia dotyczą przede wszystkim pieniędzy i wielkości bagażu.

Zazwyczaj określam kwotę, jaką może/powinno zabrać ze sobą dziecko. Nie jest wysoka, bo ma być osiągalna dla wszystkich, a zarazem nie prowokować do szastania pieniędzmi i podejmowania prób imponowania sobie nawzajem. I praktycznie zawsze znajdują się uczniowie, którzy pieniędzy mają znacznie więcej. Cóż, raczej nie zabierają ich ukradkiem swoim starym… A w ogóle ilość dóbr materialnych, jakie potrafią wziąć ze sobą uczestnicy wycieczki (co w praktyce oznacza: jaką potrafią włożyć im do bagażu rodzice), budzi podziw. Nierzadko walizka jest większa od swojego właściciela, albo nieco mniejszemu pakunkowi towarzyszą dwa dodatkowe. Dziecko ma wszystko, co potrzebuje i czego nie potrzebuję, a ja ból głowy, gdy musimy to przetransportować, choćby z autokaru do miejsca zakwaterowania. To się oczywiście daje zrobić – dzieci taszczą swój dobytek po ziemi (kółka przy walizkach rozwiązują problem aż do pierwszych schodów), niektórym z dobrego serca pomagają nauczyciele, jeżeli mają kręgosłup w lepszym stanie od mojego, albo starsi uczniowie, jeżeli akurat są pod ręką. Tymczasem zasada powinna być prosta: zabierasz tyle rzeczy, ile jesteś w stanie samodzielnie przetransportować i ogarnąć. Że to za mało? Gdzie tam, będzie tylko większy porządek w bagażu!

Tak czy inaczej spakowani, stawiamy się w końcu na zbiórce wyjazdowej. I bardzo proszę, punktualnie!

Kiedyś jeździło się pociągami, ale to przeszłość, bo dzisiaj kolej jest droga i dojeżdża tylko do dużych miast, ewentualnie tam, gdzie jeszcze przypadkiem nie zlikwidowano lokalnej linii. Królują autokary. Na szczęście minęła już psychoza, która kazała rodzicom żądać kontroli policyjnej przed każdym wyjazdem, w efekcie czego w szczycie sezonu wycieczkowego kierowca podjeżdżający po dzieci miał już za sobą dwie albo i trzy godziny pracy, spędzone w kolejce do punktu kontrolnego. Postęp cywilizacyjny zrobił swoje. Tabor jest najczęściej wysokiej jakości, firmy i poszczególni kierowcy sprawdzeni. Ja w imię bezpieczeństwa korzystam z usług przewoźników, którzy nas nigdy nie zawiedli, ale i tak obchodzę każdy autokar lustrując jego wygląd zgodnie ze wskazówkami, których udzielił mi kiedyś pewien miły policjant. Zamieniam też kilka słów z kierowcą, podchodząc do niego profilaktycznie na odległość kilkunastu centymetrów. I modlę się w duchu, by ktoś z rodziców nie postanowi uśmierzyć moim kosztem swojego niepokoju, żądając mimo wszystko wezwania policji. Oczywiście można zapytać, co to szkodzi, wszak bezpieczeństwo dzieci jest najważniejsze. Problem w tym, że skutki takiego fałszywego alarmu (uzasadnionego w swojej praktyce doświadczyłem raz, prawie dwadzieścia lat temu, czyli w zupełnie innych czasach) też mogą być niebezpieczne. Kierowca ma nieprzekraczalny limit czasu pracy (którą rozpoczął wyjeżdżając rano z bazy), więc w perspektywie długiej podróży jest ryzyko nie dotarcia do celu. Emocje związane z opóźnieniem na pewno nie pomagają mu w spokojnym prowadzeniu autokaru. Z kolei czekające na wyjazd dzieci nieuchronnie zaczynają rozrabiać, a młodsze dochodzą czasem do wniosku, że jednak lepiej zostać z rodzicami, których wciąż widzą przez okno, i jest rozpacz. Przy opóźnieniu wyjazdu niemal od razu powstaje na trasie problem przerwy „na siusiu”, a przecież czas, jakim dysponuje kierowca kurczy się nieubłaganie… I tak dalej. Niestety, to wszystko nie są problemy firmy przewozowej, ale przede wszystkim moje.

Nie trzeba nawet kontroli policyjnej, by osiągnąć ten sam efekt dezorganizacji wycieczki. Wystarczą spóźnialscy. Dlatego nie czekamy na nich dłużej niż kilka minut. Co prawda zawsze żal pozostawić pechowego ucznia, ale w przypadku większego spóźnienia nie ma innego wyjścia. Zgadnij, Czytelniku (do trzech razy sztuka), kto w takiej sytuacji wychodzi w rodzicielskich oczach na okrutnego, bezdusznego belfra?!

Szczęśliwie podczas naszej dzisiejszej wycieczki zapakowaliśmy się bardzo sprawnie i wyjechaliśmy bez opóźnienia. Proszę jednak nie myśleć, że mogę teraz zagłębić się w fotelu i na kilka godzin wyłączyć uwagę. Młódź umocowana pasami do siedzeń bardzo szybko zaczyna odczuwać potrzebę aktywności. Raczej nie da się podróżować z przodu autokaru, plecami do niej. To znaczy można, ale grozi to skrętem szyi od ciągłego odwracania się, by poskromić słowem i spojrzeniem tych najbardziej energicznych. Jeżeli zaś zbyt długo udaję, że te hałaśliwe dzieci z tyłu nie są moje, niechybnie dopada mnie pełen wyrzutu wzrok kierowcy, który sam ma ochotę udusić młodocianych pasażerów, a ich opiekunów przy okazji. Lepiej więc usiąść z tyłu i kontrolować sytuację bez kręcenia głową, ale w tej sytuacji podróż definitywnie przestaje być czasem choćby minimalnego relaksu.

Podczas jazdy błogosławione są smartfony, które pozwalamy zabierać ze sobą starszym uczniom, bowiem fantastycznie pacyfikują całe towarzystwo (przekleństwem staną się dopiero za kilka godzin). Za to dodatkową atrakcję dla opiekunów stanowią obowiązkowe przerwy w pracy kierowcy, kiedy trzeba wysiąść z autokaru, zazwyczaj na jakiejś stacji benzynowej, dopilnować porządku w okolicach toalety i dobrego prowadzenia się podopiecznych wśród sklepowych regałów, a następnie zgromadzić wszystkich z powrotem i skrupulatnie policzyć, by nie pozostawić za sobą jakiegoś rozbitka. Plusem jest jedynie możliwość rozprostowania kości.

Wreszcie podróż się kończy. Dojeżdżamy do celu, zajmujemy kwatery i zaraz będzie można zaczynać zabawę. No, może jednak nie tak zaraz, bowiem najpierw przychodzi rozwiązać kłopoty towarzyskie. Niemal w każdej grupie powstaje problem, gdy trzeba rozlokować się w kilkuosobowych pokojach. Ci chcą z tamtymi, tamci z jeszcze innymi, a tego nikt nie chce. W tym ostatnim przypadku opór bywa tak duży, że zdarzył mi się już przyjazd rodziców (300 kilometrów w jedną stronę), żeby odebrać dziecko, które zostało zakwaterowane z niechcianym współlokatorem. Żeby było jasne, nie z jakimś tam okrutnym łobuzem, ale po prostu nielubianym kolegą. Jeden telefon do rodziców, oczywiście bez wiedzy nauczyciela, i sprawa załatwiona. Po niej tylko kac moralny opiekuna wycieczki, pomieszany z jego irytacją, która na pewno nie ułatwiła mu później okazywania pozostałym uczniom olimpijskiego spokoju.

Problem w tym, że możliwości w kwestii dobierania dzieci w grupy są ograniczone (oczywiście przy założeniu, że nauczyciele nie potrafią czynić cudów pedagogicznych i powodować, że pomiędzy dziećmi nie ma żadnych animozji). Bywa tak, że A nie chce z B, B nie chce z C, a C nie chce z A. Albo A nie chce z B, a B bardzo chce z A. I bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze. W przypadku nieszczęśnika odrzuconego przez całą grupę czasem jedynym wyjściem zdaje się być zamieszkanie z nim osoby dorosłej. Ale nic z tego, nie wolno. Wszak opiekun mógłby okazać się pedofilem!

W końcu jednak pokonujemy problemy z zakwaterowaniem i zaczyna się zabawa. I proszę mi wierzyć, że ten pozorny (dla patrzącego z zewnątrz) czas spokojnej „realizacji programu” jest dla opiekuna czasem ciągłego napięcia uwagi. Mój nawyk posiadania „oczu dookoła głowy” datuje się jeszcze z pierwszych lat kariery instruktora harcerskiego, kiedy to jakimś dziwnym trafem uznano mnie za specjalistę od trudnych przypadków, i podczas obozów wysyłano na rajd zawsze z grupą najmłodszych i najbardziej nieporadnych uczestników. Do dzisiaj machinalnie liczę swoją grupę – co piętnaście minut w górach, a co pół godziny w miejscach bardziej bezpiecznych. Śledzę wzrokiem nadpobudliwych, nagarniam na właściwy brzeg szosy zadumanych, rozmawiam z tymi, którzy akurat zapragnęli kontaktu społecznego. I jak wszystko idzie dobrze, to już chwilę po upewnieniu się, że śpią (tak mniej więcej około pierwszej w nocy), mogę wrzucić na luz. Aż do poranka. No chyba, że nie idzie dobrze. Na przykład dziecko się rozchoruje.

Medycyna na wycieczce, to osobna historia kwadratury koła. Przepisy wykluczają podawanie dzieciom leków przez nauczycieli. Nawet zaordynowanych przez lekarza i otrzymanych od rodziców przed wyjazdem wraz ze stosowną instrukcją. A że potrzeba jest matką wynalazku, ktoś sprytny wymyślił, że w takiej sytuacji dziecko powinno własnoręcznie przyjmować lek, jedynie pod okiem opiekuna. Gorzej jest w sytuacji nieprzewidzianej. Można z chorym dzieckiem pójść do lekarza, albo wezwać pogotowie (o dziwo, zazwyczaj przyjeżdża), ale już podanie mu jakiegokolwiek leku, nawet przepisanego chwilę wcześniej przez tegoż lekarza, wymaga (teoretycznie) obecności co najmniej pielęgniarki. Chyba, że na własne ryzyko, co zdroworozsądkowo oznacza: po telefonicznej konsultacji z rodzicami. Szkopuł w tym, że nawet nauczyciel-absolutny formalista też nie jest bezpieczny, bo nie podając leku również może ponieść odpowiedzialność za „narażenie dziecka na uszczerbek na zdrowiu”. Nie kijem go, to pałką!

Nie będę rozwodził się nad normalnym przebiegiem wycieczki. Dość na tym, że odkąd pamiętam, oprócz troski o bezpieczeństwo swoich podopiecznych, zawsze musiałem równocześnie dbać o to, żeby dobrze się bawili i czegoś nauczyli, zwracać uwagę na ich zachowanie, załatwiać sprawy organizacyjne, pilnować budżetu, a poza tym rozsądzać zwaśnionych, pocieszać strapionych, no i być w miarę możliwości miłym i uśmiechniętym. Tak jest również obecnie, z tym, że od jakiegoś czasu mamy w tym przedstawieniu jeszcze jednego aktora, a jest nim telefon komórkowy. Pierwszy raz napisałem o tym w 2008 roku, w artykule „Podzwonne dla harcerstwa” (w całości opublikowanym w nr 6 „Wokół szkoły”):

Nieważne, czy jest to jednodniowa wycieczka, czy trzytygodniowy obóz – łączność dziecka z rodzicami trwa niemal bez przerwy. Trafiła mi się „czarna warta” na obozie? Dostałem „karniaka” od oboźnego? Jest mi smutno, źle, nogi mnie bolą, a namiot jest wilgotny? Jeden telefon i już... mogę swoją frustrację przelać na mamę albo tatę. Ilu współczesnych rodziców w takiej sytuacji powie: „Córko (synu)! Pojechałaś na obóz, aby wykazać się dzielnością, zaradnością, dobrym humorem – i tego od ciebie oczekuję! Nie zawracaj mi głowy swoimi smutkami, bo i tak ci nie mogę pomóc! Harcerski obóz to nie jedno pasmo przyjemności – dlatego po latach obozowe wspomnienia mają tyle uroku! Nie dzwoń do mnie więcej – porozmawiamy, gdy wrócisz. Liczę na ciebie, nie spraw mi zawodu!”. W zamian zaniepokojony rodzic wykonuje po prostu telefon do drużynowego: „Panie Pytol, dlaczego moja córka chce wracać do domu?! Proszę coś z tym zrobić!”. Albo „Podobno mój syn ma mieć wartę o piątej rano, a on umówił się z kolegami na inny podział wart. Czy wie Druh coś na ten temat?”. I tłumacz, człowieku, że córka chce wracać do domu, bo właśnie pokłóciła się z koleżankami z namiotu, o czym pewnie jutro zapomni, grafik wart nie jest kwestią koncertu życzeń, tylko ustalany jest przez oboźnego, a w ogóle życie obozowe nie jest nieprzerwanym ciągiem przyjemności, ale specyficzną mieszanką zabawy i obowiązku, ubraną w dodatku w otoczkę dyscypliny, której dzieci na co dzień nie znają.

Niestety, to komórkowe pudło rezonansowe wzmacnia wszystkie możliwe drgnięcia psychiki dziecka i rodzica, siłą rzeczy przenosząc je także na instruktora lub nauczyciela, który do całej litanii wymienionych wyżej zajęć może (musi!) teraz dopisać stałą łączność z rodzicami swoich podopiecznych.

Zazwyczaj dzieciom poniżej dziesiątego roku życia nie pozwala się na zabieranie telefonów na wyjazdy. To czysty pragmatyzm, bo nic tak nie rozbija psychicznie małego wycieczkowicza, jak głos mamy lub taty w telefonie. Nagle okazuje się, że świat jest straszny, a ludzie okrutni i pojawia się dojmująca tęsknota za domem. Ale przecież trudno sobie dzisiaj wyobrazić, żeby rodzice nie mogli choć raz dziennie sprawdzić, czy z dzieckiem jest wszystko w porządku. Jeśli mam w grupie dwudziestkę podopiecznych, to może oznaczać dwadzieścia telefonów. Oczywiście do mnie, bo do kogo innego?! Niech zresztą będzie tylko dziesięć, to też wystarczy, żeby odciągnąć moją uwagę od rzeczy naprawdę (dla mnie na wycieczce) ważnych. Będąc z grupą muszę więc już nie tylko mieć „oczy dookoła głowy”, ale i rękę non stop na telefonie. I nie daj Boże, żeby go wyłączyć!

Niedawno znajoma dyrektorka szkoły opowiedziała mi – w najlepszej wierze – o swoim traumatycznym przeżyciu. Otóż jej własne dziecko, drugo- czy trzecioklasista, przebywało na wycieczce, organizowanej przez jej własną szkołę. Zadzwoniło do niej z telefonu wychowawczyni, ale ona nie mogła rozmawiać i obiecała oddzwonić. Tymczasem przez kilka kolejnych godzin ta okropna nauczycielka nie odbierała telefonu! Jak ona tak mogła? – zżymała się moja znajoma! Podkreślam, dyrektorka szkoły, od której można by oczekiwać świadomości, że odbieranie telefonów powinno być ostatnią czynnością na liście priorytetów opiekuna wycieczki. Jeżeli w takiej osobie buzują emocje, to jak wielkie mogą one być u „zwykłego” rodzica?!

Łatwość komunikacji powoduje także szereg innych zjawisk. Jedno z nich opisałem w swoim czasie w artykule „Dziecko w Domu Wielkiego Brata” (do przeczytania w całości w wersji elektronicznej numeru 1 „Wokół szkoły”, dostępnej na stronie internetowej kwartalnika):

Dzieci używają komórek do rozwiązywania swoich problemów, także tych, z którymi gwoli nabywania dzielności powinny poradzić sobie same. Młodzi ludzie oczekują dzisiaj pomocy w każdej trudnej dla nich sytuacji, a nadto czynią to w sposób zaborczy. „Mamo, skaleczyłam się w palec” – łka do słuchawki dziesięcioletnia uczestniczka szkolnej wycieczki, bez refleksji, że odległa o dwieście kilometrów matka, zajęta pracą, nie tylko nie może jej pomóc, ale nadto sama pozostanie po takim telefonie cała w nerwach, że dziecku dzieje się krzywda. Pół biedy, jeśli odpowie córce: „To idź do wychowawcy i poproś o pomoc”. Lepiej, gdy zapyta: „A powiedziałaś o tym wychowawcy?” i nakaże to uczynić, jeżeli usłyszy odpowiedź przeczącą. Najpewniej jednak sama zadzwoni do opiekuna, żeby poprosić o interwencję.

Znam to z własnego doświadczenia – siedzę sobie spokojnie, dzieci się bawią i nic nie zwiastuje kłopotów, gdy nagle dzwoni telefon i zdenerwowany głos informuje mnie, że Ania skaleczyła się w palec, i prosi, żeby „coś z tym zrobić”. Oczywiście sprawdzam, opatruję i dopiero później stawiam sobie pytanie, dlaczego ta nieszczęsna Ania nie przyszła od razu do mnie. Wytłumaczenie jest proste – dzięki komórce do mamy miała bliżej. A kochająca mama użali się, zamiast zbesztać za szukanie pomocy w telefonie, a nie u wychowawcy.

W innym scenariuszu Ania odpowiada mamie: „Już prosiłam o pomoc...”. „I co?!”. „I nic!!!”. Poziom zaufania w naszym społeczeństwie jest tak niewielki, że wizja leniwego wychowawcy, któremu nie chce się zainteresować nieszczęściem dziecka, będzie pierwszą, która przyjdzie do głowy zdenerwowanej matce. I znowu telefon do mnie, tym razem z gniewnym żądaniem wyjaśnień. Tłumaczę więc pokornie, że skaleczenie jest mikroskopijne, że przemyłem wodą utlenioną i pewnie szczypie, że nie robię problemu z tego wydarzenia, bo nic złego Ani się nie stało, że dziecko po prostu tęskni i korzysta z okazji, aby ściągnąć na siebie uwagę mamy… No i teraz zdenerwowani jesteśmy już oboje.

Wiem, że walka z bezrozumnym nadużywaniem telefonów przypomina walkę z wiatrakami. Wszyscy niepostrzeżenie popadliśmy w pewną formę uzależnienia od nich. Ale piszę o tym w nadziei, że może jednak osiągnę jakiś poziom zrozumienia. I może, na przykład (z dobrego doświadczenia naszej szkoły), przy okazji najbliższych wycieczek rodzice wydelegują ze swego grona osobę, która wykona jeden telefon (dziennie!) do wychowawcy i po upewnieniu się tą drogą, że wszystko jest w porządku, sama przekaże tę radosną wiadomość wszystkim zainteresowanym. Pozwalając tym samym nauczycielowi poświęcić całą uwagę podopiecznym. To taka delikatna sugestia pod adresem zainteresowanych Czytelników… .

***

Nasza wycieczka zbliża się do końca. Dojeżdżamy pod szkołę, dzieci wysiadają i wpadają w objęcia stęsknionych rodziców. Padają pierwsze pytania: „Fajnie było?!”, „Podobało ci się?”, „Dobrze się bawiłeś?!”. Zazwyczaj odpowiedzi są twierdzące, choć zdarza się inaczej. „Mój syn powiedział, że było beznadziejnie!” – takie dictum ze strony jednej z matek, usłyszane kilka dni po powrocie, opowiedziała mi mocno zdołowana tym nauczycielka, żaląc się, że chyba była na innej wycieczce.

Dziecko ma prawo do swoich sądów, nie wszystko musi mu się podobać, ale jeśli chcemy wspólnie i zgodnie je wychowywać, to na zakończenie wycieczki, przy pożegnaniu, przede wszystkim powinno paść w jego przytomności proste pytanie rodzica do opiekuna: „Jak sprawowało się to moje szczęście?”. I podziękowanie, też wspólnie z dzieckiem. W ten prosty sposób podbudowuje się autorytet nauczyciela, co ma ogromne znaczenie we współczesnym świecie.

Prowadzenie wycieczki jest bardzo ciężką i odpowiedzialną pracą. Każde dobre słowo w nagrodę to marchewka dla opiekuna, niezbędna dla zachęty, by za czas jakiś był gotów podjąć się przeprowadzenia kolejnej.

A poniżej rekapitulacja najważniejszych sugestii, jakie pozwoliłem sobie zasugerować rodzicom w tym felietonie:

1. Zgłoś udział dziecka w wyjeździe na czas i punktualnie załatw wszystkie formalności.

2. Spakuj je zgodnie z listą ekwipunku, w bagaże, które będzie w stanie samo przemieszczać, przynajmniej na krótkim dystansie.

3. Nie spóźnij się na zbiórkę wyjazdową i nie zakłócaj odjazdu. Jeśli coś Cię zaniepokoi, powiedz o tym (po cichu) wychowawcy, ale najpierw zastanów się chwilę, bo w tym momencie ma on naprawdę wiele problemów na głowie.

4. Pożegnaj dziecko wzorując się na rodzicach książkowego Mikołajka: „Bądź grzeczny!” i „Słuchaj się pani!”.

5. Komunikuj się z wycieczką przez telefon wyłącznie na zasadach określonych przez opiekuna, zgodnie z zasadą „Im mniej, tym lepiej!”. Nie steruj wychowawcą ani swoim dzieckiem za pomocą SMS-ów.

6. Po zakończeniu wycieczki podejdź z dzieckiem do wychowawcy, zapytaj go, jak się sprawowało, i wspólnie podziękujcie mu za przeprowadzenie imprezy, bo wykonał naprawdę ogromną pracę!

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.