Dyrektor placówki oświatowej, czyli chłopiec do bicia

fot. Adobe Stock

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Zacznę od wyjaśnienia, dlaczego tytuł tego artykułu zdaje się pomijać dyrektorki, które przecież wśród kadry zarządzającej w oświacie górują liczebnie nad mężczyznami. Otóż tylko dlatego, że historia zna wyłącznie instytucję chłopca do bicia. Był to młodzieniec na dworze królewskim, wyznaczony do otrzymywania kary, na którą zasługiwał syn władcy, a którego ze względu na wysokie urodzenie nie wolno było skarcić bezpośrednio. Krótko mówiąc, kozioł ofiarny, pokutujący za urojone lub prawdziwe, ale zawsze nieswoje winy. Zapewniam jednak koleżanki-dyrektorki, że ten artykuł dotyczy również ich, w całej rozciągłości.

Będzie to kolejna moja publikacja o zgryzotach osoby zarządzającej placówką oświatową. Podejmowałem ten temat wielokrotnie, szczególnie często w okresie pandemii. Dlaczego do niego powracam – wyjaśnię za chwilę.

Uczciwość każe przyznać, że siłą do tej pracy nie zaprzęgają i każdy, kto czuje, że sytuacja go przerasta, może złożyć dymisję albo chociaż nie starać się o kolejną kadencję. Wiele osób jednakże stara się, najwyraźniej więc widzi w dyrektorskim fotelu jakieś zalety. Sam jestem żywym dowodem, że muszą być, skoro zarządzam STO na Bemowie trzydzieści dwa lata. Tłumaczenie, że po prostu niczego innego robić nie umiem, byłoby trochę naciągane.

Choć dobrowolna, nie jest to funkcja lekka, łatwa i przyjemna. Kilka prostych prawd na ten temat przypomnę, szczególnie na użytek tych Czytelników, którzy mają właśnie na wątrobie jakiegoś dyrektora, płci dowolnej.

Kierowanie placówką oświatową obarczone jest niezwykle długą listą zadań, dotykających wielu dziedzin życia społecznego. Dyrektor to równocześnie pracodawca, nadzorca pedagogiczny, logistyk, ekonomista, psycholog, negocjator, urzędnik wydający decyzje administracyjne i zarządzający tysiącem i jednym urzędowym papierem, specjalista w zakresie kilku dziedzin prawa, czasem psychoterapeuta-amator. Na pewno nie wymieniłem nawet połowy ról, które częściej lub rzadziej musi odegrać, najlepiej z powodzeniem, zasiadając w dyrektorskim fotelu. Zazwyczaj odgrywa je bez bieżącego wsparcia, chyba że za takie uznamy opasłe segregatory z aktami prawnymi, w których aż gęsto od sformułowań typu „dyrektor zapewni” (zadba, zorganizuje, odpowiada, przygotuje, zorganizuje, skontroluje itd.). Podobno tych zadań jest ponad tysiąc. Nie dam głowy, ale trudno wykluczyć, bo pomimo dziesiątków lat doświadczenia ciągle odkrywam jakieś nowe. Samotność w ich obliczu jest wpisana w system. Który dyrektor szkoły lub przedszkola ma na co dzień dostęp, na przykład, do radcy prawnego?! W dużych firmach (a szczególnie szkoły też bywają dużymi firmami) to powinien być standard. W oświacie nie jest.

Oczywiście realizacja różnych zadań wymaga delegowania części z nich na pracowników, co może odbywać się różnymi metodami. W wersji soft istnieje podwyższone ryzyko, że koniec końców trzeba będzie wykonać robotę samemu. W wersji hard łatwo zostać o coś oskarżonym, na przykład o mobbing. Niektórzy radzą sobie z tym dobrze, inni gorzej. W najbardziej skrajnych przypadkach dyrektor może stać się mężem opatrznościowym (żoną opatrznościową) w swojej placówce, albo lokalnym wrogiem publicznym, otoczonym powszechną niechęcią.

Sytuacji nie poprawia specyficzne umiejscowienie szefa placówki oświatowej w społeczeństwie. Znajduje się on na przecięciu całego szeregu wektorów wpływu. Jest więc organ prowadzący, mający oczywiście swoje oczekiwania. Jest nadzór pedagogiczny, którego obecnie obowiązująca wizja został wyzuta z elementów wsparcia na rzecz urzędowej kontroli, opartej przede wszystkim na studiowaniu dokumentacji – bo niby na czym innym można oprzeć się w świecie, w którym tylko papier się liczy? Osobnym wektorem jest stale nadaktywne ministerstwo, które co i raz spuszcza w dół systemu kolejną lawinę świetnych pomysłów, a to na nową reformę struktury, a to nową formułę egzaminu, czy choćby tylko nowy przedmiot nauczania. Obowiązkowo z dopiskiem w prawie, o sensie mniej więcej takim: „Dyrektor dostosuje placówkę w terminie do…” .

Kolejne wektory krzyżują się wewnątrz lokalnego środowiska. Jeden stanowią uczniowie, których wciąż komplikujące się potrzeby trzeba niezawodnie zaspokoić. Drugi, nauczyciele, przejawiający ostatnio skłonność do znikania, na którego ważną przyczynę – żałosne wynagrodzenia – dyrektor, szczególnie w placówce publicznej, ma wpływ naprawdę znikomy. Trzeci – rodzice, tworzący cały zbiór wektorów, często różniących się kierunkiem, a nawet o przeciwnych zwrotach.

W tak skomplikowanym układzie bardzo łatwo o konflikty. Nie kto inny jak dyrektor musi czasem złożyć w sądzie wniosek o wgląd w sytuację rodzinną ucznia. To dyrektor zgłasza delikt nauczyciela do rzecznika dyscyplinarnego. Jedno i drugie jest skrajnie trudne i nieprzyjemne, ale za zaniechanie czynności w sytuacji zagrożenia dobra dziecka grożą jemu samemu nieprzyjemne konsekwencje. Dramatyczne następstwa może mieć czynność, zdawałoby się, oczywista. Oto sprawę karną (!) z oskarżenia rodziców ma dyrektor, który ich zdaniem znieważył ucznia każąc mu… nosić w szakole maseczkę. Podczas pandemii. To autentyczne kuriozum, ale podejrzewam, że podobnych historii będzie przybywać. Cóż, nie jest łatwo być człowiekiem idealnym, a co dopiero dyrektorem w czasach, kiedy "mam prawo" ostatecznie pokonało już "powinienem".

Z drugiej strony medalu, każdy, kto ma do czynienia z oświatą, będzie zapewne w stanie podać liczne przykłady dyrektorów złych, nieporadnych, pozbawionych empatii i dobrej woli. Jeśli nie z własnego doświadczenia, to zasłyszane. Na pewno w jakiejś części prawdziwe. A jednak użyłem w tytule określenia „chłopiec do bicia”. Nie chcę przez to wybielić i uniewinnić wszystkich, którzy mają coś na sumieniu, ale jedynie zwrócić uwagę, że wiele czynności dyrektora wynika nie z jego dobrej czy złej woli, ale przepisów, lub po prostu z sytuacji, w której się znajduje. Jak choćby wspomniana tu historia z nakazem noszenia maseczki. Często po prostu zależy, jaki się trafi… wektor.

W tym miejscu zdradzę, że do napisania tego artykułu skłoniło mnie pytanie jednego z Czytelników, co ja na przyjętą ostatnio ustawę popularnie określaną hasztagiem #maluchyzakraty. Potępiło ją za wprowadzenie odpowiedzialności karnej dzieci od 10 roku życia wielu mądrych ludzi, także znających się na problematyce resocjalizacji. Ja nie przyłączyłem się do chóru, bowiem zetknąłem się z wypowiedzią kuratora sądowego, który zwrócił uwagę, że dzieci poniżej 13. roku życia nierzadko są wciągane przez swoje rodziny do działalności przestępczej i ulegają demoralizacji, tymczasem nie tylko nie można ich ukarać, ale nawet odizolować od patologicznego środowiska. Temu właśnie ma służyć możliwość osadzenia w zakładzie poprawczym, choć oczywiście powszechna opinia o tej instytucji jest tak marna, że nikt nie zakłada skuteczności takiego działania. Nie wiem, czy słusznie. Tak czy inaczej, wspomniany głos doświadczonego praktyka skłonił mnie, by powstrzymać się od własnych komentarzy, choć co do zasady uważam, że polska prawica ma poglądy na kwestie winy i kary bardzo odległe zarówno od zdobyczy nowoczesnej nauki, jak nauczania Jezusa Chrystusa, na którego ciągle się powołuje...

W rzeczonej ustawie znalazło się także uprawnienie dyrektora szkoły do nakładania na uczniów kar porządkowych w przypadku mniej istotnych wykroczeń. To również wzbudziło żywy oddźwięk w bańce informacyjnej. Cóż, nie sądzę, by w mojej osobistej sytuacji nowe prawo cokolwiek zmieniło. Od dawna stosuję zasadę, że uczeń powinien starać się naprawić wyrządzoną przez siebie szkodę materialną. Czyli, na przykład, pomalować ścianę, którą wcześniej pomazał. W życiu nie przyszło mi do głowy, by angażować w tego typu sytuacjach machinę prawną państwa, bo rzecz jest z gatunku zdroworozsądkowych. Odpracowanie szkody odbywa się zawsze pod opieką nauczyciela i za zgodą rodziców. W przypadku tych ostatnich nie zdarzył mi się dotąd brak współpracy, co najwyżej trzeba było przedyskutować szczegóły zadania nałożonego na ucznia.

Omawiany tutaj zapis ustawowy jest jednym z wielu działań obecnej władzy inspirowanych chęcią przywrócenia w oświacie dawnych rozwiązań, które kiedyś działały. Bo faktycznie sprawy dyscyplinarne w szkole 50 lat temu były załatwiane bez większych ceregieli. Niestety, rządzący po raz kolejny nie zwrócili uwagi na fakt, że czasy się zmieniły. Dlatego nowe prawo w tej części uważam za złe. Po prostu dokłada jeszcze jeden kamień do i tak przeciążonego plecaka z dyrektorskimi zadaniami, i otwiera kolejne pole konfliktów, których już i tak mamy dużo za dużo.

Liberalna część społeczeństwa, której jest połowa, a może nawet więcej, nie oczekuje dzisiaj dyrektora-bezkompromisowego szeryfa, ale świadomego pedagoga, skutecznie, ale delikatnie rozwiązującego różne problemy. Mam nadzieję, że nie obrazi się na mnie Marcin Drzazga, rysunkowo komentujący na fejsbukowym profilu Dzieckiem po oczach różne kwestie pedagogiczne, że przytoczę tutaj kilka zdań z naszej korespondencji:

(…) myślę sobie, że w aktualnym kontekście polityki oświatowej, nawet jeśli ustawa daje prawne narzędzia wobec dzieci, to w połączeniu z różnymi innymi pomysłami, tworzy de facto pewien restrykcyjny system zarządzania społecznością szkolną. Inną sprawą jest danie większych kompetencji służbom, inną dyrektorom szkół. (…) Dla mnie jako pedagoga pytanie brzmi jak oddalać szkołę od sądów ? Co robić, aby codzienne konflikty rozwiązywać oddolnie, zamiast kojarzyć je od razu z automatu z policją, sądami i restrykcjami. Dyrektor, który z pomocą ustawy zobowiązuje ucznia do przeprosin jest innym dyrektorem, niż ten, który potrafi uczynić bez mocy prawnej. Krytycznie patrzę więc na dawanie władzy prawnej dyrektorom, którzy nie mają jej z poziomu osobistych kompetencji.

W tej wypowiedzi widać tęsknotę za dyrektorem, który jest kompetentny i wydolny pedagogicznie wyłącznie mocą tej kompetencji, bez specjalnych narzędzi prawnych. Cóż, tęsknić można, ale realia chyba są inne. Nie będę przytaczał dalszej części naszej dyskusji, skądinąd bardzo ciekawej, bo puentę do mojego sceptycznego (jednak) stosunku do takich pięknych (naprawdę pięknych!) wyobrażeń do roli dyrektora – które zresztą można by również odnieść do nauczyciela w ogóle – znalazłem w wywiadzie z Katarzyną Wachowską, dyrektorką Zespołu Szkół w Osieku nad Wisłą, opublikowanym na internetowych łamach „Głosu Nauczycielskiego”. Pani Dyrektor, skądinąd moim zdaniem osoba bardzo szczęśliwa, bowiem posiadająca w swojej placówce komplet personelu, komentując wprowadzane zmiany w edukacji, np. w awansie zawodowym, powiedziała między innymi tak:

Żyjemy w chaosie. Raz, że pandemia, dwa, że trudno się z tymi zmianami w oświacie pogodzić. Psychika nam trochę siadła. Zmęczenie psychiczne jest gigantyczne. Czasami wystarczyła iskra, jakieś jedno słowo, niedopowiedzenie, niedomówienie i pojawiały się niesnaski, telefony rodziców do kuratorium oświaty, później nasze tłumaczenia i wyjaśnienia.

W dalszej części tej wypowiedzi podała przykłady trudności, jakie napotykają obecnie nauczyciele, i przyznała, że jako dyrektor ciągle się zastanawia, co zrobić, żeby wzmocnić ich pewność siebie. Zależy jej, żeby w trudniej sytuacji umieli stanąć przed rozkrzyczanym rodzicem z podniesionym czołem. Ale jeszcze ciekawsza jest konkluzja:

Musimy zadbać o nasze przygotowanie prawne. Z jednej strony trzeba czytać ustawy i rozporządzenia, z drugiej wiedzieć, jakie mamy prawa. Trzeba być pewnym tego, co się mówi. Jako szkoła już uczestniczymy w różnego rodzaju szkoleniach funkcjonariuszy publicznych. To nam wiele daje, ale w obecnej sytuacji i to nie wystarczy. Dlatego ciągle nauczycielom powtarzam: przedstawcie się rodzicom, powiedzcie, że jesteście po studiach, wyjaśnijcie, jakie kierunki skończyliście i dodajcie z przekonaniem, że to wy wiecie, jak ich dzieci uczyć i oceniać, że to wy wiecie, jaką wiedzę przekazywać. Trzeba o tym mówić, bo nikt inny tego za nas nie zrobi. O tym trzeba mówić wprost. Uważam, że to nam pomoże jako grupie zawodowej. Rodzice zrozumieją, ile wkładamy w to wszystko pracy, serca i myślenia, także w wakacje.

Osobiście raczej nie podzielam przekonania Pani Dyrektor, że rodzice zrozumieją, na pewno nie wszyscy, natomiast Marcinowi Drzazdze oraz Czytelnikom niniejszego artykułu zwracam uwagę na jej wiarę w skuteczności przygotowania prawnego.

Tak, tak, proszę Państwa, jesteśmy na etapie, w którym monetą obiegową w szkołach stało się prawo. Uzbroić się w nie może każdy – czy to będzie dyrektor, czy rodzic, czy Stowarzyszenie Umarłych Statutów, prowadzące krucjatę przeciw pozbawionym podstawy prawnej zapisom w szkolnych statutach. Wszyscy mają swoje racje, ale raczej nie należy liczyć, że opancerzeni w prawo dyrektorzy szkół staną się nowymi wcieleniami Marii Montessori czy Celestyna Freineta. Potrzebujemy nowej wizji edukacji, ale dostaniemy, jak dobrze pójdzie, mniej lub bardziej sprawną machinę urzędową, w której dobro dzieci będzie przedmiotem sporu prawnego, a przyjazna atmosfera w społeczności szkolnej – opowieścią z gatunku fantasy.

To nie jest niczyja wina. Po prostu w takim kierunku poszło życie społeczne i raczej nie widać siły, która mogłaby to odwrócić. Co do mnie, mam nadzieję, że uda się jeszcze przez czas jakiś mojej kadencji zachować w STO na Bemowie charakter takiej enklawy, gdzie w relacjach międzyludzkich jest choć trochę tak jak w czasach, kiedy wspólnym wysiłkiem rodziców i nauczycieli tworzyliśmy szkołę społeczną. Ale trzeba z pokorą pamiętać, że machina postępu nieubłaganie zmiata to, co było wcześniej. W imieniu przyszłych pokoleń staram się wierzyć, że będzie to lepsze. Ale to nie będzie już mój świat.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.