Maj i czerwiec to miesiące, w czasie których wielu wychowawców decyduje się na klasowe wyjazdy. Choć część z nich stara się dopasować program do indywidualnych potrzeb uczniów, sami zainteresowani nie wykazują dużego optymizmu. Często można usłyszeć, że wycieczki szkolne są – po prostu – nudne.
Niestety, nadal zdarza się, że uczniowie nie mają możliwości, aby zdecydować, gdzie chcieliby spędzić czas z rówieśnikami. Argumentuje się to niezbyt trafnymi wyborami dzieci: przecież na wycieczce trzeba zwiedzać, uczyć się, poznawać. O ile z tym stwierdzeniem mogę się zgodzić, nie rozumiem, dlaczego czynności te są niemożliwe do realizacji podczas spaceru po mieście czy weekendu w mniej znanych miejscowościach. Czy pogoń „od muzeum do muzeum” rzeczywiście kształtuje pożądane postawy?
W szóstej klasie, w ramach nagrody, pojechaliśmy do Warszawy. Wszyscy byli pobudzeni, nie mogąc się doczekać odwiedzin stolicy. Długa podróż nikogo nie przerażała: dwa dni w sercu Polski, niewyobrażalna atrakcja! Potrzebne było kilka godzin, aby zrozumieć, że – mimo tego, iż nasza wychowawczyni była „najlepsza na świecie” – wycieczka okaże się porażką. Maraton, który nam zafundowano: bieganie od jednego budynku do drugiego, byle szybciej, byle sprawniej, byle więcej zwiedzić, okazał się abstrakcją. Im więcej widzieliśmy, im tempo było szybsze, tym w naszych głowach zostawało mniej wiadomości. Pojawiały się natomiast zmęczenie, irytacja i złość.
Kolejną „wycieczkową” blokadą jest cena – często aspekt decydujący o tym, ilu uczniów spędzi czas w gronie rówieśników. Niestety, równie często nauczyciele zapominają o tym fakcie. Przykładem takiego działania jest wycieczka uczniów szkoły podstawowej, którzy wybierają się na jeden dzień do oddalonej o dwieście siedemdziesiąt kilometrów miejscowości. Wiele godzin spędzonych w autobusie po to, aby zobaczyć dwa muzea, fontannę i pomniki. Atrakcje (nie)warte 180 zł. Na szczęście, garstka dzieci (9 osób) będzie miała okazję zwiedzić popularne miasto, opowiadając później o wycieczce rówieśnikom.
Moje zdziwienie było ogromne – na szczęście w pozytywnym tego słowa znaczeniu – gdy ostatnio usłyszałam wypowiedź nauczycielki: „Podczas dwudniowej wycieczki uczniowie współorganizują pobyt. Ja odpowiadam za część edukacyjną – oni wybierają to, co ich relaksuje, na co mają ochotę.” Wreszcie ktoś zrozumiał i przekazuje dalej prawdziwą ideę wycieczki. Wreszcie – po tylu latach nauki – miałam możliwość poznania takiej wersji.
Nauczyciele (a przynajmniej część, której dotyczy ta historia) powinni zrozumieć (sami, za pomocą rodziców lub dzieci), że jedyną atrakcję wycieczek szkolnych nie jest edukacja. Uczniowie, po miesiącach ciężkiej pracy, chcą odpocząć, zintegrować się, spędzić miło czas. Czy te cele rzeczywiście są niemożliwe do połączenia?
Notka o autorce: Sandra Walecka prowadzi własny blog poświęcony tematyce edukacyjnej – Edukacja z piątej strony. Polecamy!