Rola, jaką w życiu polskiej szkoły odgrywają lub powinni odgrywać rodzice jest tylko dość ogólnie zarysowana w prawie oświatowym, co można uznać za przejaw pewnego pragmatyzmu. Rodzicielskie szeregi są po prostu niezwykle zróżnicowane. Na jednym ich krańcu lokują się wyznawcy poglądu o potrzebie dużego zaangażowania, zarówno w sferze zarządzania i nadzoru, jak uczestnictwa w życiu społecznym szkoły. Na drugim znajdują się zdeklarowani zwolennicy świętego spokoju, oczekujący, że nauczyciele sprawnie i kompetentnie zrealizują swoje zadania, w miarę możności nie absorbując uwagi (i czasu) opieki domowej.
Pomiędzy tymi skrajnościami rozciąga się wielka różnorodność postaw, zazwyczaj zależnych od różnych lokalnych czynników, choć z dużym odchyleniem w stronę bierności. Z tego powodu trudno wskazać stereotypy dotyczące relacji ze szkołą, dominujące w świadomości całej tak zróżnicowanej grupy. Bez wątpienia natomiast można się ich doszukać w wypowiedziach polityków i działaczy oświatowych, zabierających głos w imieniu rodziców, oraz w publicystyce dotyczącej edukacji. Wynika z nich jednoznacznie, że rodzice uczniów stanowią istotny element społeczności szkolnej, a przez wspólnotę celu, jakim jest dobro dziecka, są najważniejszymi sojusznikami nauczycieli w procesie kształcenia. Ten pogląd jest tak mocno artykułowany w publicznej debacie, że można go wręcz uznać dzisiaj za element rodzimego kanonu poprawności politycznej.
Myślę, że niewielu ludzi w Polsce zdaje sobie sprawę, że nie jest to jedyne możliwe podejście do tego tematu. Istnieją systemy szkolne, na przykład w Skandynawii, w których prawa rodziców są bardzo ograniczone, a odpowiedzialność za proces edukacji i rozwoju dziecka całkowicie przejmują placówki oświatowe. Rzecz u nas – w obliczu utrwalonego doświadczeniami historycznymi braku zaufania do instytucji państwowych – kompletnie nie do pojęcia.
Osobiście ów domniemany sojusz rodzicielsko-nauczycielski uważam za szkodliwy stereotyp. Doświadczenie pokazuje, że w codziennych kontaktach obu stron znacznie łatwiej o nieporozumienia niż satysfakcję z udanej współpracy. Nauczycieli złoszczą oczekiwania rodziców, często wzajemnie sprzeczne, a jeszcze częściej trudne do zaspokojenia w realiach szkolnych. Rodziców irytuje dostrzegany przez nich u nauczycieli brak gotowości wyjścia naprzeciw najbardziej nawet – ich zdaniem – oczywistym postulatom i oczekiwaniom. W rezultacie zamiast sojuszu mamy zazwyczaj… zbrojną neutralność. I obustronne przekonanie, że coś z „nimi” (rodzicami lub nauczycielami) jest nie tak. No i frustrację, że (zdaniem rozmaitych autorytetów) powinno być tak fajnie, a nie jest.
Tymczasem trzeba powiedzieć wprost – rodzice i nauczyciele nie są sojusznikami, a rozbieżność ich interesów jest całkowicie naturalna, nawet jeśli obie strony zgodnie kierują się dobrem dziecka. Problem w tym, że każda ma pełne prawo pojmować je inaczej. Matka i ojciec obserwują młodego człowieka w niewielkim środowisku rodzinnym, nauczyciel w znacznie liczniejszym i bardziej złożonym otoczeniu rówieśniczym. Rodzic ma prawo dostrzegać tylko niektóre cechy swojego dziecka, nauczyciel ma obowiązek widzieć ich możliwie szeroką panoramę, a zwracać szczególną uwagę na wszystkie, które w świetle przyjętego w szkole systemu wartości oraz swojej wiedzy pedagogicznej uzna za istotne. Rodzic nie musi „realizować” podstawy programowej, nauczyciel ma taki obowiązek. I tak dalej – listę odmienności można ciągnąć jeszcze długo.
Jeżeli zatem nie „sojusz”, to jakie inne pojęcie trafnie opisuje pożądany i realny do osiągnięcia stan relacji pomiędzy rodzicami a szkołą? Moim zdaniem należy w tym przypadku mówić o partnerstwie. To nie jest zabawa słowami – sojusz i partnerstwo istotnie się różnią. W świecie polityki nikt nie nazwie Rosji i Stanów Zjednoczonych, krajów potencjalnie sobie wrogich – sojusznikami. Natomiast często mówi się o ich partnerstwie, czyli współdziałaniu w rozwiązywaniu konkretnych problemów, w sposób możliwie zgodny z interesem obu stron. Podstawą tej relacji nie jest przyjaźń i wspólnota celów, ale wzajemny respekt i szacunek.
Nie będę tutaj szerzej rozwijał tego wątku, bowiem temat partnerstwa w szkole podejmuję w osobnym artykule, który zainteresowany Czytelnik znajdzie w najbliższym, dziewiątym numerze kwartalnika „Wokół szkoły”. Ograniczę się jedynie do zaproponowania dwóch prostych zasad, których świadomość i codzienne zastosowanie w szkole będzie sprzyjać kształtowaniu partnerskich relacji pomiędzy rodzicami i nauczycielami. Pierwszą nazwę zasadą domniemania dobrej woli. Jakkolwiek brzmi to bardzo uczenie, w istocie jest jedynie praktyczną wskazówką, by w przypadku każdego nieporozumienia, analizując je z własnego punktu widzenia zakładać, że druga strona – obojętnie, rodzic czy nauczyciel – kieruje się dobrymi intencjami. Takie podejście w sytuacji potencjalnie konfliktowej daje większą szansę podjęcia dialogu, a uniknięcia konfrontacji.
Z kolei zasada poszanowania kompetencji podpowiada, by rozważając kwestię sporną ważyć swoje stanowisko w zależności od sfery, której dotyczy. Czy decydujący głos w danej kwestii powinien należeć do nauczyciela, czy do rodziców? Oto kilka przykładów.
Najpierw problem banalny. Rodzice, którzy noszą tornistry za uczniami – co w naszej szkole nader często zdarza się na krótkim odcinku od parkingu do wejścia lub z powrotem – popełniają błąd. Przynamniej takie jest moje pedagogiczne przekonanie. Uważam, że osłabiają w ten sposób poczucie odpowiedzialności swoich dzieci, albo co najmniej nie wykorzystują okazji, aby to poczucie budować. Jako dyrektor szkoły staram się, by mój pogląd w tej sprawie był powszechnie znany, nie mam jednak pokusy ingerowania w sposób formalny, na przykład przez stosowny zapis w regulaminie. Uznaję, że jest to sfera kompetencji rodziców.
Odmiennie wygląda kwestia oceny zachowania uczniów. W przypadkach niezadowolenia rodziców z oceny wystawionej przez wychowawcę – o ile w grę nie wchodzą kwestie natury proceduralnej – z reguły staję po stronie nauczyciela, bowiem wie on znacznie więcej na temat funkcjonowania dziecka w szkole – a tego przecież dotyczy owa ocena – niż rodzice. Jest to niewątpliwie sfera jego kompetencji.
Najtrudniejsze są przypadki, w których kompetentne mają prawo czuć się obie strony. Dobrym przykładem jest kwestia prac domowych. Wielu nauczycieli ma bardzo precyzyjne poglądy na ten temat. Są tacy, którzy zadają prace regularnie i tacy, którzy zazwyczaj ich nie zadają. Również rodzice prezentują w tej kwestii rozmaite postawy. Jedni wręcz oczekują, że dziecko będzie regularnie otrzymywało zadania domowe, inni wolą, by czas w domu mógł być przeznaczony na inne aktywności. Na pierwszy rzut oka zasada poszanowania kompetencji zdaje się podpowiadać decydującą rolę nauczycieli, którzy przecież odpowiadają za organizację nauczania. Zresztą, wielu byłoby wręcz oburzonych, gdyby rodzice kwestionowali zakres czy wymiar zadawanych prac domowych. Tymczasem to rodzic wie lepiej, jak dziecko funkcjonuje w domu. Ile czasu zabiera mu odrabianie lekcji. Czy ma dość czasu na odpoczynek i inne aktywności. To jest bez wątpienia sfera kompetencji rodziców. Jak widać, każda ze stron ma swoje racje, reprezentując jeden z dwóch równorzędnych punktów widzenia. Jeżeli więc w szkole pojawi się nieporozumienie dotyczące prac domowych, zarówno rodzice, jak nauczyciele muszą być gotowi podjąć dialog i wziąć pod uwagę argumenty drugiej strony. Z kolei moją rolą, jako dyrektora, będzie w razie potrzeby mediacja, ułatwiająca osiągnięcie porozumienia.
Obie zaproponowane wyżej zasady zderzają się w praktyce z kolejnym stereotypem, rozpowszechnionym w ostatnich latach przy okazji społecznej batalii o przywrócenie obowiązku szkolnego w wieku lat siedmiu. Głosi on, że „rodzic najlepiej wie, co jest dobre dla jego dziecka”. Urzędowym wyrazem tego poglądu stało się niedawno ustawowe przyznanie rodzicom prawa decyzji, czy dziecko rozpocznie naukę w szkole w wieku lat sześciu czy siedmiu. I abstrahując nawet od konkretnego problemu sześciolatków, stereotyp ów jest z pewnością błędny. Gdyby było inaczej, jakiż byłby sens wizyty z chorym dzieckiem u lekarza? A przecież nie tylko w medycynie, lecz także choćby w psychologii, logopedii czy terapii pedagogicznej, specjaliści przez wiele lat zdobywają kwalifikacje i doświadczenie zawodowe właśnie po to, by lepiej niż rodzice rozpoznawać specyficzne potrzeby dzieci i umieć wychodzić im naprzeciw. Przeciętna matka i przeciętny ojciec nie mają o medycynie, psychologii czy pedagogice większego pojęcia. A nawet gdyby mieli, to przez swoje oczywiste zaangażowanie emocjonalne ryzykowaliby podejmowanie decyzji dyktowanych bardziej głosem serca niż rozumu. Może kiedyś, w czasach gdy świat był prostszy, a najstarsi członkowie rodziny służyli na co dzień swoim przydatnym wówczas życiowym doświadczeniem, podejmowane intuicyjnie decyzje rodziców wystarczająco często okazywały się trafne. Ale to już przeszłość. W dobie kakofonii często sprzecznych opinii i porad dostępnych w Internecie, lepiej zaufać specjalistom.
Trzeci i ostatni stereotyp myślowy dotyczący relacji szkoła-dom, który poruszę w tym miejscu, właściwy jest nauczycielom. „Rodzic konsument. Największa zakała szkoły.” – tak ubrały go w słowa Anna Wittenberg i Klara Klinger, tytułując swój obszerny artykuł, opublikowany 21 maja 2016r. w „Dzienniku – Gazecie Prawnej”. Trzeba przyznać, że od zebranych w nim przykładów destrukcyjnej aktywności rodziców na terenie szkoły włos może zjeżyć się na głowie. I nie ma w tym, niestety, przesady, bowiem podobną melodię słyszę przy okazji większości moich kontaktów z nauczycielami lub dyrektorami innych szkół. Niemal każdemu leży w tej kwestii coś na wątrobie. Ba, sam też nie rzucę kamieniem… Z własnego doświadczenia muszę przyznać, że nic tak boleśnie nie tkwi w pamięci, jak wspomnienie jakiejś niesprawiedliwej, bądź – w moim subiektywnym odczuciu – mało sensownej rodzicielskiej opinii. Dotarło ich do mnie w ciągu minionego roku szkolnego, bezpośrednio lub pośrednio, kilka. Każdą mogę odtworzyć ze szczegółami. Ale żeby przypomnieć sobie miłe zdarzenia, które w tym samym czasie stały się moim udziałem za sprawą rodziców uczniów, musiałem wysilić pamięć. Uczyniłem to pracując nad niniejszym wpisem. I cóż się okazało? Jak już zacząłem dumać, to bez trudu doliczyłem się kilkudziesięciu takich sytuacji, nie licząc pogodnych, okraszonych uśmiechem pozdrowień, które spotykają mnie wielokrotnie każdego dnia! Nie twierdzę, że w każdej szkole przewaga dobrych komunikatów nad złymi jest podobnie miażdżąca. Ale nawet pracując w tak komfortowej sytuacji dostrzegam swoją nadwrażliwość na rodzicielskie opinie, zastrzeżenia lub postulaty. Nawet takie, które już na pierwszy rzut oka są sensowne lub co najmniej zrozumiałe. I myślę, że owa nadwrażliwość dotyka większości nauczycieli, a od tego do stereotypowego postrzegania rodziców jako zakały szkoły, pozostaje tylko jeden maleńki krok, który wielu czyni pod wpływem jakiegoś przypadkowego nawet impulsu.
Pod koniec wspomnianego artykułu znalazła się konstruktywna propozycja, jak można postępować z kłopotliwymi rodzicami:
Barbara, polonistka z Krakowa, miała w klasie konflikt. Grupa była podzielona, część chciała się uczyć ponad program, druga nie. Zrobiło się nieprzyjemnie. Rodzice wezwali mnie na dywanik – opowiada. Postanowiła wcześniej skorzystać z porad fachowców – poszła na indywidualne szkolenie. – Dowiedziałam się, że przede wszystkim trzeba słuchać, dać każdemu się wypowiedzieć, spisać wszystko na kartce i powiedzieć, że odniosę się do tego na następnym spotkaniu. Zadziałało w stu procentach.
Na pierwszy rzut oka pani Barbara prezentuje tylko sztuczkę socjotechniczną, która pozwoliła jej wyjść obronną ręką z trudnej sytuacji. Dodatkowo jednak potwierdza coś, co każdy nauczyciel przed podjęciem pracy powinien otrzymać wyryte na spiżowej tablicy – że w grupie rodziców dosłownie każdy pogląd znajdzie swoich zwolenników i przeciwników. Dlatego tak ważne jest poczucie własnej kompetencji, umiejętność uzasadnienia swojego zdania i bronienia go. To połowa sukcesu. A druga połowa, to gotowość słuchania i wychodzenia naprzeciw tym potrzebom i oczekiwaniom, co do których jest to możliwe w świetle wiedzy i doświadczenia zawodowego nauczyciela. Zawsze można coś takiego znaleźć, o ile tylko ma się niezbędną dozę dobrej woli.
Poczucie kompetencji połączone z dobrą wolą umożliwia nauczycielowi takie kształtowanie relacji z rodzicami, by nigdy spotkanie z nimi nie odbywało się „na dywaniku”. Jeśli mowa o partnerstwie, pojęcie „dywanika” jest trudne do przyjęcia, nawet w tonie żartobliwym. Zresztą, spotkanie nauczyciela ze wszystkimi rodzicami w kwestii jakiegoś problemu można spokojnie uznać za proszenie się o kłopoty. Daleko lepiej porozmawiać z pojedynczymi osobami, gdy tylko pojawia się sprawa, albo z przedstawicielami rodziców – na przykład trójką klasową – gdy problem już nabrzmiewa. W klimacie „jeden przeciw wszystkim” łatwo o emocje, a trudno o racjonalne rozwiązania, tym bardziej, że owi „wszyscy” zazwyczaj sami mają zróżnicowane poglądy.
To tyle w kwestii stereotypów rządzących myśleniem o relacjach pomiędzy nauczycielami i rodzicami. Ten wpis miał być w założeniu zamknięciem całego tematu oświatowych stereotypów . Ponieważ jednak potwierdziło się, że rodzice w szkole, to temat-rzeka, nie starczyło mi już miejsca na wspomnienie wszystkich tez, które poruszyłem w swoim wystąpieniu podczas konferencji INSPIR@CJE 2016. A zatem dopiero w trzecim (i już na pewno ostatnim) wpisie z tego cyklu zajmę się szkodliwymi stereotypami dotyczącymi roli, jaką pełni w szkole nauczyciel.
Postscriptum: Na marginesie powyższych rozważań muszę przyznać, że jestem niezwykle szczęśliwy z faktu, że moje córki są już dorosłe. Bycie rodzicem w dzisiejszych, szalonych czasach, to prawdziwa mission impossible.
Przeczytaj również w Edunews.pl:
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.