Od dłuższego czasu w różnych gremiach słyszę narzekanie na zbyt powszechne kształcenie wyższe. Że za dużo jest magistrów. Czasem słychać też postulat ograniczenia kształcenia uniwersyteckiego, bo „po co nam tylu magistrów?”. Moim zdaniem, bardzo subiektywnym bo nie popartym badaniami socjologicznymi, przyczyną tego narzekania jest niedostrzeżenie głębokich zmian cywilizacyjnych i społecznych (nie zauważyliśmy trzeciej rewolucji technologicznej, która właśnie wokół nas się dzieje). Nie uważam, że mamy za dużo wykształconych osób. Sądzę że powszechność kształcenia na poziomie wyższym jest cechą rozwiniętych społeczeństw. Zmieniła się jednocześnie rola dyplomów szkół wyższych. Kiedyś były one wyznacznikiem przynależności do elit. Dziś już nie. I nie widzę w tym nic złego. Już wyjaśniam dlaczego.
Jest oczywiście ważne pytanie: po co kształcić na poziomie wyższym? Czy edukacja uniwersytecka jest zawodowa czy kulturotwórcza? W jakimś sensie jest zawodowa, ale tylko w takim, że daje ogólne horyzonty, uczy krytycznego myślenia, pozwala na rozwój osobowości i uczy uczyć się w zmieniającym się otoczeniu.
Dyplom magistra czy inżyniera nie jest już wyznacznikiem elit. Egalitarność (i powszechność) jest w sprzeczności z elitarnością. Tylko że współczesna gospodarka oparta na wiedzy potrzebuje ludzi wykształconych. Tak jak kiedyś wprowadzenie powszechnej edukacji na poziomie elementarnym (szkoły podstawowe) umożliwiło rozwój społeczny w czasie drugiej rewolucji technologicznej, tak teraz powszechność kształcenia wyższego umożliwia rozwój gospodarczy w dobie trzeciej rewolucji technologicznej. W dawnych wiekach, w starożytności czy średniowieczu, umiejętność czytania i pisania była elitarna. Mało kto potrafił. Ale już w wieku XIX i XX ta umiejętność stała się powszechna. Umiejętność czytania i pisania nie czyniła z człowieka elity a umożliwiała uczestnictwo w społeczeństwie przemysłowym. Robotnik mógł przeczytać instrukcję obsługi maszyny itd. Chłop pańszczyźniany mógł być analfabetą - robotnik w fabryce już raczej nie.
Przed II wojną światową w Polsce był niewielki odsetek maturzystów i młodzieży studiującej. Większość z nich pochodziła z klas wyższych. Oba te czynniki sprawiały, że wszyscy absolwenci uniwersytetów teoretycznie mogli się nawet znać osobiście. Bo było ich niewielu, prawdziwa elita. Dyplom uniwersytecki dawał możliwość awansu społecznego i był to przepustką do elity. To silna motywacja do nauki. W społecznej świadomości takie wyobrażenie zostało jeszcze długo. Dla mojego pokolenia wykształcenie wyższe stanowiło awans społeczny i zawodowy. Najczęściej dawało szansę na stanowisko kierownicze (niezależnie od kierunku studiów). Magister to był ktoś. A teraz? Gdy blisko 40-50% młodych ludzi studiuje? Żaden awans społeczny. W świadomości pozostało jeszcze oczekiwanie awansu... mocno rozmijające się z realiami. W nie tylko polskiej rzeczywistości odczuwamy „nadmiar” osób z wyższym wykształceniem. Jedną z przyczyn narzekania na zbytnią powszechność kształcenia uniwersyteckiego jest moim zdaniem owo mniemanie o awansie i przynależności do elit. Z definicji elita jest nieliczna. Rodzi się więc pokusa ograniczenia liczby miejsc na uniwersytetach, pod pretekstem np. podnoszenia jakości kształcenia.
Za moich czasów było znacznie mniej miejsc na studiach niż liczba chętnych. Odczuliśmy to w latach 90. XX wieku, gdy bramy szkół wyższych otworzyły się na masowe studia zaoczne. Wtedy ta „pożyczka" peerelowska płaciła za swoje studia, znacząco wspomagając finansowo rozwój szkół wyższych. Teraz studentów zaocznych jest niewielu, śladowe ilości. Po prostu nie ma zaległości edukacyjnych w polskim społeczeństwie.
Po co nam tylu magistrów, licencjatów i inżynierów? Podam dwa przykłady długofalowych zysków społecznych.
W Polsce odnotowaliśmy niewątpliwy sukces uczniów (edukacji młodzieży), co widać w testach i sprawdzianach kompetencji, tych międzynarodowych i tych krajowych. Z dalekiego miejsca poniżej średniej np. w przedmiotach przyrodniczych, wywindowaliśmy się do światowej czołówki wśród krajów rozwiniętych (PISA). Jest kilka przyczyn tego sukcesu. Jedną z nich jest reforma edukacji i wprowadzenie gimnazjów (m.in. wydłużenie kształcenie ogólnego i wyrównanie szans w środowiskach wiejskich i małomiasteczkowych). Wyraźny postęp, zwłaszcza wśród tych najsłabszych. To nie tylko gimnazja, ale i jakość kadr są autorami polskiego sukcesu edukacyjnego. Drugą bardzo istotną przyczyną jest wzrost wykształcenia kadry nauczycielskiej. Wzrost jakości edukacji to efekt umasowienia (upowszechnienia) wyższego kształcenia. Nauczyciele są dużo lepiej wykształceni i na dodatek potrafią się uczyć. W roku 1988 (mniej więcej w tym czasie opuściłem mury Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie) zaledwie nieco ponad 18 % nauczycieli miało wykształcenie wyższe. W 1992 r. co ósmy nie miał kierunkowego wykształcenia (dotyczyło głównie języka polskiego, matematyki i języków obcych). W 2016 roku aż 99 % nauczycieli czynnych to osoby z wyższym wykształceniem, a 90 % stale się doskonali (studia na drugim kierunku, studia podyplomowe, kursy, szkolenia).
Trudno nazwać nauczycieli elitą, zarówno ze względu na niewysokie pensje, jak i raczej niski prestiż społeczny. Jak pisze Justyna Suchecka w artykule „Obyś cudze dzieci uczył za dwa tysiące na rękę” (Gazeta Wyborcza, 18-20 listopada 2016) przeciętny nauczyciel dziennie pracuje 9.5 h, 47 h tygodniowo. To oczywiście średnia. Zwykli pracownicy... gospodarki opartej na wiedzy. Zresztą nigdy zawód nauczyciela nie cieszył się zbytnim szacunkiem, uznaniem finansowym czy prestiżem. Wykształcenie wyższe nie czyni więc elitą. Ale jak na tym przykładzie widać przynosi bardzo dobre efekty społeczne. Wszyscy na tym korzystamy. Nie o kreowanie elit chodzi we współczesnym kształceniu uniwersyteckim.
Przykład drugi. Od co najmniej kilku-kilkunastu lat widać znaczące ożywienie w środowiskach wiejskich. Wsie wypiękniały i się zaktywizowały. I nie tylko za sprawą wsparcia finansowego z Unii Europejskiej. Znacznie ważniejszy jest czynnik ludzki. Z moich obserwacji wynika (nie są to jednak usystematyzowane badania), że najwięcej ożywczego i prorozwojowego „fermentu” wnoszą ludzie wykształceni na poziomie wyższym, często dopiero w ostatnich latach osiadający na wsiach. Po drugie, znacznie aktywniejsze są kobiety. Na wsi z dyplomem uczelni wyższej nie jest już tylko ksiądz i nauczyciel. To właśnie środowiska defaworyzowane, w tym przypadku wiejskie, są widocznym beneficjentem wykształcenia wyższego. Ewidentny zysk społeczny i gospodarczy.
Czy w imię elitarności kształcenia uniwersyteckiego mamy ograniczać liczbę miejsc na studiach? Rezygnując z widocznych efektów społecznych i gospodarczych? Hydraulik i sprzątaczka też może mieć wykształcenie wyższe i dyskutować o filozofii, obserwować ptaki i ważki (nie zapominając o chruścikach) uczestnicząc w inwentaryzacji bioróżnorodności. I jak mielibyśmy ograniczać liczbę miejsc na uniwersytetach? Stawiając zaporę finansową? Studia tylko dla bogatych? Albo przyjąć kryterium pochodzenia społecznego? I co z tą młodzieżą, która teraz jest na studiach? Ma szlifować bruki i stać na wiejskim przystanku lub pod sklepem? Tylko w imię zaspokojenia dawnych wyobrażeń o elitarności?
Dzięki technologii (praca maszyn i komputeryzacja) nie musimy jako społeczeństwo tyle pracować co nasi przodkowie. Szersze horyzonty, samorozwój, poszukiwanie celu i sensu życia, wykształcenie ogólne i umożliwienie udziału w kulturze powinno być powszechnym dostępem. Uniwersytety nie powinny być sztucznie ograniczane dla „elit”.
Owszem, mamy problemy z kształceniem uniwersyteckim. Można odnieść wrażenie, że dawniej studenci byli pilniejsi, mądrzejsi, bardziej pracowici. Ale to złudzenie. Zmieniło się otoczenie edukacyjne i zmieniło się społeczeństwo, dlatego dawne wzorce i metody dydaktyczne stają się nieefektywne. Uniwersytety nie są już monopolistą w upowszechnianiu wiedzy. Dzięki Internetowi dostęp do wiedzy jest zupełnie inny niż kiedyś. Dzisiaj sercem uniwersytetu nie jest już biblioteka z papierowymi książkami i czasopismami. Trzecia rewolucja technologiczna naprawdę gruntownie zmienia ludzkie społeczności. Ale było tak również w czasie pierwszej i drugiej rewolucji technologicznej. Nic nowego.
Z całą pewnością uniwersytet musi się zmienić i zmienić sposób kształcenia. Bo świat się zmienił. Mam jednak nadzieję, że rzeczywisty dyskomfort zaowocuje mądrymi dyskusjami i zmianą form kształcenia a nie ograniczaniem miejsc w ławach akademickich. Tym bardziej, że rozwijają się nie tylko uniwersytety trzeciego wieku, ale i przybywa kształcenia typu 40 plus. Czyli dorośli i pracujący wracają po naukę.
Notka o autorze: Prof. dr hab. Stanisław Czachorowski jest biologiem, ekologiem, nauczycielem i miłośnikiem filozofii przyrody, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Niniejszy wpis ukazał się na jego blogu Profesorskie Gadanie. Licencja CC-BY.