Odrażający, brudni, źli

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Tylko raz zdarzyło się wcześniej, że wpis na moim blogu zyskał tak wielką poczytność jak ten opublikowany na początku lipca pod tytułem „Ostatni zgasi światło”. Tyle że zamieszczony jesienią post „#Nieoglupiam” swój duży zasięg zawdzięczał przede wszystkim udostępnieniu go – z przyczyn do dziś dla mnie zagadkowych – na profilu FB Krystyny Jandy. Tymczasem ostatni tekst, o marnej sytuacji zawodowej nauczycieli, a nade wszystko ich fatalnej kondycji psychicznej, rozszedł się jak świeże bułeczki bez podobnego dopalacza. Czyli – silniej niż zazwyczaj przemówił do odbiorców.

Traf chciał, że tuż przed jego publikacją wziąłem udział w spotkaniu parlamentarnego zespołu ds. przyszłości edukacji, poświęconym, no właśnie – nauczycielom. Dyskusja była żywa i ciekawa, problem w tym, że koncentrowała się głównie wokół kształcenia zawodowego adeptów tej profesji. Rzecz niezwykle ważna, jednak mogąca przynieść pierwsze owoce w dość odległej perspektywie, co najmniej 8-10-letniej, a i to przy założeniu, że nowa koncepcja przygotowania kadr zostanie w miarę szybko wprowadzona w życie. W debacie zabrakło natomiast odpowiedzi na szereg istotnych pytań dotyczących tego, jakie działania można i należy podjąć, gdy tylko zmienią się warunki polityczne. Na przykład: jak spowodować, żeby ludzie, którzy obecnie już są nauczycielami, chcieli i mogli na masową skalę zmieniać oblicze polskiej szkoły, a przy okazji także siebie? Jaką rolę ma odgrywać współczesna placówka oświatowa w stosunku do dzieci i ich rodziców? Jakie zadania powinni wypełniać nauczyciele? A w kontekście potencjalnych kandydatów do zawodu - co miałoby ich zachęcać do mierzenia się z poprzeczką zawieszoną znacznie wyżej niż obecnie, jeżeli postuluje się wprowadzenie m.in. testu predyspozycji zawodowych, studiów wyłącznie pięcioletnich, rozbudowanych praktyk, egzaminu zawodowego etc.?

Oczywiście podczas jednego spotkania nie było możliwe podjęcie choćby tylko próby znalezienia odpowiedzi na te wszystkie pytania. Dlatego opublikowany dzień później artykuł „Ostatni zgasi światło” niejako „z marszu” przestał być w mojej intencji melancholijnym opisem smutnego losu pedagogicznej profesji, tudzież zwykłym utyskiwaniem redaktora „Wokół szkoły”, który wciąż martwi się kiepską kondycją polskiej oświaty. Po dokonaniu kilku uzupełnień stał się natomiast próbą inwentaryzacji problemów, które doskwierają nauczycielom. Mocno niepełną, mającą charakter publicystyczny, ale jak się okazało z wielu komentarzy, dość dobrze oddającą kołatanie zbolałej duszy jakiejś części środowiska pedagogicznego.

Od internetowej poczytności mojej analizy do opartych na niej konstruktywnych propozycji droga jest daleka. Chwilowo uczyniłem pierwszy krok, rozpatrując sytuację zawodową nauczycieli z ich punktu widzenia, niejako od wewnątrz placówki oświatowej. Teraz pora spojrzeć na nią z perspektywy reszty społeczeństwa, zarówno osób, których dzieci uczęszczają dzisiaj do przedszkoli i szkół, jak zupełnie niezwiązanych z oświatą. Tych ostatnich nie wolno pominąć, bowiem wszyscy kiedyś chodzili do szkoły i choćby z tego powodu mają na nią jakiś pogląd, a ponadto – jak głosi mądrość ludowa – każdy Polak zna się na nauczaniu (oraz na medycynie).

A zatem, jak społeczeństwo postrzega nauczycieli?

Dobra wiadomość jest taka, że według różnych sondaży zaufanie do przedstawicieli tego zawodu deklaruje od 74 do 78 procent respondentów. Całkiem sporo. Mniej, co prawda, niż ufa strażakom, pielęgniarkom i żołnierzom, ale nieco więcej niż lekarzom, a wielokrotnie więcej niż politykom. Jednocześnie jednak wielu nauczycieli ma obecnie poczucie malejącego szacunku ze strony uczniów, ich rodziców, a także władz, jak również w ogóle mało przychylnej atmosfery w społeczeństwie. Sprzeczność? Niekoniecznie.

W odniesieniu do nauczycieli nie jestem bezstronny, natomiast jako zupełnie przeciętny pacjent mogę na własnym przykładzie przeanalizować zbliżony problem stosunku do lekarzy.

Najogólniej rzecz biorąc nie jestem zadowolony ze służby zdrowia. Aby uzyskać receptę na lek, na który jestem skazany do końca życia, muszę każdorazowo odwiedzić medyka rodzinnego; w przypadku mojej warszawskiej przychodni wymaga to zapisu z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Przepisywana ilość nie może przekroczyć trzymiesięcznej dawki, co oznacza minimum cztery wizyty rocznie (z tego jedna, to niezbędna kontrola, a trzy – czysta strata czasu, nie tylko mojego). Jeżeli potrzebuję rutynowej porady, lekarz ma dla mnie nie więcej niż kwadrans, z czego lwią część pochłania mu przejrzenie i uzupełnienie dokumentacji. Na wywiad i badanie zostają pojedyncze minuty. W przypadku dolegliwości mniej standardowych dostaję skierowanie do specjalisty, który wg kolejności przyjmie mnie, jak dobrze pójdzie, za trzy miesiące. Albo za rok. Póki co, pozostając w jakim-takim zdrowiu nie odczuwam tego boleśnie, ale wraz z siódmym czy ósmym krzyżykiem na karku moje potrzeby i oczekiwania zdecydowanie wzrosną, a wraz z nimi zniecierpliwienie i inne emocje napędzane niepokojem o stan własnego organizmu.

Powyższe spostrzeżenia dotyczą bardziej systemu, niż samych lekarzy, ale kiedy dwa lata temu nabawiłem się na nartach wstrząsu mózgu, to system zadziałał lepiej niż ludzie. Pierwszą pomoc otrzymałem szybko i sprawnie, dzięki GOPR-owcom i młodej ratowniczce z karetki. Potem jednak wylądowałem w szpitalnym łóżku, w którym lekarz dyżurny – każdego dnia inny – oglądał mnie przy porannym obchodzie, niezmiennie mając do powiedzenia jedynie zdawkowe „dzień dobry”, bez żadnych ekstrawagancji typu „Jak się pan czuje?”, albo upragnionej informacji o tym, kiedy mam szansę opuścić szpital. Już to jednostkowe doświadczenie spowodowało, że zachowałem w pamięci urazę i bez wahania przyklasnę opinii o lekarskiej znieczulicy. A jednak, mimo wszystko, zapytany przez ankietera o zaufanie do przedstawicieli tego zawodu, odpowiem pozytywnie. Szanuję bowiem ich wykształcenie, zdaję sobie sprawę, że wielu stara się najlepiej jak potrafi, a ponadto dobry los zaoszczędził mi traumatycznych doświadczeń ze skutkami błędów medycznych.

Mam nadzieję, że analogia jest czytelna – sondażowa dobra opinia o nauczycielach w dużej mierze wynika z tradycyjnego szacunku dla tego zawodu i jego szlachetnej misji, oraz poczucia, że samemu po szkołach „wyszło się na ludzi”. Nie wyklucza to wcale, że równocześnie jak Polska długa i szeroka rozlegają się głosy krytyki; sam słyszę je niemal zawsze, gdy rozmawiam na temat edukacji z kimś postronnym, kto ma dziecko w wieku szkolnym. Moi rozmówcy, wiedząc czym zajmuję się zawodowo pytają, co powiem na to, że… i tutaj następuje mrożąca krew w żyłach relacja o tym, jak to ktoś postawił niesprawiedliwą ocenę, zadaje głupie prace domowe, nie rozmawia z uczniami, interesuje się tylko przygotowaniem do testów, a kompletnie lekceważy bogatą osobowość dziecka, i tak dalej. A zatem, gdyby wziąć pod uwagę wyłącznie opinie rodziców dzisiejszych uczniów, akceptacja społeczna nauczycieli byłaby zapewne sporo niższa od tych siedemdziesięciu kilku procent, zaś wyrażona słowami zbliżałaby się do surowej oceny, jaką sformułował @Maciej, jeden z komentatorów artykułu „Ostatni zgasi światło”. Napisał tak:

"Przeraża mnie poziom obecnej szkoły. Niemal nic się nie zmieniło od czasów, gdy sam do niej uczęszczałem. Trafiają się w niej, jak rodzynki w postnym cieście, nauczyciele zaangażowani, dysponujący jakąś wiedzą i sprawni intelektualnie (znam takich i jestem wobec nich pełen podziwu i szacunku)."

Zatrzymajmy się na moment. @Maciej uważa, że tylko znikoma część nauczycieli prezentuje cechy, które budzą jego podziw i szacunek. Wskazuje na zaangażowanie, „jakąś wiedzę” (swoją drogą wątpliwy to komplement) oraz „sprawność intelektualną”. Należy rozumieć, że cała reszta towarzystwa nie jest zaangażowana, nie dysponuje wiedzą ani sprawnością intelektualną. Ostro.

Czytamy dalej:

"Jednak większość, chyba nikt temu nie zaprzeczy, to dobór negatywny. Kiedyś praca nauczyciela, mimo że nisko płatna, była jakimś awansem. Większość obecnie spotykanych przeze mnie nauczycieli swój, co najwyżej, mierny poziom intelektualny, brak wiedzy i umiejętności interpersonalnych (z litości nie wspominam o umiejętnościach dydaktycznych) zwykle stara się maskować butą i okazywaniem bezwzględnej władzy nad dziećmi. Kłamanie w żywe oczy, nawet w sprawach, gdzie jest łatwo [kłamstwo] udowodnić, nie jest rzadkością. Nic więc dziwnego, że takie środowisko nie ma żadnej chęci walki o coś lepszego, a jedynie narzeka i walczy o utrzymanie swojego statusu. Gdzie indziej i tak nie znaleźliby pracy. Nawet na przysłowiowej kasie w Biedronce. Zresztą tam sami by nie chcieli pracować: tam nie ma jak odgrywać się na słabszych. Bez radykalnego rozwiązania, wymiany niemal całej dotychczasowej kadry, nie ma co liczyć na poprawę.(…)"

Bardzo ostro. Myślę, że teraz łatwiej przyjdzie Czytelnikowi zrozumieć, dlaczego zapożyczyłem tytuł niniejszego posta z historii kinematografii – takie było po prostu moje pierwsze skojarzenie. Choć czerpiąc natchnienie z cytowanego komentarza powinienem napisać raczej: „Mierni, bierni, niedouczeni”, albo „Kłamliwi nieudacznicy, buty pełni”. Oto obraz rzeszy belfrów niemal w całości nadających się do wymiany…

Co sądzić o przytoczonym komentarzu? Z pewnością bardzo dobitnie oddaje negatywną opinię o nauczycielach. Autor nie jest zresztą w niej odosobniony, co można stwierdzić na podstawie innych wypowiedzi o podobnym wydźwięku, których wiele znajduje się w internecie. A co do meritum? Cóż, mnie osobiście ocena wydaje się co najmniej przerysowana. Zbyt surowa. Jednak bardziej intryguje mnie, skąd @Maciej uzyskał tak sprecyzowany, negatywny pogląd na ogromną i bardzo zróżnicowaną grupę zawodową. Osobiście znam parę setek koleżanek i kolegów po fachu, z różnego typu szkół, i mało komu spośród nich zarzuciłbym mierny poziom intelektualny, kłamliwość i butę. Również większość w mojej ocenie przyzwoicie angażuje się w swoją pracę. Mniejsza jednak o to – na użytek dalszego wywodu przyjmijmy, że jakaś część społeczeństwa tak właśnie jak @Maciej, negatywnie postrzega nauczycieli, i zastanówmy się, jakie są przyczyny tego stanu rzeczy.

* * *

Zacznijmy od okoliczności, które można uznać za obiektywne. Zadowolenie z jakości edukacji jest na całym świecie towarem deficytowym. Paradoksalnie, wynika to z osiągnięć nauki i techniki, dzięki którym ludzkość zyskała niespotykaną wcześniej w dziejach wiarę w swoją moc sprawczą. Nie ma dzisiaj kataklizmów i zrządzeń losu, są tylko nieszczęścia, którym można było i należało zapobiec. Taki sposób myślenia rozciąga się na wszelkie dziedziny życia, w tym także na edukację. Od współczesnej szkoły oczekuje się, że zapewni wszystkim młodym ludziom dobre samopoczucie i powodzenie na co dzień, równocześnie skutecznie przygotowując ich do pełnego sukcesów, szczęśliwego dorosłego życia. Tymczasem w milionach indywidualnych przypadków rzeczywistość odbiega od oczekiwań. Ktoś musi być za to odpowiedzialny. Któż by inny, niż źle pracujący i/lub niekompetentni nauczyciele?!

Tak – pozwolę sobie pokornie przyznać w imieniu całej rzeszy pedagogów – nie jesteśmy w szkołach skuteczni na poziomie, jakiego się od nas dzisiaj oczekuje. Nie potrafimy radzić sobie z wieloma problemami, jakie się tam pojawiają. Nie (tylko) przez nasze niedouczenie, lenistwo czy złą wolę. Także z powodu gwałtownych zmian, jakie zachodzą w społeczeństwie, a które nas często przerastają.

Jeszcze raz przywołam porównanie z lekarzami. Wyobraźmy sobie, że wszyscy nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniamy się fizycznie, ewoluując w nową istotę, Homo electronicus. Wciąż Homo, ale już o nieco innej fizjologii; nanoroboty we krwi i te rzeczy. I oczekujemy od lekarzy wykształconych na Homo sapiens, że będą nas z powodzeniem leczyć w tym nowym wcieleniu. A kiedy okazuje się, że nie potrafią – odsądzamy ich od czci i wiary. W edukacji taką właśnie sytuację mamy już dzisiaj, bez żadnej czarodziejskiej różdżki. Młodzi „pacjenci” pod względem psychicznym, szczególnie w zakresie emocji, w ciągu dosłownie jednej dekady zmienili się w zupełnie nowy podgatunek człowieka, Homo sapiens smartophonus, i w najlepsze ewoluują dalej. To wyzwanie, które przerasta wielu nauczycieli, ale czy z tego powodu należy ich wszystkich od razu wymienić?! Sam, mimo ogromnego doświadczenia zawodowego, jak nigdy w przeszłości miewam obecnie wrażenie, że poruszam się po omacku. Nie sądzę jednak, by wyrzucenie takich jak ja na śmietnik historii nagle uzdrowiło sytuację.

Innym znakiem czasów jest wielka łatwość, z jaką ludzie wyrażają swoje opinie. Bez względu na rzeczywiste kompetencje. Znamy to wszyscy z autopsji: ten palant w samochodzie przed nami jedzie zbyt wolno, decyzja władz miasta najwyraźniej świadczy o ich korupcji, trener Nawałka niepotrzebnie wystawił Milika w meczu z Senegalem, a praca domowa, którą zadała dziecku nauczycielka jest kompletnie bez sensu. Podstawowym kryterium oceny stanu rzeczy jest to, czy odpowiada on naszym poglądom lub oczekiwaniom. Wiedza, fachowość straciły na znaczeniu, rządzą emocje. A jeżeli jako nauczyciel buntuję się przeciw temu, to znaczy, że chcę stłumić konstruktywną krytykę i uniknąć społecznej kontroli mojej pracy...

Tego problemu dotknął inny komentator bloga „Wokół szkoły”, @Xaver, który na moje dictum o odpowiedzialności związanej z pracą nauczycieli stwierdził, że przeciwnie, nie ponoszą oni żadnych konsekwencji swoich działań. W domyśle – mogą bezkarnie marnować potencjał uczniów, łamać ich psychikę, marnotrawić cenny czas, który powinien być dobrze wykorzystany dla rozwoju młodego człowieka. Częściowo muszę się zgodzić – rzeczywiście za te przewiny nie odnotowuje się odpowiedzialności karnej, a zazwyczaj nawet moralnej. Przedziwna sprawa w świecie, w którym na wszystko jest paragraf, prawda? Ciekawe, dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że nie ma chyba mniej wymiernej materii, niż nauczanie, a nade wszystko wychowanie. Przykład znajduję we własnej praktyce. Jest rzeczą naturalną rozwojowo, że dzieci kłócą się. Apogeum tego zjawiska przypada na okres pomiędzy czwartą a szóstą klasą. Rozum mówi, żeby za bardzo nie ingerować – młodzi ludzie muszą kiedyś nauczyć się samodzielnego układania relacji w grupie i radzenia sobie z frustracjami, jakie pojawiają się na tym tle. Bywa to jednak bolesne, co z kolei niepokoi rodziców. Pojawiają się więc pod adresem szkoły żądania, by nauczyciele natychmiast reagowali na konflikty między uczniami, najlepiej pod nadzorem psychologa. Dzieci bowiem, w myśl wyobrażeń części matek i ojców, powinny komunikować się między sobą na poziomie Wersalu, rozwiązywać konflikty ku powszechnemu zadowoleniu oraz traktować się wzajemnie z niezmienną sympatią. Czyli postępować w sposób nieosiągalny dla większości dorosłych! Zalecając nauczycielom pozostawianie (w granicach pedagogicznego rozsądku) rzeczy własnemu biegowi narażam się na zarzut tolerowania, czy wręcz akceptowania przemocy. A to dzisiaj grzech śmiertelny, za który należałoby, idąc tropem myśli @Xavera, pociągnąć mnie do odpowiedzialności.

Teraz jeszcze, uprzedzając argument, że doskonałą miarą jakości pracy nauczyciela są wyniki egzaminów zewnętrznych, postawię pytanie: czy pracuję dobrze, gdy wyciskam ze swoich podopiecznych siódme poty w klasie i w domu, by jak najlepiej ich do tych testów przygotować? Czy może jestem wtedy potworem, nieliczącym się z potrzebą zapewnienia dzieciom odpoczynku, ich prawem do swobodnej rozrywki i tak dalej? Problem w tym, że jakkolwiek bym postępował, część otoczenia będzie zadowolona, a część oceni mnie krytycznie. Tak różne są oczekiwania i poglądy dotyczące pracy nauczyciela, i między innymi dlatego niełatwo rozliczyć go z efektów.

* * *

Jak dotąd, wskazałem okoliczności niezależne od nauczycieli, które w mniejszym lub większym stopniu przekładają się na ich krytyczny odbiór w społeczeństwie. Teraz przeniesiemy się na obszar pogranicza, gdzie wpływ czynników obiektywnych miesza się z ludzkimi błędami.

Być może Czytelnik zdziwił się nieco, że do niezależnych okoliczności nie zaliczyłem SYSTEMU. Faktycznie, niektóre regulacje prawne sprawiają wrażenie, jakby były stworzone specjalnie po to, by utrudnić pracę w szkole. Na przykład, przeładowana szczegółowymi treściami podstawa programowa. Albo sztywny plan nauczania, który wymusza, by niektórzy w ramach etatu uczyli dziewięć lub nawet więcej oddziałów, spotykając uczniów części klas zaledwie raz w tygodniu przez 45 minut. W tych przykładach kryje się jedna z przyczyn pośpiechu, powierzchowności i nieskuteczności, które powszechnie zarzuca się nauczycielom. Ale oni też nie są bez winy.

Grzechem głównym jest pokorne, bezrefleksyjne stosowanie się do wytycznych, co do których świadomość pedagogiczna powinna krzyczeć, że są bez sensu albo wręcz szkodliwe dla uczniów. Jak choćby we wspomnianym przypadku fatalnej podstawy programowej, która wymaga, by niektórzy nauczyciele aplikowali uczniom wielokrotnie większą liczbę pojęć, nazw, czy nazwisk w ciągu roku, niż odbywa się w tym czasie lekcji ich przedmiotu. I większość tak właśnie czyni, co gorsza pod rygorem wystawianych stopni. Są też tacy, którzy „realizują” podstawę zlecając uczniom bezsensowne prace w rodzaju „wypełnij ćwiczenia od strony szóstej do jedenastej”. W ten sposób zapewniają sobie poczucie dobrze spełnionej misji albo po prostu bezpieczeństwa – wszak obowiązek nałożony przez SYSTEM zostaje wypełniony – kosztem tych, których dobrem powinni się kierować. I dziwią się niechęci otoczenia. A jeśli już wspomniałem o stopniach (to też jest element SYSTEMU), nauczyciele zbyt często zapominają, że po pierwsze – nie są one celem edukacji, tylko narzędziem, po drugie – mają służyć uczniom, a nie biurokracji, po trzecie wreszcie – poza nimi też istnieje życie, czyli nie wszystko w szkole musi być „na stopień”. W efekcie na tle oceniania rodzi się znaczna część konfliktów z uczniami i ich rodzicami, a z doświadczenia wiem, że żadna ze stron nie ma monopolu na rację.

W kontekście powyższego chciałoby się westchnąć z żalem, że nie ma pedagogicznego odpowiednika przysięgi Hipokratesa, a i zasada „Po pierwsze, nie szkodzić!” zupełnie niesłusznie obowiązuje tylko w medycynie.

Bezrefleksyjne realizowanie wytycznych zaliczyłem do obszaru pogranicza, bowiem nie brakuje przykładów rozsądnego podejścia do obowiązków narzucanych przez oświatową biurokrację, co wyraźnie wskazuje, że dużo zależy od nauczycieli. Choć nie da się ukryć, że jest im łatwiej, gdy hipokratesowe podejście reprezentuje także dyrektor szkoły...

Z obszaru SYSTEMU pochodzi też inne zjawisko, które częściowo obciąża nauczycieli. Rzecz dotyczy dość powszechnego domniemania ich lenistwa oraz zupełnie powszechnej zawiści związanej ze znacznie dłuższym urlopem oraz osiemnastoma godzinami dydaktycznymi w etacie, mylnie utożsamianymi z takim samym tygodniowym wymiarem czasu pracy. Nauczyciele ze swej strony twierdzą, że to czysta niesprawiedliwość, bowiem często pracują więcej niż nominalne czterdzieści godzin tygodniowo i wypełniają więcej obowiązków, niż jest to przypisane do zajmowanego stanowiska. Część z nich ma rację, ale niestety, nie wszyscy.

Jest fascynujące, od ilu już lat podejmuje się próby zmierzenia, jak długo realnie pracują nauczyciele, i wciąż nie ma wiarygodnych rezultatów. Chyba wszystkim jest z tym wygodnie. Ale i bez pomiarów widać, że są tacy, którzy w pracy spędzają wiele godzin, i tacy, których poza zajęciami obowiązkowymi w szkole nie uświadczysz. Są tacy, którzy w pełni się angażują, i tacy, którzy surfują po powierzchni szkolnego życia. W tym ostatnim przypadku nie mam bynajmniej na myśli patchworkowców, którzy zszywają swój etat z trzech lub czterech placówek, ale tych, którzy po prostu odbębniają pracę w jednej szkole. Nieważne, z jakich powodów. Jeśli się czegoś podjąłeś, rób to dobrze albo zrezygnuj; uczniowie niezawodnie wyczuwają brak zaangażowania. A od tego już tylko krok do fatalnej opinii, która ściąga odium na całe środowisko.

* * *

Pozostałe przyczyny negatywnych opinii o nauczycielach tkwią głównie w nich samych. Tu jest największe pole do poprawy obecnego stanu rzeczy, bez konieczności oczekiwania na zmianę systemowych realiów. Przynajmniej w indywidualnych przypadkach – ludzi najbardziej skłonnych do (auto)refleksji.

Zacznijmy optymistycznie: chociaż każdy człowiek ma swoje słabości, to chodzące ideały pedagogiczne istnieją. Ja w każdym razie znam kilkoro takich nauczycieli, przy czym przez słowo ideał rozumiem personalny splot trzech czynników: uwielbienia przez większość uczniów, szacunku rodziców połączonego z pożądaniem, by ta właśnie osoba uczyła ich dzieci, oraz zachwycających dyrekcję kompetencji, gwarantujących, że każde podjęte zadanie zostanie wykonane z powodzeniem. O ile nie zdziwi zapewne Czytelnika, że nie ma korelacji tej pedagogicznej doskonałości ze stopniem awansu zawodowego, to może go zaskoczyć, że również formalne wykształcenie zdaje się w tej kwestii o niczym nie decydować. Co więcej, znane mi ideały wcale nie wyróżniają się jakąś wyrafinowaną dydaktyką, stosowaniem nowinek w nauczaniu (nawiasem mówiąc, z tego właśnie względu zacofania dydaktycznego nie umieszczę w tym artykule na liście nauczycielskich grzechów). Wygląda, że o idealnych przypadkach decyduje po prostu talent, swoista „iskra Boża”, choć zawsze idąca w parze z ogromnym zaangażowaniem w pracę.

O ile z talentem trzeba się urodzić, o tyle i bez niego można zostać dobrym nauczycielem. Wtedy cudowną rolę odgrywa wykształcenie. W Polsce nie jest z nim tak źle, przynajmniej formalnie, ale wielu nauczycieli popełnia błąd nie przykładając dostatecznej wagi do sfery idei, która stanowi fundament sztuki, jaką jest nauczanie i wychowanie. Mimo zaliczenia stosownych przedmiotów podczas studiów adepci pedagogiki zazwyczaj nie pojmują, jak ważna dla tego zawodu jest refleksja filozoficzna i etyczna. Tym bardziej dotyczy to studentów innych specjalności, dodatkowo tylko zdobywających kwalifikacje pedagogiczne. W rezultacie część nauczycieli w ogóle nie posiada głębszej świadomości pedagogicznej. Tymczasem zdolność refleksji nad celami własnego postępowania, motywacją i uczuciami innych ludzi oraz kontekstem społecznym pracy stanowi drogowskaz pozwalający podejmować trafne decyzje w rozmaitych sytuacjach. Sprzyja niezależności myślenia, a więc także uodparnia na absurdy generowane przez biurokrację, daje odwagę podejmowania się odpowiedzialności. Niestety, w codziennej działalności szkoły refleksji pedagogicznej jest zbyt mało; niepodzielnie króluje pragmatyzm. A największy błąd tkwi w tym, że mało komu to przeszkadza.

Innym powszechnym belferskim grzechem jest niechęć do krytycznego spojrzenia w lustro. To zakrawa na paradoks u ludzi, którzy zawodowo oceniają innych. Brak krytycyzmu można uznać za skrzywienie zawodowe – tradycyjnie pojmowana rola nauczyciela dawała mu przywilej posiadania racji – ale te czasy minęły bezpowrotnie i najwyższa pora sobie to uświadomić. O nowoczesności pedagogicznej nie świadczy umiejętność wykorzystania w pracy komputerów czy innych multimediów, ale zrozumienie, że nie jest się (i nie ma się być) wzorcem dla młodych ludzi, ale przewodnikiem. Wzorzec z definicji jest idealny, natomiast przewodnik może się mylić, może czasem błądzić, a jego sztuka polega także na umiejętności odszukiwania zagubionego szlaku. Do wzorca się dąży, z przewodnikiem wędruje się wspólnie (co w harcerstwie zastosowano twórczo z górą sto lat temu). Często zarzuca się nauczycielom nieumiejętność przyznawania się do błędu. To także rezultat przyjmowania roli wzorca, a nie przewodnika.

Każdy nauczyciel powinien od czasu do czasu ocenić sens swojej pracy, który kryje się w pozytywnym wpływie wywieranym na uczniów oraz środowisko działania. Taka autorefleksja pomaga samemu zainteresowanemu, a per saldo przynosi korzyść także otoczeniu.

Kolejnym pedagogicznym grzechem jest brak elastyczności w działaniu. Teoretycznie do każdej już chyba placówki oświatowej dotarło, że dzieci są różne i w miarę możliwości trzeba wychodzić naprzeciw ich zróżnicowanym potrzebom. W praktyce to często nie działa, jednolity szablon przykładany jest do bardzo różnych przypadków. Dominuje swoista sprawiedliwość – wszystkim tak samo. Kiedyś to się nawet sprawdzało, ale dzisiaj najczęściej budzi poczucie krzywdy i generuje burzliwe emocje, szczególnie wśród rodziców.

Bardzo wiele emocji budzi też nienadążanie nauczycieli za zmianami, jakie zachodzą w społeczeństwie. Akurat tego nie oceniam zbyt surowo. Poza jednym aspektem sprawy, a jest nim komunikowanie się. Skrywanie się dzisiaj za tarczą swojej fachowości, pogląd, że to, co dzieje się w klasie, to sprawa tylko nauczyciela, bo on wie, co robi, grzeszy nieliczeniem się z realiami. Wszyscy przywykliśmy już do wszechobecnej informacji, udzielać jej powinni także nauczyciele. W jaki sposób, to kwestia wyboru – możliwości jest wiele, ale unikanie tego, to poważny błąd, kolejny, który rodzi szkodliwe emocje. Myślę, że większość pacjentów lepiej się czuje, gdy lekarz rozmawia z nimi podczas badania, nie sprawia wrażenia, że coś (złego?!!) ukrywa. Podobnie jest w szkole, przy czym nie tylko uczeń jest dzisiaj takim pacjentem nauczyciela, ale rodzic także. Trzeba wyjaśniać motywy swojego postępowania; jeżeli nie ma czasu na rozmowę, to chociaż jakiejś innej formie. I nie chodzi tu o przesyłany przez Librusa wykaz wymagań na stopnie, tylko zwykłą komunikację, toczoną w zrozumiałym i życzliwym języku.

Z pewnością nie wyczerpałem listy nauczycielskich grzechów i grzeszków, psujących im opinię w społeczeństwie. Między innymi świadomie pominąłem te, które nie są specyficzne dla zawodu, jak zwykły brak kultury albo opryskliwość. Zdarzają się one we wszystkich profesjach, jednak w tej akurat bardzo kłócą się z ethosem. Nie usprawiedliwiam ich, nie bagatelizuję, choć po staroświecku przyjmuję, że w masie pół miliona ludzi nie da się ich uniknąć. Ale podkreślam, że źle służą całemu środowisku.

* * *

Tyle rozważań o sytuacji zawodowej nauczyciela, którą tym razem starałem się ukazać z zewnętrznej perspektywy. Pewnie gdybym nie miał bliskich związków ze szkolnictwem, w niektórych ocenach byłbym bardziej surowy, mniej skłonny do wskazywania obiektywnych uwarunkowań. Ale i tak wytknąłem sporo błędów. Jest co poprawiać, choć nie sądzę, by drogą do tego miała być jakaś gwałtowna przemiana. O ile wiem, historia nie odnotowała żadnej udanej rewolucji oświatowej. Najlepsze zmiany generuje praca u podstaw.

Przede mną pozostaje dopełnienie nauczycielskiego tryptyku artykułem, w którym znajdą się sugestie na przyszłość, wypływające z dotychczasowych rozważań. Ale zanim ów tekst opublikuję, wcześniej zajmę się najbardziej gorącym tematem szkolnych wakacji, czyli osławioną oceną pracy nauczycieli. Już teraz zapraszam zatem na kolejne spotkanie na blogu „Wokół szkoły”.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.