Osaczeni

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

To ważny dla mnie wpis, bardziej osobisty niż zwykle. Połowę życia spędziłem jak dotąd na funkcji dyrektora szkoły. Już jako osiemnastolatek zacząłem odpowiadać za bezpieczeństwo swoich podopiecznych, najpierw zuchów i harcerzy, później także uczniów. W ciągu lat poprowadziłem z górą trzydzieści obozów pod namiotami, zimowisk i kolonii; kierowałem też niezliczonymi wycieczkami i innymi imprezami. Zawsze miałem świadomość ciążącej na mnie odpowiedzialności, ale również wiarę, że zdrowy rozsądek w ocenie sytuacji pozwala znaleźć złoty środek pomiędzy względami bezpieczeństwa, a potrzebą umożliwienia młodym ludziom przeżycia przygody i zdobycia doświadczeń, przydatnych później w samodzielnej drodze przez życie.

W ciągu niemal czterdziestu lat mojej aktywności pedagogicznej ów zdrowy rozsądek skutecznie temperował zbyt śmiałe pomysły. Potrafiłem też dostrzec zmiany w otaczającym świecie i w samych wychowankach, które powodowały, że to, co kiedyś było dobre, niekoniecznie sprawdzało się później. Na pierwszych obozach wysyłałem zastępy bez dorosłej opieki do lasu, na nocleg w szałasie, i tylko po zapadnięciu ciemności dyskretnie sprawdzałem, czy harcerze są tam, gdzie być powinni. Jeszcze dwadzieścia lat później pozwalałem, by dziesięcioletni uczniowie, również nocą, po kolei zjeżdżali w mroczną czeluść wąwozu Piecówki, na linie rozpiętej między drzewami przez nastoletnich wielbicieli wspinaczki. A i sam podążałem ich śladem. W jeszcze bliższej przeszłości wędrowałem z dzieciakami przez las, rzecz jasna nocą, choć już w zwartej grupie, pełnej opiekunów, jednak na odległość sięgającą nawet dwudziestu kilometrów. Ostatnio z tych wyczynów ostały się tylko krótkie wieczorne spacery prostą jak strzała leśną drogą. Co prawda w małych grupkach pod samodzielną opieką gimnazjalistów, za to z nauczycielami ukrytymi w krzakach, z pomocą Opatrzności czuwającymi nad bezpiecznym przemarszem całego towarzystwa.

Jak widać, moje pomysły zmieniały się wraz z malejącą samodzielnością, zaradnością i odwagą kolejnych pokoleń, co powodowało, że osobiście czułem się wciąż bezpiecznie, a radość i duma dzieci z przeżytej przygody nie były Anno Domini 2018 wcale mniejsze od tych, jakie odczuwali kiedyś harcerze nocujący w szałasie.

Żeby zbytnio nie rozwodzić się nad czasami minionymi dodam jeszcze tylko, że również w siedzibie szkoły przez wszystkie lata swoich rządów pozwalałem uczniom na samodzielność, od czasu do czasu tylko czyniąc pewne kroki wstecz, takie choćby, jak instalacja zamków szyfrowych we wcześniej gościnnie otwartych drzwiach. Bardziej z profilaktyki rodzicielskich niepokojów niż własnej obawy. I jakoś to wszystko sobie funkcjonowało, aż wreszcie 13 maja 2019 roku, po raz pierwszy w życiu, zacząłem się bać. A mówiąc ściślej – poczułem się osaczony.

Było to chwilę po tragedii w Wawrze, gdzie jeden nastolatek zabił nożem drugiego. Do mojej skrzynki e-mailowej dotarło pismo z mazowieckiego Kuratorium z pouczeniem, że zapewnienie uczniom bezpieczeństwa podczas zajęć organizowanych w szkole jest priorytetowym zadaniem dyrektora. Nigdy bym na to nie wpadł! W liście było też polecenie przeprowadzenia rady pedagogicznej na temat obowiązków w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa, a także spotkań z rodzicami i zajęć z uczniami na ten sam temat. Ktoś wymyślił, że w ten oto sposób skutecznie poprawi bezpieczeństwo w szkołach. A osiemnaście dni – bo zadanie należało „bezwzględnie” zrealizować do końca miesiąca – to przecież mnóstwo czasu, żeby zebrać Radę Pedagogiczną, odbyć 24 godziny wychowawcze i zgromadzić rodziców 415 uczniów. No i oczywiście całość udokumentować, bo w ramach tradycyjnego wsparcia dla dyrektorów pani kurator zapowiedziała, że w czerwcu wizytatorzy przeprowadzą kontrole „w celu weryfikacji sposobu realizacji powyższych zaleceń”. Nawiasem mówiąc „zalecenie” oznacza doradzenie czegoś, a nie nakazanie, ale nie czepiajmy się słówek. Odebrałem to jako rozkaz i zapowiedź jego egzekucji.

Ale to jeszcze nie wywołało we mnie lęku, może tylko nieco złości, pomieszanej z rezygnacją. Ba, nie ruszyło mnie nawet nakazane…, przepraszam, zalecone w tym samym piśmie założenie „anonimowej skrzynki na sygnały” od rodziców, choć sam taki pomysł zaprzecza temu, co dla mnie jest w szkole najważniejsze, i czemu poświęciłem pół życia – budowaniu zaufania. Zaufania, które przejawia się między innymi tym, że każdy rodzic może podzielić się z dyrekcją swoim niepokojem, nie uciekając w anonimowość.

Daleko bardziej zmroziła mnie lektura komentarzy dotyczących zabójstwa w Wawrze. I to bynajmniej nie tych emocjonalnych a niekoniecznie rozumnych wpisów, jakich mnóstwo pojawiło się na forach internetowych czy fejsbuku, ale materiałów sygnowanych przez dziennikarzy całkiem poważnych mediów. Zaś gwoździem do trumny mojego – ciężko chorego już wcześniej – poczucia pedagogicznej pewności siebie stał się… tytuł artykułu w „Rzeczpospolitej”: Nauczyciele i dyrektor szkoły odpowiedzą za śmierć ucznia.

Nic to, że jeszcze niewiele wiadomo było o tym zdarzeniu. Nic to, że śledztwo, które niewątpliwie w takiej sytuacji być musi, dopiero miało się zacząć. Że istnieje coś takiego, jak domniemanie niewinności. Autorka artykułu już wiedziała, kto odpowie za śmierć ucznia. Co gorsza, miała w tym swoją rację. Bo przecież nauczyciel odpowiada za powierzone mu dzieci, także podczas dyżuru na korytarzu, zaś dyrektor ponosi odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się na terenie kierowanej przez niego placówki... Cytując klasyka, "oczywista oczywistość".

Sama treść artykułu, pomijając śródtytuł „Wina w nadzorze”, nie była już tak kategoryczna, ale ewidentnie skoncentrowana nie na zabójcy i jego czynie, ale na domniemanych winowajcach wśród nauczycieli i dyrekcji.

Czytelnicy bloga "Wokół szkoły" wiedzą, że od pewnego czasu biję na alarm w sprawie fatalnej kondycji psychicznej dzieci, którym nie potrafią pomóc ani rodzice, ani nauczyciele. Co prawda zabójstwo w Wawrze jest tylko incydentem, choć tragicznym w skutkach, ale zaburzenia psychiczne, stany depresyjne, nadwrażliwość emocjonalna i inne zjawiska tego typu, coraz powszechniejsze w młodym pokoleniu, powoli tworzą masę krytyczną, która niechybnie będzie skutkować różnymi dramatami. I w każdym przypadku poszukiwanie winowajców rozpocznie się od nauczycieli. Tymczasem ja, jako dyrektor szkoły odpowiedzialny literalnie za wszystko, co dzieje się w placówce, przestaję dostrzegać możliwość skutecznego przeciwdziałania mnożącym się zagrożeniom. Czuję więc narastający lęk, który stopniowo zaczyna dominować nad moją wieloletnią wiarą w moc zdrowego rozsądku.

Proszę zwrócić uwagę, że kadra kierownicza jest w swojej masie wielkim nieobecnym dyskursu dziejącego się wokół wydarzeń wstrząsających ostatnio polską oświatą. Rzadko ktoś wypowiada się pod nazwiskiem. Rzadko ktoś prezentuje własną ocenę sytuacji. Wszyscy zajęci są ogarnianiem wszystkiego – a to kompletowaniem komisji egzaminacyjnych, a to upychaniem dzieci w przeładowanych klasach, a to poszukiwaniem wciąż brakujących pieniędzy, snuciem misternych arkuszy organizacyjnych z gatunku fantasy, w atmosferze prowizorki i z niepokojem, co nowego, z pewnością nieprzyjemnego, przyniesie jutro. Jak choćby taki list z kuratorium, który oczywiście zostanie „zrealizowany”, mimo że poza uspokojeniem urzędniczych sumień i zaspokojeniem politycznej potrzeby władz, by pokazać suwerenowi, że się o niego troszczą, zadziała to równie skutecznie, jak plasterek na ropiejącą ranę. Ale przecież żaden dyrektor nie zaryzykuje czynnego oporu przeciw „zaleceniom” kuratora. Ja także nie.

Sprawowanie funkcji kierowniczej w oświacie fantastycznie sprzyja ekspresji genu oportunizmu. W konkretnej sytuacji rzeczonego pisma kusi dyrektora prosta racjonalizacja: co komu zaszkodzi takie szkolenie?! Choćby bezsensowne. Albo: robię, bo to mój obowiązek. Choć odbycie tych wszystkich posiedzeń, lekcji i zebrań niezawodnie przyniesie tylko jeden konkretny pożytek – wizytator nie będzie miał do czego przyczepić się, oczywiście, o ile dyrektor nie zapomni udokumentować podjętych działań. Ale nie zapomni – lata treningu i instynkt samozachowawczy zrobią swoje.

„Wielcy nieobecni” tworzą kilkudziesięciotysięczną rzeszę ludzi, bez których… – uwaga, wszyscy, którzy obecnie debatujecie na naradach, przy stolikach rozmaitego kształtu, albo choćby tylko snujecie swoje wizje w internecie!, …bez których żadna zmiana w oświacie nie zajdzie, a którzy mają pełne prawo – podobnie jak ja – odczuwać rosnące zagrożenie. Już bezpośrednio dla swojego bezpieczeństwa. W efekcie gotowość podejmowania własnych inicjatyw, nigdy w tej grupie nie rozpowszechniona, teraz zmierza asymptotycznie do zera. Bo w obliczu z górą tysiąca zadań dyrektora (to nie jest chwyt retoryczny, ich naprawdę można tyle wyliczyć!), nie ma fizycznej możliwości uniknięcia błędów i zaniedbań, za które w każdej chwili ktoś może skoczyć mu do gardła. Do wyboru: rodzice, media, kuratorium, prokurator…

Wiem, że nie ma przymusu pełnienia funkcji kierowniczej w oświacie. Sam coraz częściej zastanawiam się nad sensem kontynuowania tej pracy. To, co mnie trzyma, to świadomość, że każda władza, a już szczególnie obecna, marzy właśnie o dyrektorach na tyle zalęknionych, by bez szemrania koncentrowali swoją aktywność na wdrażaniu choćby najbardziej bzdurnych przepisów, panowaniu nad podległym personelem i posłusznej realizacji obowiązującej aktualnie wizji wychowania. W służbie państwa, a nie społeczeństwa. Tymczasem ja uważam, że nie po to wygrzebywaliśmy się w szkołach z pozostałości realnego socjalizmu, by po trzydziestu latach przyjąć jego nową inkarnację.

Nie chciałbym, żeby ten artykuł został odebrany jako polityczny głos przeciw władzy. Władza tylko wykorzystuje do swoich celów zjawisko rozprzestrzeniające się we współczesnych społeczeństwach z siłą wodospadu – ustawiczne poszukiwanie odpowiedzialnych za wszystko, co się ludziom nie podoba, i swoisty szantaż moralny, który skutecznie tłumi głosy rozsądku. Bo czyż wypada mi dzisiaj powiedzieć, że dzieci nie muszą, ba, nie powinny być tak stuprocentowo zabezpieczone?! Że rodzice nie muszą, a nawet nie powinni wiedzieć wszystkiego, co dotyczy ich dzieci ?! Że młody człowiek nie musi, a nawet nie powinien być tak po prostu szczęśliwy, szczególnie, że jedyne, co wiemy o tym uczuciu na pewno, to jakie substancje chemiczne są jego źródłem w organizmie?! Nie, po trzykroć nie, nie wypada! To właśnie dlatego stwierdziłem powyżej, że nie tylko boję się, ale czuję osaczony.

Widzę i czuję, jak taplamy się w bagnie, jak z rewolucyjnym zapałem unieważniamy autorytety i ujawniamy wszelkie wady tego świata, bez perspektywy (moim zdaniem), że przyniesie to jakiekolwiek oczyszczenie. Bo czyż naprawdę rewizja osobista każdego ucznia w wejściu do szkoły, w tysiącach placówek, w celu wykrycia ewentualnego psychopaty, który przyniesie ze sobą mordercze narzędzie, spowoduje, że wszyscy będą bezpieczni i zdrowsi? Otóż wręcz przeciwnie, wszyscy będą bardziej chorzy, na chorobę, którą proponuję nazwać lupulozą. Od „Homo homini lupus est!”, czyli „Człowiek człowiekowi wilkiem”. Popatrzcie na tych, co wciąż chcieliby zaostrzać kodeks karny i epatują tym społeczeństwo. To lupulitycy w klinicznym stanie owej choroby. Poprawiacze świata, którzy psują go jeszcze bardziej.

Wrócę na koniec raz jeszcze do mojego osobistego poczucia zagrożenia. Biorącego się stąd, że nie potrafię przewidzieć każdego możliwego niebezpieczeństwa i stosownie się przed nim zabezpieczyć. Albo, że pozorne zabezpieczenie rodzi, moim zdaniem, jakieś inne niebezpieczeństwo. W takim stanie ducha funkcjonuje dzisiaj dyrektor szkoły. Cóż się dziwić, że w poczuciu osaczenia większość ucieka w rutynę, a za osiągnięcie uważa zapewnienie uczniom i nauczycielom, a przy okazji sobie, świętego spokoju. Co zresztą coraz rzadziej się udaje...

Z wisielczym humorem można stwierdzić, że jest jedno światełko w tym tunelu. Mianowicie można znaleźć w oświacie bezpieczniejszą pracę - ministra edukacji narodowej. Oto funkcja, pełniąc którą można zrujnować dorobek życia wielu ludzi, uczynić z setek tysięcy uczniów „stracone pokolenie”, upokorzyć rzeszę nauczycieli, a do tego wszystkiego uzyskać miażdżącą ocenę swoich dokonań w kontroli przeprowadzonej przez inspektorów z NIK. I nie ponieść za to żadnych realnych konsekwencji. Wręcz przeciwnie – otrzymać w nagrodę szansę reprezentowania swojego kraju na forum europejskiej wspólnoty! I jeszcze mieć władzę pouczać i straszyć dyrektorów szkół, przypominając im przy każdej okazji, że za to albo za tamto ponoszą odpowiedzialność. To jest po prostu niemoralne, a na braku moralności sensownej edukacji budować się nie da.

Drodzy Czytelnicy! Napisałem powyższe, by dać upust swoim emocjom, ale także by zwrócić Waszą uwagę, że nikt nie jest dzisiaj bezpieczny. Lupuloza rozprzestrzenia się za pośrednictwem nas wszystkich. Przez codzienne emocje w sprawach nieważnych. Przez wizje poprawy świata za cenę zburzenia tego, co dotychczas. Przez zachwyt, że ktoś dowalił komuś, kogo nie lubimy. Przez pretensje, że ten czy tamten głupek nie zrobił, zorganizował czegoś tak, by było zgodne z naszymi oczekiwaniami.

Nie liczę na szybkie opracowanie szczepionki przeciwko tej chorobie. Ale warto przynajmniej wiedzieć, że takie schorzenie istnieje, i w jaki sposób się rozprzestrzenia.

***

Jeśli ktoś ma ochotę poczytać chwilę dłużej, zapraszam w tym miejscu do lektury specjalnie dobranego pod kątem dzisiejszego tematu fragmentu mojego ulubionego artykułu Włodzimierza Zielicza pt. Polska szkoła jest i pozostanie na razie mało atrakcyjna dla uczniów. Tekst, opublikowany z górą 10 lat temu, pozostaje w pełni aktualny. Prorok jakiś ten Zielicz, czy co…?

BHP

Praktycznie wszystkie aktywne i ciekawe formy prowadzenia zajęć, a już szczególnie projekty, zakładają, że część uczniowskich działań będzie się odbywała samodzielnie, w grupach, często poza terenem szkoły, bez bezpośredniego (osobistego!) nadzoru nauczyciela. Choćby po to, by takie umiejętności samodzielnego działania w grupie wyrobić. Tymczasem w całej Polsce na obowiązkowych kursach BHP setki tysięcy nauczycieli są uczone, że nie ma nic gorszego niż nawet na chwilę spuścić oko z wychowanków, choćby byli już gimnazjalistami czy licealistami, a do szkoły i ze szkoły jeździli samodzielnie (!) godzinami przez milionowe miasto.

Zetknąłem się już nie raz na basenie z paniami nauczycielkami, które na polecenie dyrekcji szkoły, koniecznie musiały przejść razem z podopiecznymi chłopcami przez męską rozbieralnię i prysznic (szkoła wynajmowała tylko połowę basenu).

Co więcej - na tych kursach uczy się też, że jeśli np. twoi nastoletni wychowankowie na wycieczce zechcą sobie pograć w siatkówkę, a ty nawet przy tym będziesz, nie będąc nauczycielem WF, to i tak odpowiadasz za skutki, zawsze możliwych, nieszczęśliwych wypadków. Odpowiadasz, bo nie masz stosownych uprawnień do prowadzenia podobnych zajęć...

Dobrą ilustracją i przestrogą jest tu słynna sprawa Ani - samobójczyni z Gdańska, a dokładnie jej nauczycielki. Na polecenie dyrektora (!) zostawiła na część lekcji klasę nie małych dzieci przecież, ale 14-latków, by zająć się bodajże przygotowaniem apelu (a więc nie piciem kawy!). Komisja Dyscyplinarna przy kuratorze wymierzyła jej karę tylko o oczko niższą od usunięcia z zawodu.

Jest taka, skądinąd dość atrakcyjna i kształcąca, forma zajęć z WOS, zwana zwiadem społecznym. Uczniowie (czy harcerze - u nich ona też występuje) udają się grupami (czy zastępami), po uprzednim przygotowaniu, do wybranych instytucji i miejsc, by z różnych stron spojrzeć na jakiś społeczny problem, a następnie wymienić się swoimi obserwacjami z pozostałymi. Oczywiście nauczyciel może wspomagać fazę przygotowania i podsumowania, ale zwiadu grupy dokonują, o zgrozo, same... Co skądinąd jest dla uczestników bardzo rozwijającym doświadczeniem. Tylko jak ich tu samych puścić, jeszcze się któryś 17-latek poślizgnie na skórce od banana i kto będzie odpowiedzialny?...

W atmosferze, w której optymalne z punktu widzenia bezpieczeństwa nauczyciela byłoby ubranie jego podopiecznych w kaftany bezpieczeństwa na czas pobytu w szkole, a praktycznie nawet wkręcenie żarówki wymaga odpowiednich, poświadczonych i zdobytych na szkoleniu uprawnień, trudno oczekiwać masowości wszelkich interesujących więc nieszablonowych działań, które nauczycielskie ryzyko odpowiedzialności czy choćby oskarżeń i śledztw znacznie zwiększają. Trudno też wykorzystywać inne, akurat dostępne zasoby, jak dodatkowe umiejętności i zainteresowania nauczyciela, wolontariuszy.

Kraje cywilizowane sobie z takimi sprawami radzą, my nie chcemy ich nawet dostrzegać...

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.