Internet staje się kluczowym narzędziem rozwoju i edukacji młodzieży, której nowe technologie i sieć towarzyszą niemal od narodzin. Aby był aktualnym i w miarę pełnym narzędziem nauki dla polskich uczniów, powinniśmy zadbać o to, aby znalazły się w nim bogate zasoby edukacyjne porządnej jakości i najlepiej w języku ojczystym. Pytanie, czy mają to być zasoby otwarte (np. na wolnych licencjach), czy zamknięte (np. na platformach wydawców), jest dla mnie mniej istotne. W tej chwili problemem jest jeszcze brak szerokich zasobów, albo inaczej – wielki edukacyjny śmietnik zasobów przeciętnej jakości, nieraz błędnych, z których najczęściej korzystają uczniowie wobec braku innych, poważniejszych materiałów.
Nie uczestniczyłem w debacie o e-podręcznikach zorganizowanej przez Gazetę Wyborczą (chociaż jestem usprawiedliwiony), ale chciałbym się odnieść do tej dyskusji. Przygotowując raport Jak będzie zmieniać się edukacja?, tworzenie zasobów edukacyjnych w internecie umieściliśmy wśród dziesięciu wyzwań edukacji dla przyszłości. Pisaliśmy, że polskie zasoby edukacyjne w internecie są mizerne, nieadekwatne do skali potrzeb uczących się osób, nieatrakcyjne wizualnie, nienowoczesne, rozproszone i wycinkowe. Że powinniśmy to zmienić, stworzyć wiarygodne i aktualne źródła wiedzy, które będą mogły służyć wielu pokoleniom. Wówczas, przynajmniej na poziomie edukacji ogólnej, będziemy mieli pewność, że młodzież korzysta ze sprawdzonych źródeł wiedzy dobrej jakości. Takimi materiałami mogą być e-podręczniki w języku polskim dostępne na stronach internetowych, dlatego dyskusja o rozwiązaniach, jakie chcemy przyjąć w naszym kraju wydaje się być niezwykle istotna.
Spróbuję dołożyć się do dyskusji z kilkoma moimi przemyśleniami.
Po pierwsze powinniśmy uszanować jedną z najważniejszych zasad, które decydują o rozwoju społeczno-gospodarczym, czyli konkurencję. Narzucanie wyboru nauczycielom i uczniom, z jakich e-podręczników mają korzystać, byłoby błędem. Zbudowaliśmy w Polsce wolny rynek, dzięki któremu rozwija się także sektor edukacji. Konkurencja pomiędzy wydawcami komercyjnymi i niekomercyjnymi powinna być zachowana. Doświadczenia zagraniczne potwierdzają (Norwegia), że narzucenie decyzją urzędniczą „jedynie słusznych“ rozwiązań szkole i nauce szkodzi. Starajmy się uniknąć błędów, mając też w świadomości to, że polscy urzędnicy podejmujący kluczowe decyzje w sprawach oświatowych popełniają często dramatyczne błędy i konsekwencje ich odbijają się długo czkawką całemu społeczeństwu. Przykładów na to ostatnio mamy aż nadto. Dajmy zatem możliwość wyboru każdemu uczniowi i nauczycielowi, z jakich treści chce korzystać. Monopol jest wrogiem konkurencji (a zatem i rozwoju).
Podręczniki jako pozycje książkowe o zamkniętej strukturze były dobre w epoce przemysłowej, kiedy zadaniem systemu kształcenia było wyprodukowanie pracownika dla przemysłu. Uważam, że dziś żaden podręcznik nie jest w stanie odpowiedzieć w pełni na potrzeby uczących się (i nauczających też). Te potrzeby są bowiem zbyt zróżnicowane – mamy do czynienia ze zjawiskami kastomizacji i indywidualizacji uczenia się, ale także coraz częściej nauczania. Dlatego podręcznik dziś powinien mieć strukturę otwartą i raczej luźną, pozostawiającą miejsce na nowe zagadnienia, najbardziej aktualne, także te zgodne z zainteresowaniami uczniów. Nie da się tego zrealizować w strukturze podręcznika papierowego, ale świetnie do tego nadaje się e-podręcznik. Byłoby to również rozwiązanie przekraczające ograniczenia wynikające z podstawy programowej, która prawdopodobnie w niedługim czasie (2-3 lat) będzie wymagała aktualizacji albo wręcz istotnej przebudowy (zobacz: Nowa Podstawa Programowa starego nauczania).
Pewną konsekwencją takiej otwartej struktury byłaby możliwość rozproszenia treści e-podręcznika "po sieci". Jego zasoby nie muszą znajdować się w jednym miejscu, ale mogą być rozproszone w sieci, czerpać z różnych, komplementarnych źródeł, zwłaszcza gdy chodzi o zasoby audiowizualne (z tym zawsze będzie kłopot, ze względu na koszty produkcji). W tym znaczeniu e-podręcznik posiadałby pewien zasób treści podstawowej oraz dziesiątki, jeśli nie setki linków do każdej lekcji, które umożliwiałyby z jednej strony wzbogacenie treści przekazu, ale z drugiej także dopasowanie do indywidualnych stylów nauki uczniów (także metod kształcenia nauczyciela).
E-podręczniki powinny mieć możliwość ciągłego powiększania ich zasobów. Dodawania notatek czy materiałów, które konsument podręcznika uznaje za istotne dla edukacji. W tym znaczeniu idealny e-podręcznik powinien być strukturą interaktywną i spersonalizowaną. Pozwoliłoby to na kształtowanie dopasowanego do osobistych potrzeb narzędzia edukacyjnego, które mogłoby służyć odbiorcy przez wiele lat, dawać możliwość powrotu do pewnych zagadnień. Jeśli mówimy o potrzebie kształcenia kompetencji cyfrowych społeczeństwa – takie e-podręczniki byłyby takimi narzędziami, które umożlwiałyby przetwarzanie znalezionej informacji w sieci w wiedzę. A o to nam przecież chodzi. Byłoby to również istotne dla nauczyciela – wówczas nie mógłby narzekać, że e-podręcznik mu nie odpowiada – byłby w pewien sposób odpowiedzialny za jego rozwój.
Pytanie, czy e-podręczniki powinny być tworzone na otwartych licencjach, czy na zamkniętych platformach, w gruncie rzeczy nie ma sensu. Oba rozwiązania są dobre i oba podejścia dają się uzasadnić. Jeśli zainwestuję swoje prywatne środki w przygotowanie e-podręcznika – nikt nie powinien narzucać mi (także decyzjami administracyjnymi, grożąc np. brakiem rejestracji), żeby udostępnić jego zawartość na określonych licencjach szerokiej grupie odbiorców. Oczywiście zawsze mogę to zrobić dobrowolnie. Z drugiej strony należałoby przyjąć, że jeśli w e-podręcznik inwestowane są środki publiczne, np. z budżetu państwa czy funduszy europejskich, takie treści powinny być udostępnione na otwartych licencjach - na Zachodzie jest to już standard. Skoro finansujemy produkcję e-podręczników z naszych podatków, nie mogą one być tylko własnością podmiotu prywatnego, choćby był najwspanialszym twórcą zasobów edukacyjnych na świecie. Bo potem powstają takie Scholarisy, z którymi nie wiadomo co zrobić i po co one są.
Zgadzam się z Piotrem Peszko, że przenoszenie podręcznika papierowego do formy elektronicznej ma raczej niewielki sens. Ale rozumiem też to jest najszybsza droga do stworzenia e-podręcznika, a przecież każdy szanujący się wydawca będzie chciał pokazać, że jest w stanie szybko odpowiedzieć na pomysł MEN i ideę cyfryzacji szkoły. Traktuję więc tego typu podręczniki jako pewne narzędzie tymczasowe, pośrednie i jestem pewien, że mogą one stanowić pewien punkt wyjścia do dalszych prac nad docelowym kształtem, który może już zdecydowanie różnić się od wersji papierowej. Z tego może wyjść ciekawe narzędzie, jeśli się je dopracuje. Niekoniecznie będzie ono zgodne z ideą e-podręcznika przedstawioną przeze mnie powyżej – będzie to inny model.
Kibicuję ministrowi Boniemu z projektem cyfryzacji szkoły, ale jednocześnie jestem świadom tego, że na tej drodze czeka bardzo wiele pułapek i do rzeczywistego wykorzystania tych hipotetycznych 50 milionów złotych w polskiej edukacji jeszcze daleka droga. Dobrze byłoby też, żeby to znów nie były gruszki na wierzbie.
(Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym Edunews.pl, zajmuje się edukacją i komunikacją społeczną, realizując projekty społeczne i komercyjne o zasięgu ogólnopolskim i międzynarodowym)