Mało co dobrego w oświacie na otwarcie roku 2025

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Nie zamierzam ukrywać zawodu, jaki sprawiły mi działania Ministerstwa Edukacji Narodowej w ciągu pierwszego roku po wyborach. Miało być zupełnie inaczej, po nowemu, tymczasem mam wrażenie déjà vu – politycy powtarzają stare błędy i propagandowe chwyty, obiecując jak zwykle, że już zaraz, za chwilę, ich genialny plan odmieni oblicze polskich szkół i przedszkoli. Niestety, z mojego punktu widzenia ostatnia zmiana na lepsze miała miejsce ćwierć wieku temu i nic nie rokuje powtórki.

Poważnie obawiam się, że tradycyjna wiara decydentów politycznych we własną mądrość i sprawczość przyniesie równie tradycyjny efekt, czyli kolejne lata borykania się środowiska oświatowego z nowymi problemami, które tylko uzupełnią długą listę dotychczasowych. Przeżyłem to już dwa razy i nie mam ochoty uczestniczyć w następnej pięknej katastrofie, która, jak zwykle, zostanie przypisana nauczycielom. Przyjmuję więc w tym miejscu modną ostatnio funkcję sygnalisty, by zwrócić uwagę wszystkich zainteresowanych, z jakim bagażem wchodzimy w rok 2025.

Oświatowe fajerwerki

Przy okazji niedawnego Sylwestra odniosłem wrażenie, że liczba odpalanych w Warszawie fajerwerków zmalała w stosunku do tego, co pamiętałem sprzed kilku lat. Może to być efekt coraz liczniejszych w internecie apeli o rezygnację z hucznego świętowania, ze względu na strach, jaki wybuchy budzą wśród zwierząt. Klasyczne tłumaczenie zwolenników sylwestrowej kanonady, że zwierzęta „poboją się, poboją i przestaną”, przekonuje coraz mniej ludzi. Najwyraźniej krople, mozolnie drążące skałę, zdolne są dokonać wyłomu w odwiecznych zwyczajach. Bardzo bym chciał doczekać podobnej sytuacji w dziedzinie edukacji.

Każde rozdanie polityczne to nowy zestaw oświatowych fajerwerków, czyli odpowiednio nagłośnionych pomysłów, mających zachwycić publiczność, a przy okazji uczynić edukację lepszą, nowocześniejszą, efektywniejszą. Niestety, doświadczenie pokazuje, że nauczycielom i dyrektorom placówek oświatowych, za sprawą dodatkowych, odgórnie narzuconych wyzwań, przynoszą one głównie stres, a dla uczniów są w najlepszym razie neutralne, a czasem wręcz szkodliwe, jak to miało miejsce z tzw. kumulacją licealną po reformie Zalewskiej. Witając u władzy nową koalicję oczekiwaliśmy więc przede wszystkim pragmatycznej korekty absurdów dziedzictwa pisowskich poprzedników, a jeśli głębokiej zmiany, to dobrze przemyślanej i rozpisanej na długie lata. Tymczasem, obok kilku udanych korekt, uszczęśliwiono nas zapowiedzią ekspresowej reformy programowej, czyli perspektywą nowych problemów, z jakimi już wkrótce trzeba będzie zmierzyć się w pracy z młodymi ludźmi. Ponieważ władze niezmiennie hołdują przekonaniu, że w oświacie wszystko się w końcu jakoś układa, i że nigdy nie było tak, żeby jakoś nie było, uważam, że przyszedł czas, by upomnieć się głośno o miliony uczniów i nauczycieli, w których uderzą odpalane obecnie oświatowe fajerwerki.

Sam czynię to na swoim niewielkim poletku już od dłuższego czasu i marzę, by podobnych głosów pojawiło się w przestrzeni publicznej dużo więcej. Nie jestem politycznym przeciwnikiem obecnych władz, ale sprzeciwiam się ich nieprzemyślanym działaniom, grubo podszytym populizmem. Apeluję o rozwagę i liczenie się ze złymi doświadczeniami reform edukacyjnych, jakich w III Rzeczpospolitej zebraliśmy już trochę. Chciałbym, żeby zmiany były wprowadzane w sposób roztropny, w oparciu o rzetelną analizę potrzeb społecznych oraz posiadanych zasobów. Nawet pobieżna analiza tych ostatnich wskazuje na konieczność planowania w długiej perspektywie czasowej, gdy tymczasem funduje się nam rozpaczliwy pośpiech. Jakby nie można było spokojnie rozwiązać wielu wycinkowych problemów, równocześnie solidnie przygotowując właściwą reformę…

Chciałbym z tym przesłaniem dotrzeć nie tylko do polityków, ale także do szerokich kręgów społeczeństwa. Do rodziców, którzy za kilka lat przeżyją zdziwienie, że mimo radosnego optymizmu ministry Nowackiej polska szkoła ma ich dzieciom niewiele do zaoferowania. Do nauczycieli, tak nawykłych do autorytaryzmu władz, że nastawionych dzisiaj głównie na przetrwanie, choć strategia taka nie rokuje żadnego pożytku ani satysfakcji z pracy, i na pewno nie musi być jedyną możliwą.

Rozumiem, ale też proszę o zrozumienie!

Rozumiem polityków, że pragną sukcesu; oświata wydaje im się wdzięcznym polem do działania, a chęć odciśnięcia swojego śladu w historii jest silniejsza niż świadomość różnych ograniczeń. Rozumiem ludzi ambitnych, mających swoje wizje edukacji i chcących wprowadzić ją w życie. Rozumiem nauczycieli, którzy pozytywnie odpowiadają na zaproszenie do współpracy, nawet to, że wbrew przeszłym doświadczeniom instrumentalnego traktowania przez polityków, wciąż wierzą w sprawczość swojego głosu w debacie o zmianach. Równocześnie jednak proszę o zrozumienie, dlaczego z takim uporem punktuję działania władz oświatowych, które uważam za błędne. Mam wrażenie, jakbym po raz kolejny siedział na widowni teatru i oglądał tę samą sztukę w nowej obsadzie aktorskiej. Przeżyłem już kilka reform oświatowych w naszym pięknym kraju i przekonałem się, że każda przynosiła skutki gorsze od poprzedniej. Słyszałem idee niczym kamienie filozoficzne, mające według kolejnych urzędowych reformatorów umożliwić przekształcenie szarej rzeczywistości w złoto edukacyjnego sukcesu, które nie sprawdziły się w realiach życia. Widziałem pozorowane konsultacje, które miały uwiarygodnić wprowadzane zmiany. To wszystko już było i najwyraźniej jawi się po raz kolejny.

Czterdzieści lat poświęciłem organizacji kształcenia i wychowania młodych ludzi, zawsze na pierwszej linii edukacyjnego frontu. Dlatego dzisiaj, jako obserwator działań podejmowanych przez władze w tej dziedzinie, z dużą dozą pewności prognozuję ich skutki. Niczym elektryk, który już na pierwszy rzut oka potrafi określić, czy instalacja jest solidna, czy trzyma się tylko na sznurek i słowo honoru, albo księgowy, od razu wyczuwający, gdy kombinujący z podatkami klient przekracza granice prawa. Doświadczenie podpowiada mi, że niektóre działania obecnych władz są prostym przepisem na katastrofę. W kwestiach elementarnych nie jest to zresztą jakaś wiedza tajemna, niedostępna dla ogółu. Czyż bowiem potrzeba wielkiego rozumu by pojąć, że rzetelnej reformy programowej dla blisko pięciu milionów uczniów i pół miliona nauczycieli nie da się przygotować w pośpiechu, w ciągu zaledwie półtora roku, w dodatku bez znaczących nakładów finansowych?!

Czy zdrowy rozsądek nie podpowiada, że edukacja zdrowotna z budzącymi wiele emocji w społeczeństwie elementami wiedzy o zdrowiu seksualnym, wrzucona z marszu jako przedmiot obowiązkowy dla bodaj ośmiu roczników uczniów, w sam środek wojny polsko-polskiej toczącej się w szkołach, w dodatku bez przygotowanej kadry nauczycieli, to wręcz sabotaż tego dobrego i potrzebnego pomysłu?!

Czy nie wydaje się oczywiste, że kolejne świadectwa braku zaufania władz do nauczycieli, zamiast tworzenia im godziwych warunków pracy, nie uczynią z nich sojuszników w dziele reformy, ale raczej pogłębią marazm, którego przejawem będzie coraz bardziej dolegliwy brak chętnych do tego zawodu?! Już tylko tyle zdrowego rozsądku powinno wystarczyć, by pewne działania opóźnić lub zastopować, a inne przemyśleć. Póki co, najwyraźniej jednak nie wystarcza.

Przyjrzyjmy się teraz bagażowi, z jakim polska edukacja ruszyła w 2025 rok.

Saszetka z pożytecznymi decyzjami

Ministra Nowacka dokonała trzech istotnych korekt absurdów odziedziczonych po rządach Anny Zalewskiej i jej następców. Znacząco podniosła wynagrodzenia nauczycieli. Powołała nowych kuratorów oświaty. Doprowadziła do powszechnie postulowanej redukcji treści szczegółowych zapisanych w podstawach programowych. Ta ostatnia zmiana, choć nie zadowoliła wszystkich, na pewno w znacznym stopniu uspokoiła buntujących się nauczycieli, uczniów i… rodziców. Wchodzimy z nią w rok 2025 bez poczucia, że coś w tej kwestii trzeba gwałtownie poprawić.

Trudno przecenić jakość decyzji personalnych, jeśli chodzi o kuratorów. Trafnemu doborowi ludzi, i w zasadzie tylko temu, zawdzięczamy pewne ocieplenie atmosfery wokół nadzoru pedagogicznego. Nic nie wyszło z zapowiadanej zmiany charakteru tej instytucji, z kontrolnego na wspierający, bo też nie powstała żadna nowa wizja jej działalności. A nie powstała, bo okazało się w praktyce, że ministerstwo niezmiennie potrzebuje zbrojnego ramienia, które wspierałoby jego działania. Powiedzmy uczciwie, że w feudalnej strukturze systemu edukacji było to do przewidzenia. Trzeba jednak docenić, że nadzór stara się funkcjonować dzisiaj w sposób bardziej subtelny, chociaż rozpaczliwie zmaga się z ogromnym obciążeniem, jakim jest lawina skarg rodziców na działalność placówek oświatowych, dyrekcji i poszczególnych nauczycieli.

Trudno odmówić ludziom prawa do zgłaszania problemów, ale skala zjawiska przekracza już chyba możliwość sensownego reagowania. Każdy wniosek musi być wnikliwie rozpatrzony i udokumentowany na piśmie. Często są to sprawy, które powinny znajdować finał w placówkach, ale poziom zaufania rodziców do nauczycieli jest dzisiaj tak niski, że wiele konfliktów od razu trafia do kuratoriów, a często także do prokuratury i Rzecznika Praw Dziecka. Znalezienie mądrego wyjścia z sytuacji powinno być priorytetem dla władz oświatowych, bo sytuacja jest bardzo trudna dla wszystkich.

Stara, obdrapana walizka z pragmatyką zawodu nauczyciela

Radykalne podniesienie zarobków nauczycieli przez nowy rząd było działaniem niezbędnym, doraźnie bardzo docenionym, ale… o krótkim terminie ważności. Po roku znajdujemy się niedaleko punktu wyjścia – płaca minimalna znowu zbliżyła się do wynagrodzenia nauczyciela początkującego. Zapisane w budżecie państwa 5% podwyżki stanowi w istocie wyrównanie inflacyjne.

Owszem, pod koniec roku związki zawodowe uzyskały zapewnienie o kilku mniej lub bardziej znaczących zmianach w zasadach wynagradzania nauczycieli, ale najważniejszy postulat – powiązania płac ze średnią krajową, wciąż nie ma widoków na realizację. Cała tzw. pragmatyka zawodu wydaje się równie odległa od wypracowania sensownych rozwiązań, jak była pięć czy dziesięć lat temu. Tymczasem bez przełomu w tej dziedzinie, tak pożądane podniesienie jakości kadr pedagogicznych pozostanie w sferze marzeń, choćby tylko z powodu braku chętnych do tej pracy.

Wśród nauczycieli panuje ogromny żal, że władze utrzymują tzw. godzinę dostępności, będącą dyżurem nauczyciela w placówce na potrzeby kontaktu z rodzicami lub uczniami. Powszechnie wskazuje się na niemożność dopasowania owego dyżuru do potrzeb potencjalnych interesantów, jak również częstą konieczność załatwiania bieżących spraw wychowawczych i dydaktycznych w innym czasie, kiedy tylko pojawia się taka potrzeba. Trudno oprzeć się wrażeniu, że póki co, ministerstwo po prostu nie chce pozbywać się potencjalnej karty przetargowej. A że perspektywa znaczących zmian w pragmatyce jest bardzo odległa, godziny dostępności mają przed sobą przyszłość. Szkoda nawet czasu na poszukiwanie w tym sensu, to tylko polityka.

Worek braku zaufania do nauczycieli

Ostatnie lata przyniosły radykalne obniżenie autorytetu nauczycieli. Krytyka ich pracy dobiega zewsząd, tworząc w mediach wykrzywiony obraz opresyjnych i bezdusznych belfrów. Na daleki plan zeszło oczywiste wcześniej zadanie szkoły, jakim jest wykształcenie młodego człowieka. Wiedza została zdeprecjonowana ogólnie, jako wartość, i w szczegółach, jako zestaw informacji zapisanych w podstawach programowych. Zanegowano sens codziennego trudu ucznia jako niezbędnego elementu zdobywania wykształcenia. Władze potraktowały obojętnie te zjawiska, a nawet podjęły działania, które je pogłębiły. Do klasyki urzędniczej ingerencji w nauczycielską autonomię przejdzie podpisane przez Barbarę Nowacką rozporządzenie ograniczające możliwość zadawania prac domowych i oceniania ich efektów w szkołach podstawowych. Weszło ono w życie mimo jednoznacznie negatywnych opinii zgłoszonych w ramach opiniowania projektu aktu prawnego, jak się powszechni uważa, tylko dlatego, że stanowiło realizację obietnicy rzuconej przez Donalda Tuska podczas wyborczego wiecu jego młodemu uczestnikowi.

W placówkach oświatowych pojawiły się tzw. standardy ochrony małoletnich, mające młodym ludziom zapewnić bezpieczeństwo m.in. przed nauczycielami. W stadium realizacji jest powołanie na wszystkich szczeblach systemu instytucji rzeczników praw ucznia oraz ustawowe określenie zakresu uczniowskich obowiązków. Każde z osobna z tych działań nie jest pozbawione sensu, jednak zestawione razem stanowią jednoznaczne votum nieufności wobec wiedzy, umiejętności, a przede wszystkim postawy moralnej i dobrej woli nauczycieli. W 2025 roku będziemy poznawać je po owocach.

Dwadzieścia sakwojaży z reformami

Napisałem już wyżej o zapowiadanej reformie, że z powodu pośpiechu w przygotowaniach nie może się ona udać. To niejedyny problem. Profil absolwenta, który stanowić ma założenie projektowe wszystkich przygotowywanych zmian, powstał przy całkowitym braku wpływu środowiska oświatowego, w tym także akademickiej pedagogiki, na to, co i w jakim celu należy w ogóle zaprojektować. Nauczyciele potraktowali z pełną obojętnością tzw. konsultacje społeczne, w których można było dyskutować szczegóły owego założenia, ale już nie jego istotę.

Podobnie rzecz ma się z zapowiadaną, ponoć rewolucyjną, formą podstawy programowej. Jako wzorzec zaprezentowano ją na przykładzie nowego przedmiotu, edukacji obywatelskiej. Najkrócej mówiąc, dokument okazał się przegadanym w formie i treści programem nauczania, na dokładkę zakładającym całkowity brak autonomii realizujących go nauczycieli. Obszernie napisałem o tym w październiku, w ramach konsultacji projektu rozporządzenia (Trzeba włożyć dużo pracy, żeby nic się nie zmieniło), w najbliższym czasie napiszę raz jeszcze, w kontekście innych przedmiotów nauczania. Tutaj zwrócę uwagę jedynie na ten element reformy, który w największym stopniu godzi w sens pracy nauczycieli.

Założenie jest proste: wszystko, co zapisano w profilu absolwenta musi znaleźć odzwierciedlenie w podstawach programowych poszczególnych przedmiotów – przełożyć się na cele ogólne oraz umiejętności realizowane/kształtowane poprzez realizację celów szczegółowych, czyli dawnych treści kształcenia. Jeśli uczeń ma nabyć kompetencję X – musi być jasno zapisane w podstawie kiedy, przy jakiej okazji i, uwaga(!), w jaki sposób. Po raz pierwszy w historii polskiej edukacji postanowiono opisać explicite w podstawie programowej metody pracy nauczycieli oraz zasady oceniania – a wszystko po to, by szeregowi realizatorzy w swojej nieświadomości lub ignorancji nie naruszyli precyzyjnej konstrukcji myśli programowej. Taki sposób rozumowania i działania porównałbym do produkcji liny holowniczej dla ciężarówki z koronki, tkanej szydełkiem w myśl szczegółowej instrukcji koronczarki z Koniakowa. Spełni swoją funkcję lub nie, ale na pewno będzie się pięknie prezentować.

W mojej publicznej dyskusji z liderem zespołu autorów podstawy programowej Edukacji Obywatelskiej, Jędrzejem Witkowskim, kilkakrotnie usłyszałem, że oczywiście niezbędne będzie szerokie wsparcie szkoleniowe dla nauczycieli, i że będzie ono zapewnione. W to wierzę. Na szkolenia znajdą się pieniądze i wyjdzie z tego smakowity tort do podziału dla wielu firm szkoleniowych. Tylko dlaczego przyjęto koncepcję na tyle złożoną i koronkową, że ogromna rzesza, w większości doświadczonych nauczycieli historii i WOS-u, ma potrzebować elementarnych rekolekcji w zakresie metodyki?!

Niestety, wygląda na to, że w środowisko twórców reformy ma niezwykle niskie wyobrażenie o jakości kadry nauczycielskiej. Oto Instytut Badań Edukacyjnych opublikował właśnie broszurę pt. Kilka słów o metodyce pracy nauczyciela. Rzecz napisana jest przystępnym językiem, opatrzona ładnymi rysunkami; w założeniu stanowi kompendium absolutnie bazowej wiedzy metodycznej. W praktyce – świetny materiał dla ucznia pierwszej klasy studium pedagogicznego z lat osiemdziesiątych XX wieku. Jak trafnie zauważył prof. Lech Mankiewicz, autorzy najwyraźniej nie wzięli pod uwagę, że nauczyciele znają te metody, a jeśli ich nie stosują, to niekoniecznie z ignorancji, ale często ze świadomego wyboru, dostosowując się do potrzeb i możliwości konkretnych uczniów, z którymi mają do czynienia, oraz warunków swojej pracy. 

Koncepcja planowanej reformy najwyraźniej zakłada sprawczość stert zapisanego papieru, daleko wykraczającą poza potencjalne efekty wykorzystania istniejących już i tylko umiejętnie wspartych kompetencji nauczycieli. Jako akcent humorystyczny w tym wywodzie można przytoczyć fragment wpisu opublikowanego na profilu fejsbukowym Instytutu Badań Edukacyjnych, zilustrowanego wypowiedzią estońskiej minister edukacji, Kristiny Kallas:

Według badania PISA wyniki edukacyjne dzieci z Estonii plasują ich w najlepszej siódemce na świecie. Polscy uczniowie zajmują miejsca w połowie drugiej dziesiątki. W obu krajach dzieci zaczynają naukę w szkole w wieku 7 lat.

Co zatem stoi za sukcesem zmian w estońskim systemie edukacji? Może to, że u podstaw reform edukacyjnych w Estonii stało stworzenie profilu absolwenta?

Proponowany przez IBE Profil Absolwenta i Absolwentki obejmuje przedszkola. Świadomość, jak duży wpływ na osiągnięcia edukacyjne uczniów ma edukacja przedszkolna powoduje potrzebę uwzględnienia tego etapu edukacji w planowanej w Polsce reformie edukacji.

Otóż, proszę Czytelnika, ministra z Estonii nigdzie nie powołuje się na jakikolwiek profil absolwenta. IBE w tym wpisie zachowuje się niczym żaba z anegdoty, która podstawia nogę, kiedy konia kują. Warto wsłuchać się w słowa Kristiny Kallas w wywiadzie dla Joanny Ćwiek-Śwideckiej mówiącej, między innymi, że w jej kraju nauczyciele są autonomiczni – kierują procesem uczenia się. Najlepsze decyzje pedagogiczne zapadają najbliżej dziecka. Nie mogę – mówi ministra – napisać nauczycielom, co oni mają robić, bo to oni tworzą ten proces. I puentuje: Po co byłby nam magister pedagogiki, jeśli nie dalibyśmy mu prawa decyzji?

Nie musimy być i nie będziemy w edukacji drugą Estonią. Może jednak warto przynajmniej zastanowić się nad głębszym sensem autonomii nauczycieli, a nie z góry zakładać ich całkowicie odtwórczą rolę w nowej koncepcji programowej polskiej szkoły?

Apteczka z ładunkiem zdrowia

Już od września 2025 roku ma zostać wprowadzona edukacja zdrowotna, nowy przedmiot szkolny, obowiązkowy od klasy czwartej szkoły podstawowej do trzeciej licealnej. Niezwykle ważny i potrzebny, ale z tak fatalnie zaplanowanym wdrożeniem, że przynajmniej początkowo przyniesie dużo więcej szkody niż pożytku. Na tle ogólnych wyrazów zachwytu dysonansem odbiło się stanowisko Rzeczniczki Praw Dziecka, która, wskazując niektóre okoliczności zaplanowanych działań, zwróciła się do MEN o odłożenie tej zmiany o rok. Ze swej strony mam jeszcze więcej argumentów niż Pani Rzecznik. Zamierzam opublikować je w osobnym artykule, pod tytułem, za który biorę pełną odpowiedzialność: „Piękny przepis na katastrofę”.

Złota szkatułka z IBE w środku

Również osobny artykuł poświęcę wykreowaniu Instytutu Badań Edukacyjnych na główny ośrodek prac nad koncepcją reformy. Trzeba przyznać, że uczyniono to bardzo sprawnie i w efekcie niemal wszystkie karty w grze znajdują się obecnie w rękach nominowanego przez Barbarę Nowacką kierownictwa tej instytucji, w osobach dr. hab. Macieja Jakubowskiego i dr. Tomasza Gajderowicza. Nie mam żadnych zastrzeżeń personalnych, natomiast bardzo wiele uwag dotyczących trybu pracy nad reformą oraz umiejętnie budowanych pozorów partycypacji społecznej w tym dziele. Wisienką na torcie będzie świeżo powołana zarządzeniem dyrektora Jakubowskiego Rada ds. Monitorowania wdrażania reformy oświaty im. Komisji Edukacji Narodowej.

Cóż, w opozycyjnych czasach postulowaliśmy powołanie Komisji Edukacji Narodowej, złożonej z niekwestionowanych autorytetów, apolitycznej i niezależnej od MEN, której zadaniem miało być m.in. opracowanie i przeprowadzenie głębokiej reformy systemu oświaty. Pod tym postulatem podpisali się także politycy z rządzących dzisiaj ugrupowań. No i otrzymaliśmy taki prawie-KEN – z politycznego nadania, jako organ doradczy dyrektora branżowego instytutu naukowego, złożony z osób zapewne zacnych, ale z niejasnymi kryteriami doboru, bez żadnych uprawnień stanowiących. Jak w klasyce reklamy - „prawie” czyni ogromną różnicę. Ale chwyt z wykorzystaniem nazwy KEN jako imienia dla ciała zupełnie niezgodnego z jego postulowaną ideą – prawdziwe mistrzostwo manipulacji!

Tekturowe pudło na szpargały

W pudełku na szpargały, budzącym niewielkie zainteresowanie, znajduje się, między innymi, Centralna Komisja Egzaminacyjna, która po dokonaniu zmiany na stanowisku dyrektora przygotowuje się moralnie do zmodyfikowania zasad egzaminowania, a praktycznie do usprawnienia sprawdzania prac za pomocą elektronicznych narzędzi. Z jednej strony należy chyba docenić spokój nowego kierownictwa, najwyraźniej kierującego się zasadą, „Po pierwsze, nie szkodzić”. Z drugiej strony jednak kolejny rok będziemy funkcjonować z regułami, w których jeden błąd zwany kardynalnym może przekreślić całą maturę z języka polskiego, choćby abiturient naprawdę sprawnie posługiwał się mową ojczystą. Na zmianę jednak przyjdzie chyba poczekać.

W tym samym pudle znajdują się nowe zasady finansowania oświaty, w postaci tzw. potrzeb oświatowych, których zastosowanie w praktyce przyniesie trudne jeszcze do przewidzenia skutki. Na razie jedno jest pewne – najbardziej stratne będą szkoły prowadzące edukację włączającą dzieci z orzeczeniami spektrum autyzmu i niepełnosprawnościami sprzężonymi w oddziałach ogólnodostępnych, ponieważ w najlepszym razie utrzymają dotychczasowy poziom finansowania, a w części przypadków dostaną mniej pieniędzy. Wiadomo było, że państwo musi coś zrobić z finansowaniem rosnącej lawinowo liczby dzieci z tymi orzeczeniami, no i zrobiło. Trochę szkoda, że zmiana następuje w środku roku szkolnego, i że nie przewiduje sytuacji, w której nakład wynikający z IPET na pojedyncze dziecko jest znacznie większy, niż przewidziane dla niego finansowanie. No ale są to sprawy mało interesujące dla opinii publicznej, więc leżą odłogiem w pudle na szpargały.

Kontener na gruz spraw zapomnianych

Można tu znaleźć choćby ideę Izb Nauczycielskich, które mogłyby stać się merytorycznym partnerem władz w pracach choćby nad reformą programową, a także działać w roli rzecznika całej grupy zawodowej. Ale Izb nie ma i nie będzie, bo po co rządzący (z dowolnego rozdania politycznego) mieliby brać sobie na głowę kolejny problem, jeśli nie muszą. W kontenerze znajdują się też tony innych spraw, zbyt błahych, by ktoś pochylił się nad nimi, a przecież dolegliwych w codziennej pracy. Konkretny przykład wpiszę tu na życzenie kolegi. To kwestia RODO i rozbieżności przepisów oświatowych, które dają prawo rodzicom do informacji, i praw ich dzieci, które kończąc 18 lat mają na mocy tych przepisów możliwość zastrzegania informowania rodziców. "Jesteśmy w szkole między młotem i kowadłem" - pisze mój znajomy - z jednej strony prawa rodzica, z drugiej dorosłego dziecka - bo... ministerstwa się nie dogadały. I tak lawirujemy, negocjując z młodymi dorosłymi w sytuacjach trudnych, bo informacja, to nie tylko kwestia uzyskanych ocen, ale np. kontynuacji nauki w ogóle, co ma znaczenie w sprawach o alimenty. Oczywiście w przypadku konfliktu wybieramy pretensje rodzica, a nie karę związaną ze złamaniem przepisów RODO, ale czy nie mógłby ktoś pochylić się nad takimi pozornie tylko mało ważnymi problemami, z jakimi borykamy się na co dzień w szkołach?!

Pewnie mógłby, ale to wymagałoby działań żmudnych i mało medialnych, czyli absolutnie nieopłacalnych politycznie…

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

Magdalena Korzeb napisał/a komentarz do Czasownik na plakacie
Fajny pomysł przetestuje w domu
Gość napisał/a komentarz do Uczeń przeszkadza w lekcji...
Teoria swoje a praktyka swoje
Ppp napisał/a komentarz do O poczuciu przynależności do szkoły
Jak człowiek uwierzy, że "przynależy", a potem zostanie wyrzucony - wtedy dopiero jest problem! Post...
Tadeusz napisał/a komentarz do Myślenie wolne i szybkie w praktyce edukacyjnej
Czytając ten artykuł nie mogę oprzeć się wrażeniu, że został wygenerowany przez sztuczną inteligencj...
Przypominam że oceny jeszcze nie zostały ze szkół usunięte, a bez tego te porady nie mają sensu, cho...
Stanisław Zbigniew Czachorowski napisał/a komentarz do Poczekajki dla uczniów
Dziękuję za wartościowe pomysły. Nie wszyscy pracują w tym samym tempie. Po przekształceniu chcę wyk...
Ppp napisał/a komentarz do Poczekajki dla uczniów
Chwila oddechu jest rzadka i cenna - nie należy jej marnować na dodatkowe aktywności, skoro po kilku...
Kultura powinna być OBUSTRONNA: ja nie strzelam, pies mnie nie obszczekuje, gdy spokojnie idę ulicą ...

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie