Na początku wakacji miałem przyjemność wziąć udział w dorocznej konferencji pedagogicznej pod nazwą INSPIR@CJE. Było to ciekawe wydarzenie, które zgromadziło w auli Biblioteki Narodowej w Warszawie z górą trzy setki pasjonatów, gotowych poświęcić sprawom edukacji pierwsze dni letniego wypoczynku. Tematem mojego wystąpienia były stereotypy rządzące polską szkołą, skutecznie utrudniające jej rozwój i unowocześnienie. Żywa reakcja publiczności i otrzymane w kuluarach podziękowania, za „wskazanie spraw, które wszyscy widzą, ale mało kto je sobie uświadamia”, utwierdziły mnie w przekonaniu, że dotykam problemu, o którym warto głośno mówić.
Postanowiłem więc główne tezy swojego wystąpienia zaprezentować na blogu, z myślą o tych, którzy na konferencji nie byli, a chcieliby przyjrzeć się niewidzialnym więzom, krępującym umysły nauczycieli, rodziców i urzędników oświatowych. Zastrzegam jednak, że temat jest szerszy niż zostanie to przedstawione poniżej, to znaczy, że owych stereotypów jest znacznie więcej. O niektórych, tutaj pominiętych, pisałem już wcześniej, w drugim numerze kwartalnika „Wokół szkoły” („Szkoła w okowach stereotypów”), inne znajdą się dopiero w pełnej panoramie zagadnienia, którą mam nadzieję stworzyć w przyszłości.
Wystąpienie Jarosława Pytlaka podczasi INSPIR@CJI 2016:
Na początek kilka słów o pewnym fatalnym stereotypie, krępującym w sposób szczególny umysły sterników polskiej edukacji. Zacznę od pieca: otóż czerwcowa prezentacja pani minister Zalewskiej, kreśląca bezładnymi liniami przyszły los rodzimej oświaty, wywołała we mnie, obok smutku/przerażenia/irytacji, także gorzką satysfakcję publicysty, którego wcześniejsze, pełne niepokoju rozważania znalazły dobitne potwierdzenie w rzeczywistości. Pisałem bowiem we wspomnianym wyżej artykule o powracającym jak bumerang stereotypie, każącym każdej kolejnej władzy święcie wierzyć, że oświata nie może funkcjonować bez jej dominującej, przewodniej roli. Choć rząd PIS własne działania postrzega jako radykalną zmianę kursu w stosunku do poprzedniej ekipy, to w tej kwestii obecna szefowa MEN stylem swoich poczynań mości się tylko w butach poprzedniczek, podobnie jak one dając wyraz granitowemu przekonaniu, że szkolnictwo wymaga pryncypialnego przewodnictwa, a zarazem nadzoru urzędników państwowych. Że pozbawione podstawy programowej, zewnętrznych egzaminów i kryteriów oceny jakości placówek oświatowych (to pomysły wcześniejsze), tudzież ordynowanego obecnie ścisłego nadzoru ze strony kuratorium, uważnego oka urzędników przypisanych do rejonów wizytacyjnych, a także precyzyjnie określonego czasu, przez który ma każdego dnia trwać głośne czytanie dzieciom, żadną miarą nie udźwignie swojej misji. Zaiste, stereotyp wszechwiedzącego urzędnika, nadwątlony nieco w ciągu pierwszych dziesięciu lat okresu transformacji, w trzecim tysiącleciu wciąż się umacnia, niezależnie od tego, która opcja polityczna aktualnie znajduje się u władzy.
Myliłby się jednak ktoś, kto przyczynę marnej kondycji rodzimej oświaty upatrywałby wyłącznie w niewidzialnych więzach krępujących umysły rządzących. Szkodliwe stereotypy tkwią bowiem w głowach nauczycieli, rodziców, a nawet uczniów. Jeden z nich, bardzo rozpowszechniony, polega na przekonaniu, że motorem postępu jest rywalizacja.
Napisać, że polska szkoła opiera się na współzawodnictwie, to nic nie napisać. Rywalizację wspiera i umacnia cały majestat państwa. Czyni to, między innymi, przez system zewnętrznych egzaminów. Współzawodniczą pojedynczy uczniowie, szkoły, gminy, powiaty i regiony. Wyścig nie ma końca, bo cała jego konstrukcja rok w rok służy wyłącznie uszeregowaniu młodych ludzi od najlepszych do najgorszych. Wszystko po to, by ci pierwsi wygrali upragnione miejsca w wybranych szkołach lub uczelniach i tam przystąpili do kolejnego wyścigu.
Pożywką dla rywalizacji jest szkolne ocenianie. Wszak gdyby z jakiejś klasówki wszyscy uczniowie otrzymali najwyższe noty, nie zostałoby to uznane za ich osiągnięcie, ale raczej błąd nauczyciela w doborze zadań. Wyższe oceny to dodatkowa szansa ubiegnięcia konkurentów w wyścigu o miejsce w wymarzonej szkole. Ktoś musi być lepszy, a ktoś gorszy i już. A dopełnienie obrazu wszechogarniającego współzawodnictwa stanowią konkursy, których w szkołach jest istne zatrzęsienie. Nie tylko kuratoryjne, dające laureatom pewne uprawnienia, ale najróżniejsze, organizowane za pieniądze i bezpłatnie, byle tylko uczniowie mogli zmierzyć się z innymi – bo to podobno mobilizuje do nauki. Konkursy wydają się dobre na wszystko – jeżeli jakakolwiek instytucja pragnie spopularyzować swoją ideę, działanie, pomysł, niechybnie organizuje konkurs.
Zarządzanie rywalizacją jest daleko prostsze od zarządzania współpracą, ta ostatnia jednak przynosi zwykle dodatkową korzyść, integrując społeczność. Współzawodnictwo, nawet jeżeli dopinguje niektórych do zwiększonego wysiłku, zazwyczaj nie przekłada się na dobrą atmosferę, poczucie wspólnoty i pozytywne nastawienie do świata. Tymczasem to właśnie często bywa towarem deficytowym w szkołach, także tych uważanych za najlepsze i najbardziej prestiżowe.
Nie jestem przeciwnikiem rywalizacji w ogóle. To tylko kwestia proporcji. Egzaminów, wszelakich ocen i konkursów jest po prostu zbyt dużo w stosunku do działań pro bono, podejmowanych przez uczniów wspólnie z nauczycielami. A już prawdziwym kuriozum na tym poletku są akcje charytatywne z nagrodami finansowymi dla najbardziej wydajnych. Podobnie zresztą jak przebój ostatnich tygodni – obowiązkowy wolontariat. Wszystko to smuci tym bardziej, że w debacie publicznej na temat nowoczesnej edukacji słowo współpraca odmieniane jest na wszelkie możliwe sposoby. Niestety, swoje ucieleśnienie znajduje jednak zdecydowanie zbyt rzadko. Owszem, bywają projekty uczniowskie, realizowane bez intencji wykazania się wyższością nad kimkolwiek, ale nader często także zespołowa praca uczniów znajduje finał w konfrontacji z innymi.
Jeszcze raz podkreślę – nie chodzi o samo zjawisko, ale jego rozpowszechnienie. A także o deficyt inicjatyw nastawionych na efekt osiągany bez współzawodnictwa. Takich, jak Szkolna Galeria Sztuki, która w ciągu kilku ostatnich lat powstała w naszym Społecznym Gimnazjum nr 99 STO w Warszawie. Jest to obecnie kolekcja ponad dwustu pięćdziesięciu kopii dzieł wielkich mistrzów malarstwa, namalowanych pod okiem nauczycielki plastyki, pani Elżbiety Pawlak, przez blisko stu dwudziestu uczniów. Każdy z młodych kopistów jest w równym stopniu współtwórcą tego przedsięwzięcia, dzięki któremu w siedzibie szkoły jest piękniej, uczniowie mogą poznawać historię sztuki niejako „na żywo”, a także organizować zajęcia dla młodszych klas i okolicznych przedszkolaków.
Podobny charakter – wspólnego działania pozbawionego znamion współzawodnictwa – ma prowadzony od dwóch lat program współpracy gimnazjów STO pod nazwą STOmenius. Uczniowie partnerskich szkół (w drugiej edycji programu jest ich siedem, z sześciu miast) spotykają się kolejno w poszczególnych placówkach, realizując program zaproponowany przez gospodarzy, z założenia wolny od rywalizacji. Wspólne spędzenie czasu, oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem życia towarzyskiego, okazuje się taką atrakcją dla młodych ludzi, że spotkania są po prostu programowym „samograjem”. Co by się nie działo, praktycznie wszyscy (także nauczyciele) są zadowoleni.
Żeby rozprawić się do końca z problemem współzawodnictwa, zwrócę jeszcze uwagę na możliwości, jakie otwiera specyficzny i wartościowy rodzaj rywalizacji: z… samym sobą. Wszelkiego rodzaju certyfikaty, odznaki, sprawności, lub choćby zawsze ceniony „pasek” na świadectwie, które zdobywa się po spełnieniu określonych wymagań. Oczywiście i tutaj może pojawić się element konkurencji („Ja już mam złotą odznakę, a ty nie...”), ale dominuje jednak motywacja wewnętrzna, co życiowo ma dla młodego człowieka ogromne znaczenie. W naszej Szkole Podstawowej nr 24 STO dzieci zdobywają cały szereg szkolnych odznak sprawnościowych (np. biblioteczną, sprzedawcy sklepiku, szachową, rowerową i wiele innych), a każda z nich ma trzy stopnie trudności i specjalny „certyfikat perfekcji” dla najbardziej wytrwałych. Stanowi to pewien mix idei sprawności harcerskich i odznak turystycznych PTTK, które, nawiasem mówiąc, też propagujemy wśród uczniów.
Kolejnym stereotypem, o którym tutaj wspomnę, jest powszechne przekonanie, że starsi uczniowie stanowią zagrożenie dla młodszych. Ten pogląd rozpowszechnił się szczególnie w ostatnich latach, przywoływany jako jeden z argumentów przeciw posłaniu sześciolatków do szkoły. Nie jest bezpodstawny, bowiem w skali kraju nietrudno o stosowne przykłady na jego poparcie, jednak skala zagrożenia z pewnością jest mniejsza niż się powszechnie uważa. Negatywnym następstwem tego stereotypu bywa oddzielanie młodszych i starszych uczniów, co czynią na wszelki wypadek nawet ci, którym wiedza pedagogiczna podpowiada coś innego. W istocie bowiem jest to błąd, który uniemożliwia wykorzystanie możliwości, kryjących się w opiece starszych nad młodszymi. Istnieje wiele przesłanek, które świadczą, że zróżnicowana wiekowo grupa może stanowić bardzo wartościowe środowisko wychowawcze.
W naszym zespole szkół najmłodsze klasy podstawówki sąsiadują na jednym piętrze z klasami gimnazjalnymi i nie dość, że nie prowadzi to do konfliktów, to wręcz sprzyja angażowaniu się starszych uczniów w różne inicjatywy na rzecz młodszych. Gimnazjaliści opowiadają maluchom bajki, prezentują teatrzyki, prowadzą lekcje w oparciu o zbiory Szkolnej Galerii Sztuki. Oczywiście nie czynią tego wszyscy, tylko chętni, ale jest ich wystarczająco, by stworzyć w oczach najmłodszych pozytywny obraz starszych koleżanek i kolegów. W ciągu dziewięciu lat takiego „współbytowania” nie odnotowałem ani jednej sytuacji konfliktowej, która mogłaby wzbudzić pedagogiczny niepokój. Również w ramach wspomnianego wcześniej programu STOmenius gimnazjaliści z partnerskich szkół organizowali różne działania na rzecz najmłodszych. Wszędzie pokazały one duże zaangażowanie starszych uczniów i uzyskały entuzjastyczne oceny ich młodszych podopiecznych.
Tyle chwilowo o sferze relacji międzyludzkich. Jeśli chodzi o dydaktykę fatalnym stereotypem jest przeświadczenie, że zastosowanie nowoczesnych technologii prowadzi wprost do zwiększenia skuteczności nauczania. Pisałem na ten temat w czwartym numerze „Wokół szkoły” („Technika na usługach edukacji, czyli krótka historia niespełnionych nadziei”), tutaj tylko krótko przypomnę. Żaden techniczny środek nauczania wprowadzony do szkół za mojej pamięci, sięgającej kilka dziesięcioleci wstecz, nie zrewolucjonizował dydaktyki. Nie spełnił nadziei entuzjastów ani telewizor, ani rzutnik pisma, ani magnetowid, ani mikrokomputer Elwro 800 Junior. Pewną zmianę przyniosło rozpowszechnienie komputerów typu PC, ale największa rewolucja, jaką im zawdzięczamy, to chyba zmiana ręcznie rysowanych dekoracji ściennych w szkołach na wydruki komputerowe. Kolejnym krokiem do przodu stało się niewątpliwie upowszechnienie internetu, ale i w tym przypadku dotychczasowy pożytek dydaktyczny wydaje mi się niewspółmierny do możliwości tego medium. Zaryzykuję twierdzenie, że zastosowanie technologii stanowi bardziej efekt ich upowszechnienia w życiu codziennym niż specyficznych korzyści odczuwanych w szkole. Sądzę też, że nadal więcej nauczycieli frustruje się swoim (rzekomym) nienadążaniem za nowoczesnością, niż osiąga lepsze efekty dydaktyczne dzięki zastosowaniu najnowszych zdobyczy techniki.
Wielce pouczająca jest historia państwowych e-podręczników, które mimo ogromnych nakładów wciąż pozostają w powijakach. Problem w tym, że ich twórcy postanowili wtłoczyć w elektroniczną formę tradycyjne materiały dydaktyczne. Tymczasem młodzi ludzie śmigają w internecie zupełnie w innym stylu. Nie potrzebują jedynego, choćby najbardziej wyrafinowanego źródła koncesjonowanej wiedzy. Ale żeby pojąć to i stworzyć zupełnie nową jakość, organizując po prostu rozumny, wielowątkowy dostęp do istniejących już najczęściej zasobów internetu, trzeba zacząć myśleć takimi kategoriami, jak czynią to młodzi ludzie. Uczciwie mówiąc, dla mnie samego było to do niedawna nie do pojęcia, póki nie otworzył mi oczu kolega dyrektor z Krakowa, Iwo Wroński, któremu w tym miejscu serdecznie dziękuję za pomoc w przełamaniu… stereotypowego spojrzenia na temat.
Nowoczesne technologie istotnie mają w sobie rewolucyjny potencjał dydaktyczny. Zostanie on wykorzystany, gdy stosownie do niego zmieni się sama dydaktyka, czy też, ujmując szerzej, organizacja nauczania. Czyli – powiedzmy wprost – zostanie przełamany inny stereotyp, każący nam widzieć szkołę, jako miejsce, w którym podzieleni na klasy uczniowie pod okiem nauczyciela „realizują” programy nauczania. Dopóki to nie nastąpi będziemy wciąż wyrzucać w błoto ogromne pieniądze na bezsensowne atrybuty „nowoczesności”, takie jak tablice multimedialne, którymi w ramach „dobrej zmiany” zamierza uszczęśliwić wszystkie szkoły pani minister Zalewska.
Osobny rozdział w księdze oświatowych stereotypów stanowią te, które dotyczą rodziców uczniów i ich relacji ze szkołą. O nich i o kilku innych opowiem następnym razem.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.
***
Organizatorami konferencji INSPIR@CJE 2016 są firma Think Global, Fundacja Rozwoju Społeczeństwa Wiedzy THINK! oraz Edunews.pl.
Partnerem merytorycznym jest społeczność nauczycieli grupy Superbelfrzy RP.
Partnerami konferencji są: Fundacja Orange, Squla, Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji oraz Warszawskie Centrum Innowacji Edukacyjno-Społecznych i Szkoleń.
Partnerem globalnym konferencji jest Kulczyk Foundation.
Media partnerskie to Głos Nauczycielski, kwartalnik Wokół Szkoły oraz pismo Pieniądze są Dla Szkoły.