Quidquid doces, tibi doces

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Rozpocznę ten artykuł wyznaniem niespotykanym u nauczyciela. Przyznam mianowicie z całą szczerością, że nigdy specjalnie nie przejmowałem się, czy moi uczniowie dobrze poznają wykładany przeze mnie przedmiot: początkowo biologię, potem przez długie lata chemię, aż wreszcie przyrodę. Jedynki z prac klasowych nie budziły mojej frustracji, bowiem stawiałem je rzadko. Zawsze starałem się tak konstruować sprawdziany, by nawet słaby uczeń był w stanie osiągnąć sukces albo choćby sukcesik w postaci oceny dopuszczającej.

Zatwardziałych nieuków, niezdolnych skorzystać z tej oferty, było niewielu. A pod koniec, kiedy uczyłem przyrody w klasie szóstej, już w ogóle nie robiłem klasówek. Postępy uczniów śledziłem obserwując ich pracę podczas lekcji, słuchając wypowiedzi, rozmawiając. Problemy, które przed nimi stawiałem, rozwiązywali zazwyczaj zbiorowym wysiłkiem, a ja nawet nie próbowałem dochodzić, czy ktoś wnosi od siebie więcej, czy mniej. Taka współpraca z uczniami sprawiała mi wielką przyjemność, a i poświęcony czas chyba nie szedł na marne; w każdym razie w anonimowej ankiecie pod koniec roku nauki przyrody przeczytałem sporo pozytywnych komentarzy, a wśród nich nawet taki: „Na tych lekcjach nauczyłem się najwięcej”.

Nie twierdzę, że zadeklarowane tutaj nauczycielskie désintéressement dla skuteczności nauczania może być dobrym patentem dla wszystkich grup wiekowych i dla wszystkich przedmiotów, ale na poziomie starszych klas szkoły podstawowej i w gimnazjum w moim przypadku się sprawdzało. Uświadomienie uczniom, że to oni się uczą, a nie ja, i to oni powinni czuć się odpowiedzialni za efektywność swojej nauki, tworzyło dobrą płaszczyznę współpracy. Nie darmo już wieki temu ukuto sentencję: Quidquid discis, tibi discis, co znaczy: Czegokolwiek uczysz się, uczysz się dla siebie. Ja ją tylko twórczo zastosowałem w szkole.

Spyta ktoś, czy wszyscy moi uczniowie nauczyli się przedmiotu na poziomie przewidzianym w podstawie programowej? Oczywiście, że nie. Ale potwierdzając własnym podpisem, że „zrealizowałem podstawę programową” nie poświadczałem nieprawdy, bowiem nie oznaczało to, że cała wiedza i umiejętności zapisane w owym dokumencie (we fragmencie przewidzianym w programie nauczania dla danego roku nauki) znalazły się w głowach uczniów, a jedynie, że ową „realizację” przeprowadziłem. Niech rzuci kamieniem kto spośród nauczycieli gotów byłby z czystym sumieniem oświadczyć, że wszyscy jego uczniowie posiedli całą wiedzę i wszystkie umiejętności, jakie przewidywał program. Nie widzę, nie słyszę... No właśnie. Skądinąd wiem, że niektórzy moi podopieczni nauczyli się całkiem sporo. Zasługę za to oddaję jednak przede wszystkim ich własnemu zaangażowaniu.

Takie podejście do nauczania powodowało, że uczniowie przychodzili na moje lekcje bez większego stresu, a część może nawet z pewną przyjemnością. Jedna z absolwentek kilka lat po ukończeniu gimnazjum powiedziała mi wprost, że nienawidziła uczyć się chemii, ale lubiła zajęcia ze mną. Oczywiście mam świadomość, że sprzeniewierzałem się trochę temu, co w powszechnym mniemaniu jest misją nauczyciela, bowiem nie poczuwałem się do odpowiedzialności za postępy uczniów i nie starałem się zarazić ich pasją do mojego przedmiotu. Czy jednak byłem z tego powodu złym nauczycielem? Myślę, że nie gorszym od wielu.

Powyższy pedagogiczny coming out służy mi tutaj jako punkt wyjścia do rozważań nad sensem uprawiania nauczycielskiej profesji. Z tego, co dotąd napisałem jasno wynika, że wcale nie uważam skutecznego nauczania za podstawowe źródło satysfakcji w tym zawodzie, natomiast bardzo sobie cenię dobre porozumienie z uczniami i miłą atmosferę. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej, bowiem praca nauczyciela oferuje znacznie więcej powodów do zadowolenia, choć też kilka niebezpieczeństw. Będzie o tym mowa w dalszej części artykułu.

Refleksja na temat źródeł pedagogicznej satysfakcji to chleb powszedni dyrektora, który powinien dbać o motywację pracowników. W moim przypadku są to również rozważania w kontekście tworzenia autorskiej koncepcji „Szkoły wielu możliwości”. Owe „możliwości” mają bowiem dotyczyć nie tylko uczniów, ale także tych, którzy z nimi pracują. Jestem przekonany, że młodzi ludzie najlepiej rozwijają się w społeczności, w której również nauczyciele mogą zaspokajać swoje aspiracje. Również takie, których zazwyczaj nawet nie bierzemy pod rozwagę, rozmawiając o szkole.

W polskiej oświacie od z górą stu lat pokutuje mit Siłaczki, mocno zakorzeniony w społecznej (pod)świadomości. Każe on nauczycielowi nieść kaganek oświaty, obowiązkowo wbrew przeciwnościom losu. Owa heroiczna wizja dopiero niedawno zaczęła ustępować wyobrażeniu profesjonalisty, kompetentnie zaspokajającego wszelkie potrzeby uczniów. Jednak oba te pozornie odmienne spojrzenia łączy traktowanie nauczyciela jako kogoś realizującego misję społeczną wśród swoich podopiecznych i z tego czerpiącego satysfakcję oraz poczucie zawodowego spełnienia. A że codzienność pedagogicznej profesji przynosi wiele problemów – tak było w czasach Siłaczki, tak jest również obecnie – niemało nauczycieli wykonuje swoją pracę w poczuciu poświęcenia, ale bez specjalnej satysfakcji. Myślę, że zbyt wielu, by po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.

***

Patrzę w lustro. Pokazuje ono pana w wieku więcej niż średnim, który w zawodzie nauczyciela osiągnął wiele. Prowadzi fajną szkołę, ma licznych wychowanków, z częścią z nich wciąż utrzymuje kontakty, niektórzy po latach powierzają mu nawet swoje dzieci. Ma też nagrody, wywiady w mediach, czytelników, nawet takich, którzy deklarują, że w jakiś sposób korzystają z jego poglądów. I wiesz, Czytelniku, co mówi Ci ten pan z lustra? Mówi, że to wszystko, cały ten wysiłek, który przez lata włożył w pracę pedagogiczną, był w dużej mierze drogą do zaspokojenia jego własnych potrzeb i aspiracji! Poniekąd misją Siłaczki à rebours.

W rzeczy samej, czerpałem mnóstwo radości i satysfakcji z przewodzenia zuchom i harcerzom, prowadzenia lekcji, wymyślania szkoły i wprowadzania swoich pomysłów w praktyce. To było dla mnie najważniejsze, a otoczenie życzliwych ludzi, z którymi przyjemnie spędzało się czas i wspólnie robiło coś ciekawego, oraz rozmaite mniejsze i większe osiągnięcia wychowanków, stanowiły nagrodę dodatkową. Mimo tak egoistycznego podejścia cieszę się dobrą opinią jako nauczyciel, wychowawca, instruktor harcerski. Znaczy, że można. Że zaspokajanie własnych potrzeb nie przeszkadza w skutecznej pracy. Ba, dodaje skrzydeł. Na podstawie osobistych doświadczeń zakładam, że inni nauczyciele także mogą podążać tą drogą, wykonując dobrą robotę pedagogiczną. I myślę, że w poszukiwaniu źródeł pedagogicznej satysfakcji można sparafrazować przytoczone wyżej przysłowie i stwierdzić: Quidquid doces, tibi doces – Czegokolwiek uczysz, uczysz dla siebie.

Tym tropem pójdziemy dalej.

***

Wybrałem zawód nauczyciela, ponieważ jako nastoletni instruktor harcerski już po kilku miesiącach prowadzenia drużyny byłem pewny, że przebywanie z dziećmi sprawia mi ogromną radość, daleko większą niż towarzystwo rówieśników… Po prostu cieszyłem się, że mogę z nimi pracować. Zbiórki były pierwszym pretekstem do spotkań, potem pojawiły się wycieczki, obozy letnie, zimowiska, a po ukończeniu studiów, na nowym etapie mojej kariery pedagogicznej – lekcje w szkole. Z biegiem lat przekonałem się, że wypatrzona ongiś w „Fotoplastykonie” Krystyny Siesickiej maksyma „Świat lubi ludzi, którzy lubią świat” doskonale potwierdza się w moim doświadczeniu. Otrzymałem i wciąż otrzymuję wiele dowodów sympatii ze strony wychowanków: uśmiechów, cukierków, laurek, przybijania piątki, spontanicznego przytulania się najmłodszych. Wyrazy wdzięczności spotykają mnie także ze strony wielu rodziców. Odbieram to wszystko jako wciąż nowe porcje paliwa dla mojego pedagogicznego napędu.

Zawsze mogłem i nadal mogę liczyć na chętnych do wspólnych przedsięwzięć, czy były to kiedyś wszechnice harcerskie albo obozy naukowe, czy dzisiaj wycieczki do Rudawki, wyprawy Klubu Pytolotników, praca w szkolnym sklepiku, czy cokolwiek innego. Ograniczeniem są tylko moje chęci i możliwości. Czuję się nobilitowany, gdy młodzi ludzie proszą mnie o pomoc lub zapraszają do współpracy przy realizacji swoich własnych pomysłów. Gdy na co dzień rozmawiają ze mną o sprawach szkolnych, a czasem zupełnie innych, słuchają, co mam do powiedzenia i widzę, że liczą się z moim zdaniem. Czuję, że mają do mnie zaufanie, co jest miłe i motywujące. Niekiedy w kontaktach z dawnymi harcerzami lub absolwentami słyszę echa własnych poglądów, które gdzieś-kiedyś, jak widać, udało mi się zasiać. A że opierają się one na wyrozumiałości i życzliwości dla ludzi, mam poczucie, że w ten sposób udaje mi się choć minimalnie zmieniać świat. Wierzę, że na lepsze.

Wspomniałem na początku, że nigdy nie stawiałem sobie ambitnych celów dydaktycznych. Nie znaczy to, że nie przykładałem się do prowadzonych lekcji. Zawsze sprawiało mi radość, gdy zajęcia okazywały się ciekawe i widać było, że uczniowie chętnie i aktywnie biorą w nich udział, starają się korzystać ze wskazówek i spełniać moje prośby. Zawsze też czułem satysfakcję odnotowując ich postępy, szczególnie gdy dotyczyło to najsłabszych. Obserwowanie, jak u młodego człowieka rośnie wiara w siebie, daje się porównać chyba tylko do satysfakcji himalaisty ze zdobywania kolejnych ośmiotysięczników. Za to nigdy nie emocjonowałem się wynikami egzaminów. Rozumiem wszakże i szanuję nauczycieli, którzy przykładają do tego aspektu swojej pracy ogromną wagę, starają się dobrze przygotować uczniów i cieszą się z ich sukcesów. Jeżeli tylko cel ten nie przesłania innych aspektów rozwoju tych młodych ludzi.

W bagażu doświadczeń nie mam sukcesów uczniów w konkursach przedmiotowych. Uznaję to za pewną porażkę, choć zarazem logiczne następstwo swojego dość lekkiego podejścia do materii nauczania. I pewnie łatwy do wytknięcia słaby punkt moich poglądów, tym bardziej, że taki sukces ucznia z pewnością stanowi ogromną satysfakcję dla nauczyciela, podobnie jak sportowe mistrzostwo zawodnika dla jego trenera. Mam natomiast inne osobiste doświadczenie z podobnie wysokiej półki. Na plakacie-laurce na moje okrągłe urodziny, przygotowanym z inicjatywy najlepszej z żon zbiorowym wysiłkiem wielu członków rodziny, współpracowników, przyjaciół i wychowanków, jedna z moich dawnych uczennic napisała: „Człowiek, dzięki któremu jestem dzisiaj tym, kim jestem”. A że jest doktorem nauk przyrodniczych, mogę to wyznanie śmiało połączyć z faktem, że przez czas jakiś uczyłem ją biologii, geografii i chemii. Docenienie przez wychowanka śladu nauczyciela odciśniętego na jego drodze życiowej uważam za Mount Everest sukcesu w profesji pedagogicznej.

Dotąd mowa była przede wszystkim o (dobrych) relacjach łączących nauczyciela z uczniami. Ważną rolę w tym zawodzie odgrywa także warsztat pracy, rozumiany zarówno jako wyposażenie materialne, gromadzone z myślą o nauczaniu, jak zasób stosowanych metod i wykorzystywanych środków. Posiadanie własnej pracowni, zadbanej i stale uzupełnianej o nowe sprzęty, dekoracje itp. nie tylko daje satysfakcję, ale również buduje prestiż w środowisku działania. Niestety, z różnych względów nie każdy ma taką możliwość, ale już każdy może poznawać i stosować w praktyce różnorodne metody nauczania, szukając takich, które przyniosą najlepsze efekty. Postęp technologiczny szeroko otworzył wrota dla wykorzystania nowych środków dydaktycznych, przede wszystkim opartych na zasobach i możliwościach internetu. Oferta jest ogromna. Ten sam internet powoduje, że rozmaite pomysły szybko się rozprzestrzeniają, a nauczyciele-innowatorzy mogą znajdować uznanie na forum daleko wykraczającym poza macierzystą szkołę. W tej dziedzinie można z czystym sumieniem zadeklarować, że dla chcącego nie ma nic trudnego.

Prestiż dobrego, twórczego nauczyciela, innowatora, zarówno lokalny, jak na szerszym forum, może być ważnym źródłem osobistej satysfakcji. Ja sam korzystam z niego przede wszystkim w dziedzinie zarządzania szkołą. Dzieląc się swoimi doświadczeniami i refleksjami – publikując felietony na blogu i w kwartalniku „Wokół szkoły”, występując publicznie na konferencjach – często otrzymuję podziękowania oraz inne wyrazy uznania, które stanowią wspaniałą nagrodę i motywują do dalszego wysiłku. W internecie widać najlepiej, że z podobnych źródeł czerpie wielu pedagogów.

***

Zarysowane powyżej możliwości wydają mi się wystarczające, by stwierdzić, że dobry nauczyciel, niczym rzymski poeta Horacy, jak mało kto może swoim talentem i zaangażowaniem w pracę postawić sobie za życia pomnik trwalszy od spiżu (Pieśń III, 30, „Stawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu”, tłum. Lucjan Rydel). Choć medal, na którym wybita jest ta możliwość ma również drugą stronę. Ciemniejszą.

Nauczycieli jest ponad pół miliona. Już z samej statystyki wynika, że stanowią bardzo zróżnicowaną grupę. Mają różne ambicje i różną motywację. Nie zawsze jest ona tak piękna, jak opisałem wcześniej. Na przykład, niektórzy pracują dla pieniędzy…

To nie żart, ani ironia. Przyjęło się uważać, że zawód nauczyciela jest źle wynagradzany, ale szczególnie w małych ośrodkach pensja wcale nie jest taka marna w stosunku do innych dostępnych możliwości pracy, a pewność zatrudnienia i stosunkowo „czysta” robota z długim urlopem dodatkowo stanowią o jej atrakcyjności. Te argumenty dla wielu okazują się wystarczające, by na zajmowanym stanowisku walczyć o wyniki rankingowe, bo tego pragnie lokalne zwierzchnictwo, posłusznie wykonywać polecenia i nie wychylać się kołysać łódką swojej placówki, żeby przypadkiem nie wypaść za burtę. Tacy nauczyciele współtworzą szkoły, o których kiedyś napisałem, że mają na sztandarze dewizę „Jak najmniej kłopotów”. Raczej nie przyłączą się do wysiłków zmierzających do jakiejś znaczącej zmiany w oświacie, choć na swoim poletku mogą czynić wiele dobrego.

Niebezpieczni są natomiast amatorzy władzy, którym profesja nauczyciela daje rozliczne możliwości działania. Relacja zależności ze strony młodych ludzi, możliwość wydawania poleceń, egzekwowania ich przy pomocy oceniania to pole, na którym ujawniają się autorytarne osobowości. Nierzadko towarzyszy temu poczucie misji nauczenia za wszelką cenę, oczywiście dla dobra uczniów, bowiem od młodych trzeba wymagać! W tej grupie kryją się nauczyciele najbardziej kontrowersyjni, nielubiani przez uczniów i zwalczani przez rodziców. Z niechęcią otoczenia radzą sobie, bo poczucie posłuchu i realizowana misja są dla nich większą wartością, niż czyjakolwiek sympatia. Są zazwyczaj zadowoleni ze swojej pracy, przekonani, że działają w najlepiej pojętym interesie uczniów i społeczeństwa. I wcale nie należą do rzadkości.

Jestem przekonany, że w obecnych czasach nie powinno się organizować pracy w szkole na tak autorytarnych zasadach, choć nie wszyscy tak uważają. Na przykład, wielu ludzi do dzisiaj wspomina z żalem mundurki ministra Giertycha jako dobry pomysł, zarzucony ze szkodą dla edukacji. Na gruncie oświaty zresztą konserwatyzm i liberalizm wciąż toczą swoją walkę postu z karnawałem, w czym z powodu reformatorskich zabiegów władz lekko górą jest obecnie ten pierwszy.

Szkoła jest instytucją, której funkcjonowanie powinno być oparte na jasnych zasadach społecznego współdziałania. Mogłoby to stanowić zabezpieczenie przeciwko autorytarnym zapędom niektórych nauczycieli, jak również przed ich zbytnim indywidualizmem. Można sobie bowiem wyobrazić sytuację, w której każdy na własną rękę układa swoje relacje z uczniami i ich rodzicami, buduje własną pozycję i doskonali warsztat pracy, ale pożytki z tego stanu rzeczy nikną w obliczu złej atmosfery w gronie pedagogicznym i niespójności podejmowanych działań. A o to nietrudno, bo ludzie są tylko ludźmi, każdy ma swoją ambicję, akceptuje określone postawy, innych nie akceptuje. Czasem dochodzi do tego rywalizacja po prostu o zatrudnienie. Sytuacji nie poprawia, że każdy nauczyciel rozliczany jest przede wszystkim ze swoich indywidualnych osiągnięć. I choć niemal każdy wskazałby zapewne, że dobra, koleżeńska atmosfera w gronie pedagogicznym byłaby dla niego ważnym źródłem satysfakcji z pracy, w praktyce łatwiej o konflikty, niż przyjazne relacje. Z tego powodu widzę sens budowania autorskich koncepcji poszczególnych placówek, w których rezygnacja przez nauczycieli z części osobistej autonomii jest wynagradzana poczuciem przynależności do zespołu realizującego wspólny program prestiżem wypływającym z pracy w oryginalnej placówce oświatowej. Wbrew pozorom nie jest to oferta dla nielicznych. W praktyce każda szkoła ma szansę wypracowania jakiegoś własnego rysu programowego i naprawdę nie musi stanąć temu na przeszkodzie konieczność realizowania podstawy programowej i czynienia zadość wymogom tysiąca i jednego przepisów regulujących oświatową rzeczywistość. Są placówki, także publiczne, z opracowanymi już koncepcjami, których realizacja stanowi dla nich słuszny powód do dumy. Inna sprawa, że jest ich zadziwiająco niewiele.

***

Nie ma niczego złego w takim organizowaniu pracy szkoły, by zaspokajane były oczywiste potrzeby nauczycieli: dobrego samopoczucia, akceptacji, sukcesu zawodowego, pod warunkiem oczywiście, że nie stracą oni z pola widzenia potrzeb innych ludzi. Największą szansę na ogólną satysfakcję daje dobra współpraca wewnątrz społeczności szkolnej. Warto szczególnie zabiegać. Godne polecenia jest w tym względzie stworzenie oryginalnego programu działania placówki, przy jak największym zaangażowaniu w dyskusję na ten temat nauczycieli, uczniów i rodziców. Taki dokument, traktowany jako wiążąca wszystkich umowa społeczna, a nie zwyczajowy trybut na rzecz biurokracji, może mieć ogromne znaczenie dla zapewnienia spójnego i harmonijnego funkcjonowania społeczności szkolnej.

I na zakończenie jeszcze jedna myśl, bardzo osobista, która nie zmieściła się w zasadniczej części artykułu. Otóż podobno ktoś zbadał, że nauczyciel może liczyć na szczególnie liczną grupę żałobników na swoim pogrzebie. Oczywiście jeżeli zaskarbił sobie sympatię i wdzięczność dużej grupy uczniów. Kiedy mówię to znajomym, gwoli anegdoty, zdarza mi się zetknąć z reakcją, że zmarłemu już nic po takiej satysfakcji. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem i to nawet bez wnikania w ewentualną perspektywę życia pozagrobowego. Mam w pamięci liczną grupę nieznanych mi ludzi, którzy podchodzili do mnie po pogrzebie mojej Mamy, aby powiedzieć, że była ona najlepszym szefem, jakiego mieli w pracy. Przy całym smutku tej uroczystości było to jak promyk słońca – świadomość, że chociaż Mama nie żyje, to żyje dobra pamięć po niej. Może jestem sentymentalny, ale chciałbym zasłużyć na liczną grupę żałobników, których obecność w podobny sposób pomoże moim najbliższym. Nawet jeśli ja w żaden sposób nie będę już tego świadomy.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.