Bohaterowie antycznej tragedii

fot. Adobe Stock

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

15 sierpnia. Dla wielu rodaków po prostu letni dzień, wolny od pracy. Dla bardziej patriotycznie wzmożonych okazja do podziwiania defilady śmiercionośnego żelastwa i zachwytu nad deklaracjami o potędze naszej armii. Dla dyrektora szkoły sygnał, że rozpoczyna się właśnie ostatnia prosta w przygotowaniach do rozpoczęcia roku szkolnego.

Kiedyś wszystko było proste. Media szykowały rutynowe artykuły na okoliczność radosnego powrotu młodego pokolenia do nauki. Dyrektorzy nie przeżywali specjalnych emocji, bo nawet jeśli ktoś z grona pedagogicznego nagle się wykruszał, można było niemal od ręki znaleźć na jego miejsce innego nauczyciela. Podobno bywa tak jeszcze w małych ośrodkach, ale na pewno nie w dużych miastach, gdzie w obliczu braków kadrowych emocje kadry kierowniczej sięgają zenitu. Sporo można o tym przeczytać na łamach prasy i w internecie, choć osobiście sądzę, że odsetek społeczeństwa, odbierający te informacje z pełnym zrozumieniem skali problemu, nie przekracza liczby jednocyfrowej. Po prostu taka jest natura edukacji, że większość ludzi postrzega ją jedynie przez pryzmat sytuacji swoich dzieci. W połowie sierpnia rodzice święcie wierzą jeszcze, że ich akurat problem nie dotknie. Wszak uczniowie muszą mieć lekcje, dyrektorzy muszą je zapewnić, a minister Czarnek cały czas zapewnia, że sytuacja mieści się w granicach normalnego ruchu kadrowego!

W dalszej części artykułu nie będzie jednak o nieświadomych rodzicach i krętactwach pana ministra, ale o całkowicie świadomych sytuacji dyrektorach placówek oświatowych. To prawdziwi, choć współcześni, bohaterowie tragedii antycznej, co postaram się wyjaśnić tutaj na użytek uczącej się młodzieży, miłośników literatury klasycznej, oraz desperatów usiłujących pojąć, dlaczego w polskiej edukacji jest tak fatalnie i dlaczego nie będzie lepiej.

Dyrektorzy to od lat wielcy nieobecni publicznej debaty o edukacji. Dopiero w ostatnim czasie pojawiło się nieco więcej wypowiedzi, z reguły w wywiadach prasowych. Ja sam wielokrotnie w przeszłości mówiłem i pisałem o coraz gorszej sytuacji w szkołach, patrząc na to jednak z dość specyficznej perspektywy dyrektora placówki niepublicznej. Nowością w debacie są głosy dyrektorów szkół publicznych. Kilkoro spośród nich wypowiedziało się ostatnio w mediach o dużym zasięgu, a wśród nich osoby tak znane w środowisku oświatowym jak Sławomir Kasprzak, Andrzej Wyrozembski, Danuta Kozakiewicz czy Jolanta Gajęcka. Wszyscy stwierdzili jednym głosem, że jest źle i niemal na pewno będzie jeszcze gorzej.

Można zastanawiać się, dlaczego tego typu wypowiedzi jest tak mało. Dlaczego rzesza wielu tysięcy dyrektorów, borykających się na co dzień z coraz większymi problemami kadrowymi i wszelkimi innymi, od dłuższego czasu czyniącymi tę pracę niekończącym się mozołem przezwyciężania ograniczeń i kłopotów, nie bije gremialnie na alarm?! Próbę wyjaśnienia tej zagadki podjął ostatnio na swoim popularnym blogu Jarosław Bloch. Jak słusznie zauważył, brak nauczycieli jest kiepską reklamą dla szkoły, konkurującej z innymi. Nie świadczy też dobrze o samym dyrektorze, od którego zarówno pracodawca jak klienci oczekują skutecznego rozwiązywania problemów. Zamiast więc uskarżać się publicznie, kadra kierownicza radzi sobie jak umie. Przede wszystkim możliwie dużą cześć wakujących godzin rozdziela pomiędzy nauczycieli pracujących już w placówce albo znajomych emerytów, co jest skutecznym obejściem problemu, a dla zatrudnionych w oświacie jedną z niewielu okazji powiększenia bardzo niskich dochodów. Niestety, w miarę wzrostu braków kadrowych ten sposób przestaje działać. Ludzie, którzy są do dyspozycji, dobijają do granic fizycznej wytrzymałości. Ale że jest dopiero połowa sierpnia, większość dyrektorów w kłopocie ma jeszcze nadzieję. Każdemu może przydarzyć się cud w postaci chętnego, nawet bez wystarczających kwalifikacji, choćby tylko z jakimś ich zalążkiem, pozwalającym zaczepić go na etacie. Za zgodą kuratorium oczywiście, ale ta instytucja łaskawym okiem patrzy na spływające do niej wnioski o zatrudnienie osób bez niezbędnego wykształcenia. Wie, że inaczej wszystko rozleciałoby się już teraz.

Warto zauważyć, że pod nazwiskiem wypowiadają się nieliczni dyrektorzy, którzy nie muszą już nikomu udowadniać swoich kompetencji zawodowych, mają w zanadrzu alternatywny pomysł na swoje życie, a jednocześnie świadomość, że jeżeli u nich jest problem, to w podobnych placówkach także, może nawet większy. Gdyby władze były zainteresowane stanem publicznej oświaty, nie mogłyby lekceważyć takich głosów. Ale nie są, bo skutki niemal wszystkich wprowadzanych zmian spadają na organy prowadzące (głównie samorządy) oraz… dyrektorów, którzy muszą sobie z tym radzić i – jak dotąd – lepiej lub gorzej sobie radzą.

W tym miejscu narzuca się pytanie, jak długo jeszcze?

Bezpośrednią zachętą do napisania tego artykułu stał się dla mnie tekst Aleksandry Pezdy, opublikowany w dniu sierpniowego święta na łamach Newsweek.pl pod tytułem Nauczyciel biologii zażądał podwyżki. "Tyle nie dostaje nawet dyrektor. Drżę, co będzie dalej". Anonimowa bohaterka, o której dowiadujemy się tylko tyle, że jest dyrektorką prestiżowego liceum w Warszawie, opisuje swoją sytuację, która zresztą dałaby się w różnych wersjach przypisać do większości stołecznych placówek. W tym konkretnym przypadku, w skrócie: geografa szkoła szuka bezskutecznie, bo choć zgłosiły się trzy chętne osoby, z żadną nie (u)dało się podpisać umowy. Fizyk oczekuje ułożenia mu planu na trzy dni, po dziewięć godzin bez okienek, bo ma jeszcze drugą pracę. Biolog… Biolog zażądał od niej podwyżki w postaci dodatku motywacyjnego 2 tys. zł. – Tyle nie dostaje nawet dyrektor szkoły – śmieje się dyrektorka.

Nie orientuję się, ile zarabiają dyrektorzy szkół publicznych w Warszawie. Trzeba by w każdym przypadku zsumować pensję podstawową nauczyciela (z reguły dyplomowanego), dodatek stażowy, funkcyjny i motywacyjny. Napiszę jednak w ciemno, że na pewno za mało w stosunku do skali obecnych wyzwań. No ale do oświaty nie idzie się dla pieniędzy… No właśnie! Niezmiennie fascynuje mnie, jakim cudem dyrektorów jeszcze nie brakuje?! Ogromna odpowiedzialność, setki obowiązków poutykanych w różnych przepisach, na głowie uczniowie i rodzice, nauczyciele. A teraz jeszcze perspektywa, że planu lekcji po prostu nie da się ułożyć. Mimo wszystko, trwają na rubieży. Symptomatyczne, że żadna ze wspomnianych wcześniej osób, zabierających głos publicznie, nawet nie wspomniała o możliwości rzucenia tego wszystkiego i wyjazdu w Bieszczady. Mimo że ogarnianie zatrudnienia kadry na pewno jest potężnym obciążeniem, także psychicznym, a przecież tylko jednym z wielu.

Lepsze (jednak!) zarobki niż na stanowisku nauczyciela? Poczucie misji? Sentyment? Prestiż? Chęć pozostawienia czegoś po sobie?! Uzależniające poczucie władzy?! Nie potrafię wskazać jednej przyczyny. Jako dyrektor po części pozytywnie odpowiedziałbym chyba na każde z powyższych pytań.

Większość z nas z poświęceniem i pożytkiem wykonuje dobrą robotę. Są wśród nas jednostki wybitne, niczym w tragedii antycznej. I zgodnie z definicją tego gatunku dramatu jesteśmy uwikłani w konflikt z siłami wyższymi, co w dzisiejszych warunkach oznacza, na przykład, prawo stanowione przez pozbawionych wyobraźni i empatii polityków, roszczeniowe postawy społeczne, kryzys norm moralnych... Pozostaje tylko wątpliwość, czy prowadzi nas to do klęski, jak pierwowzory sprzed ponad dwóch tysiącleci?!

Przyznam szczerze, że nie mam takiego poczucia. Myślę, że nie ma go większość moich koleżanek i kolegów po fachu. Robimy co w naszej mocy, by nasze placówki funkcjonowały jak najlepiej. Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, że to my – dyrektorzy, każdy na swoim odcinku, utrzymujemy jeszcze ten chory system przy życiu. Ale czynimy to – powiedzmy wprost – za cenę ciągłych kompromisów moralnych.

Owszem, być może uda się skompletować kadrę. Każdy z nas jednak wie, że nauczyciel pracujący w nadgodzinach, zatrudniony w kilku placówkach, nie ma szansy dobrze wypełniać swoich zadań. Dziewięć godzin lekcji dziennie, jak chciał mieć w planie nauczyciel fizyki, wspomniany w artykule Aleksandry Pezdy, pozwoli co najwyżej odnotować „realizację podstawy programowej”, ale nie stwarza szansy poświęcenia uczniom tyle uwagi, ile by należało. Mission impossible.

Każdy z nas wie również, że pozbawiony przygotowania zawodowego, nawet pełen entuzjazmu nowy adept zawodu nauczyciela, może sobie nie poradzić z dzisiejszymi problemami uczniów, oczekiwaniami rodziców, czy wymogami biurokratycznymi, które uprzykrzają pracę w szkole. A w przypadku pecha, można natrafić na osobę, która po prostu… nie powinna na tym stanowisku pracować. Z różnych przyczyn. Sądząc z rozmów ze znajomymi, takich doświadczeń jest już sporo, a będzie tym więcej, im mniej kandydatów będzie do wyboru.

Polska edukacja jest oparta na fundamencie wpisanej w system hipokryzji. Nastawiona na wzorowe działanie na papierze. W dokumentacji meldujemy „realizację” podstawy programowej, która jest nie do zrealizowania. Zapewniamy opiekę stomatologiczną, która w wymaganym zakresie znajduje się poza zasięgiem możliwości organizacyjnych. Likwidujemy wakaty ze świadomością, że jakość nauki będzie bliska zera. Upychamy młodych ludzi w szkołach ponadpodstawowych, ciesząc się, że nikt nie określił norm powierzchni na osobę. Udzielamy pomocy psychologiczno-pedagogicznej, chyba że jej nie udzielamy, bo liczba nakazanych przez prawo etatów przekracza dostępne w kraju zasoby kadrowe, nawet gdyby wysokość wynagrodzenia zachęcała do pracy w szkole. A nie zachęca. Deklarujemy indywidualizację podejścia do ucznia, nie mając na to ludzi, środków ani czasu. I tak dalej.

Owszem, właściwie wszędzie da się znaleźć przykłady dobrej praktyki. Jest dużo dobrych nauczycieli, którzy w trudnych warunkach jakoś sobie radzą. I naprawdę zasługują na uznanie, mimo tego słowa „jakoś”. Jest też dużo bardzo dobrych, zaangażowanych dyrektorów. Spotkałem ich w życiu znacznie więcej niż takich, co do których miałem poważne wątpliwości. Wielu myśli podobnie jak ja, to znaczy, że trzeba robić swoje mimo przeciwności losu, tworzyć młodym ludziom jak najlepsze warunki rozwoju, a pracownikom – dobre miejsce pracy. Tyle tylko, że kurczą się zasoby możliwości.

Ale, powtórzę raz jeszcze, dyrektor jest niczym bohater tragedii antycznej. Przy wszystkich swoich przymiotach, filar złego systemu, pracujący usilnie u podstaw, gdy minister Czarnek robi z polską edukacją co tylko zechce. Petent w chorym układzie z Centralną Komisją Egzaminacyjną, co i raz pokazującą przykłady swojej niekompetencji. Człowiek do wykonania wszystkiego, co wymyśli władza, co dobitnie pokazał czas pandemicznych obostrzeń. Chłopiec do bicia, winny nie tylko skutków własnych zaniedbań, ale także wszystkich błędów systemu, których prawdziwi winowajcy pozostają anonimowi dla większości społeczeństwa. Najostatniejszy z ostatnich w świadomości nadętych swoją ważnością parlamentarzystów, którzy właśnie ustanowili sankcję dla szkół niepublicznych, grożącą likwidacją placówki w ciągu 30 dni za niewykonanie polecenia nadzoru politycznego pedagogicznego. Którzy chcą ubezwłasnowolnić szkoły w kontaktach z organizacjami pozarządowymi, procedując kolejną wersję dwukrotnie zawetowanego przez prezydenta rozwiązania zwanego Lex Czarnek. Którzy po raz nie wiem już który, robią „wrzutkę” do prawa oświatowego, zwiększającą zadania szkoły bez zapewnienia stosownego finansowania. Teraz jest to kolejny cud informatyczny pod nazwą „Sportowe talenty”. Będą go karmić danymi szkolni stachanowcy, których dyrektorzy, a jakże, „zapewnią”, zaprzęgając do tej pracy w ramach nieskończenie elastycznego zakresu obowiązków.

Podobnie elastycznego, jak ich własny, z czym pokornie godzą się w swojej ogromnej samotności.



Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.