Szansa, która może właśnie ucieka

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Publikuję ten artykuł w śmigus-dyngus, ponieważ czuję potrzebę wylania nieco wirtualnej wody na pedagogiczne głowy. Co prawda, zazwyczaj staram się wyjaśniać Czytelnikom złożoną sytuację nauczycieli i z życzliwością przybliżać ich punkt widzenia, ale zebrało mi się trochę smutnych przemyśleń.

Zacząć wypada od naszego pana ministra. Dariusz Piontkowski, delikatnie mówiąc, nie cieszy się w środowisku oświatowym dobrą opinią. W zasadzie od początku swojego urzędowania, kiedy szybko prysły złudzenia, że okaże się kimś więcej, niż tylko Anną Zalewską bis. Na pewno też nie podbudował swojego autorytetu w okresie pandemii. Pozbawiony cienia empatii sposób komunikowania się ze środowiskiem oświatowym i odkładanie do ostatniej chwili oczywistej decyzji w sprawie przesunięcia egzaminów, to największe kamienie w jego ogródku. Pomniejszych jest znacznie więcej, a wśród nich ten, który mnie osobiście dwa razy w ciągu jednego miesiąca doprowadził do furii – pozbawione sensu dawkowanie informacji o przedłużaniu czasu zawieszenia normalnej działalności placówek oświatowych. Najpierw, 25 marca, że do świąt, a teraz, tuż przed świętami, że do 26 kwietnia. Jakby ktoś w ogóle miał prawo przypuszczać, że oto wykładnicza krzywa zachorowań jakimś cudem – bo tylko o cudzie może być mowa – po Wielkanocy skieruje się gwałtownie do dołu. Planując więc cokolwiek w szkołach w dłuższej perspektywie, czerpiemy jedynie z własnego zdrowego (jeszcze) rozumu, bo przecież nie z oficjalnych komunikatów naszej oświatowej władzy.

Na usprawiedliwienie pana ministra można powiedzieć, że tylko brak empatii jest jego autorskim wkładem w całą tę sytuację. Jeśli ktoś podejrzewa, że jako dziecko z prostego zamiłowania wyrywał owadom skrzydełka, a jako człowiek dorosły z tego samego powodu igra z uczuciami i emocjami kilkuset tysięcy ósmoklasistów i maturzystów, i paru setek tysięcy przymusowo zdalnych nauczycieli, to jest w błędzie. Prawdziwy ośrodek decyzyjny znajduje się gdzie indziej, a dokładnie w miejscu, w którym ludzkie uczucia liczą się tylko o tyle, o ile przekładają się na gotowość zagłosowania na właściwą opcję polityczną. Co nie znaczy, że czuję jakąkolwiek litość dla pana ministra albo waham się przed napisaniem tych słów krytyki – wszak zgodził się firmować swoją twarzą oświatowe igranie z ludźmi, więc otrzymuje na co zasłużył. W znikomej zresztą części w stosunku do zasług.

Ostatnio zasłynął stwierdzeniem, że jeśli chodzi o zdalną edukację „okazuje się, że byliśmy w stanie to zrobić!”. W internecie rozległ się homerycki śmiech, bowiem wkład ministerstwa w trwający obecnie narodowy czyn edukacyjny nauczycieli, uczniów i rodziców sprowadził się do wydania kilku rozporządzeń i uruchomienia, wspólnie z Telewizją Polską, programów dla szkół, na których temat przepłynęły już przez sieć terabajty żartów, wyrazów oburzenia i politowania. Ja jednak uważam, że coś należałoby docenić. Otóż w kwestii zdalnej edukacji pan minister zdołał przynajmniej nie przeszkadzać. Istota rozporządzenia, kluczowego dla organizacji nadzwyczajnej formy nauczania, sprowadziła się do zrzucenia całej odpowiedzialności na dyrektorów placówek oświatowych. Można się zżymać, że było to czystej wody pozorowanie działań, ale z drugiej strony – dawno nie dano dyrektorom tak wiele możliwości autonomicznego podejmowania decyzji. Naprawdę, jeśli wczytać się w literę „koronawirusowych” rozporządzeń MEN – i zapomnieć o radosnej twórczości poszczególnych kuratorów, którzy w rozmaitych listach dodawali trochę autorskich dobrych rad, czasem pogróżek, to okazałoby się, że większość pomysłów, możliwych do wdrożenia w zakresie zdalnego nauczania, spokojnie dałoby się obronić. Oczywiście w wypadku kontroli, obawa przed którą jest pramatką wszelkiej refleksji, na wszystkich poziomach systemu oświaty. Czy ktoś organizował lekcje on-line, czy nie. Czy oceniał, czy nie. Czy skrupulatnie sprawdzał obecności, czy też odnotowywał nieobecnemu „kłopoty na łączach”. I tak dalej. Wszystkie te alternatywne rozwiązania można bez większego trudu zmieścić w ramach dyrektorskiej autonomii decyzyjnej, a to dzięki magicznemu słowu „dostosowanie”.

A zatem nie wyśmiewam „wkładu” ministerstwa, bo pozostawił on pole dla ludzkiej inwencji. Podzielam też opinię pana ministra, że „byliśmy w stanie to zrobić”. Że środowisko oświatowe ma prawo do pozytywnej oceny wysiłku włożonego w organizację zdalnej edukacji – bez wzorców, po omacku, z ograniczonymi zasobami i koordynacją na poziomie placówek odbywającą się również zdalnie. Oczywiście, mogłoby być dużo lepiej, ale mogło też być gorzej. Mam na myśli wymiar ogólny, bo dobre rozwiązanie wielu ważnych, acz szczegółowych problemów – jak choćby organizacji kształcenia dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi – w zdalnej edukacji jest po prostu niemożliwe. Pomimo zasadniczo pozytywnej oceny, czuję jednak potrzebę urządzenia wszystkim współautorom tego sukcesu wirtualnego dyngusa. By ogólna satysfakcja nie przesłoniła realnego obrazu polskiej szkoły, chwilowo tylko przystrojonego w (dziurawe) szaty nowoczesnych technologii.

Od lat żywię przekonanie, że rozwiązanie wielu problemów polskiej edukacji kryje się w poszerzeniu zakresu autonomii placówek oświatowych. Mój zapał studzi jednak świadomość, że owa autonomia może prowadzić także do działań mało sensownych. Przynależna jest bowiem ludziom, najczęściej po prostu dyrektorom, czasem zespołom pedagogicznym, najrzadziej organom kolegialnym, takim jak rady szkół. A ludzie… są tylko ludźmi. Niestety, korzystania z autonomii trzeba się nauczyć, poznać ją na dobrych wzorcach, oprzeć o rzetelne wykształcenie i roztropność, a tego wszystkiego nie da się zadekretować. Nadrobić w dwa tygodnie dwudziestu lat zaniedbań, czy wręcz kursu w dokładnie odwrotną stronę. Dlatego wśród działań podejmowanych autonomicznie przez różne placówki i pojedynczych nauczycieli w ramach zdalnej edukacji znajdują się także takie, które słabo się bronią w świetle wiedzy pedagogicznej i psychologicznej.

„Lekcje” on-line

Nie potrafię zrozumieć, skąd wzięło się przekonanie, że zajęcia on-line, prowadzone za pośrednictwem platformy konferencyjnej typu Zoom czy MsTeams, to najdoskonalsza forma edukacji na odległość. Zgodnie z tym poglądem w wielu placówkach udało się przenieść do internetu całe plany lekcji, w porywach wręcz z zajęciami dodatkowymi. Od czterech do ośmiu godzin dziennie, nawet dla uczniów najmłodszych klas podstawówki. Tymczasem według wytycznych Amerykańskiej Akademii Pediatrii, popularyzowanych w Polsce przez Fundację Orange, w wieku 6–12 lat czas, jaki dziecko spędza przed ekranem, nie powinien przekraczać 1–2 godzin dziennie (w kolejnym przedziale wiekowym ten wymiar wzrasta do 3). Nawet jeśli założymy, że jedno zajęcie on-line nie trwa godzinę, tylko połowę tego czasu, przekroczenie normy jest ewidentne. Ktoś to jednak organizuje i ktoś akceptuje – oczywiście w ramach swojej autonomii decyzyjnej. Szkoda, że bez względu na higienę.

Codzienna egzekucja

Dla odmiany bardzo łatwo dojść, dlaczego w części placówek wymaga się od nauczycieli, by każdego dnia przesyłali uczniom kolejne porcje zadań, egzekwowali rozwiązanie poprzednich i wystawiali oceny. To świetny, „twardy” dowód na to, że pracowali. Zakładając, że zadania/polecenia wysłane zostają tylko do uczniów, którzy w danym dniu mają zajęcia z poszczególnymi nauczycielami, to i tak oznacza kilka solidnych porcji do przerobienia przez młodych ludzi i rozliczenia. Bez względu na to, że rytm życia poszczególnych domów może w tych trudnych czasach być bardzo różny. Efekt – pomstowanie rodziców, organizujących swoje dzieci do pracy i robiących z nimi lekcje, często do późnych godzin wieczornych. W szczytnym celu wykazania, że nauczyciele pracowali; na tym tle praca ucznia jawi się czymś wtórnym. Tymczasem tylko ona nadaje sens zdalnej edukacji. Jak jest źle pomyślana, podważa sens wysiłku nauczycieli, choćby największego.

Brak względu na ilość i jakość zadań

Jest oczywiste, że zadawać można mądrze lub… mniej mądrze. Nie trzeba wielkiego pedagoga, by zdawać sobie sprawę, że zadania monotonne i zbyt liczne zabijają motywację. A jednak często słychać ostatnio o pracach zlecanych uczniom w sposób zbliżony do wojskowego rozumienia czasoprzestrzeni: „Kopcie Kowalski od tego miejsca do ósmej wieczorem!”. Ćwiczenie czyni mistrza, ale konieczność wykonania nawet tylko dziesięciu podobnych zadań czyni z motywacji… ruinę. Podobnie jak monotonne powtarzanie poleceń typu: „przeczytaj w podręczniku to i to”, „wykonaj ćwiczenia numer taki-a-taki”. Tymczasem słownik pedagogiczny zawiera bardzo wiele różnych przydatnych wyrazów: napisz, narysuj, namaluj, uzupełnij, naszkicuj, zastanów się, zbierz, wypisz, zaprojektuj, skontaktuj się z kolegą/koleżanką i…, zapytaj, pomóż, dowiedz się – to tylko wybrane przykłady.

Dokumentacja jako cel sam w sobie

Na forach nauczycielskich roi się od zapytań i porad odnośnie dokumentowania zdalnej pracy. Widziałem nawet bardzo ciekawą instrukcję, liczącą bagatela, blisko 30 punktów, zgodnie z którymi można bardzo ładnie zestawić swój wysiłek, nie zapominając nawet o tak ważnej aktywności, jak poszukiwanie pomysłów w internecie. Nawiasem mówiąc, zabrakło w tym zestawieniu czasu niezbędnego na poszukiwanie pomysłów we własnej głowie, a zaręczam, jako wieloletni publicysta, że to co krąży w zwojach mózgowych wymaga zazwyczaj sporo czasu, by znaleźć przełożenie na efekt. Co by nie było - stosując taką czy inną metodę porządkowania wykazu działań można wykonać kawał dobrej, naprawdę nikomu nie potrzebnej roboty, składanej niczym ofiara na ołtarzu świętego Biurokracego.

Im bardziej wyrafinowane systemy dokumentowania zdalnej pracy, tym mniej w niej atmosfery zaufania. Nie tylko pomiędzy dyrektorem i nauczycielami, ale również nauczycielami i uczniami. Tymczasem siedzący w domach dorośli i dzieci potrzebują poczucia wsparcia i życzliwości daleko bardziej niż najbardziej nawet klarownych i konsekwentnie egzekwowanych reguł. Jeśli chodzi o dokumentację, to mnogość przekazywanych materiałów sama w sobie gwarantuje, że w razie potrzeby bez trudu da się skompletować stosowne zestawienie. A póki co lepiej, by nauczyciele poświęcali czas na budowanie kontaktu z uczniami i koordynację swojego zespołowego wysiłku, niż produkowanie tabelek dla zwierzchności.

Autonomia złożona na ołtarzu spokoju

Wskazałem powyżej cztery obserwowane dzisiaj przez mnie pedagogiczne grzechy. Ich wspólną cechą jest to, że nie wynikają z „koronawirusowych” rozporządzeń MEN. Stanowią wyraz oddolnej twórczości, powstającej w placówkach oświatowych. Zawsze znajdują usprawiedliwienie. Lekcje on-line – bo rodzice tego żądali! Albo – organ prowadzący tylko za nie jest gotów zapłacić nauczycielom! Biurokracja – przecież jak będzie kontrola, to podważy wszystko, co robiliśmy. Zadania codziennie – musi być dyscyplina pracy ucznia i nauczyciela. I tak dalej.

Muszę podkreślić, że doskonale rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego działają w ten sposób – często w pełni świadomie - także ludzie niezwykle mądrzy, doświadczeni, posiadający mnóstwo dobrej woli. Przede wszystkim dyrektorzy placówek, bo to oni uzyskali tę zaskakująco wielką autonomię. Oni, którzy… wcale nie muszą czuć gotowości do skorzystania z tej szansy. Czasy są wystarczająco trudne, by nie garnąć się jeszcze do kopania z koniem zróżnicowanych lokalnych oczekiwań, mając granitową pewność, że w razie konfliktu znikąd nie przyjdzie wsparcie. To często dyrektorzy mający jeszcze świeżo w pamięci zeszłoroczny strajk nauczycielski, z którego wielu wyszło mocno poobijanych. Tym bardziej rozumiem szeregowych nauczycieli, że postepują zgodnie z zasadami obowiązującymi w ich placówce. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie na własną rękę kołysał łódką na wzburzonym morzu, no a poza tym każdy chce otrzymać wynagrodzenie.

A jednak żal.

Nie chciałbym, żeby ktoś odebrał ten artykuł jako filipikę przeciwko złym pedagogom. Jest on raczej wyrazem żalu, że tak bardzo boimy się skorzystać z obowiązującego prawa i organizować zdalną naukę na innym fundamencie, niż tradycyjnie stoi polska szkoła. Żeby mogła ona stać się zaczynem tak często postulowanej zmiany. Zaproszenia uczniów do samodzielnego zdobywania wiedzy, moderowanego tylko i wspieranego przez nauczycieli.

Napisałem wcześniej, że mamy w środowisku oświatowym prawo do satysfakcji z tego, co udało się zorganizować w dziedzinie zdalnego nauczania. Dodam, że niezależnie od takich czy innych błędów. Wiem, jak wiele kosztowało to wysiłku, jak bardzo zmęczeni są dzisiaj dyrektorzy i nauczyciele. Wiem, bo sam jestem zmęczony. Ale napisałem to, co napisałem, bo przed nami – stawiam dolary przeciw orzechom – jeszcze co najmniej miesiąc zdalnego nauczania. Pewne więcej. Choć więc sytuacja się już w większości placówek „uleżała”, warto spokojnie i z pewną dozą krytycznej refleksji spojrzeć na przyjęte dotychczas rozwiązania. Żeby nie przyszło w podsumowaniu czasu pandemii ograniczyć się do stwierdzenia, że ogromnym zbiorowym wysiłkiem udało nam się wtłoczyć tradycyjną szkołę w postać korespondencyjną.

Wszystko wskazuje, że po koronawirusie świat i społeczeństwo nie będą już takie, jak wcześniej. Ciekawe, czy uda się wykorzystać szansę, by zmienić również szkołę?!

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.