Panie i Panowie, nadszedł ten czas: napiszę o maturze! Od razu zaznaczam, że nic, co napiszę, nie będzie odkryciem Ameryki. Jestem świadoma, że w Polsce coraz więcej osób zauważa głupotę, w jakiej tkwi po uszy nasz system edukacji, ale jako świeża i zbulwersowana maturzystka, nie jestem w stanie powstrzymać się, by nie wylać na łeb CKE jeszcze trochę potrzebnego jadu.
Oczywiście, biedne CKE nawet nie poczuje moich złośliwości, ale serio, who cares? Liczy się, że ja poczuję się lepiej, wykrzykując nieco Polsce. A co!
Nie będę jednak powoływać złych przykładów tego, co matura za sobą niesie. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby przypominać, że CKE co roku produkuje masę bzdurnych testów, które nie określają w zasadzie niczego innego, niż zdolności rozwiązywania testów. O tym mówi przynajmniej artykuł w Polityce z tego tygodnia, który przeczytałam z miłą chęcią. Jedno tylko sprawiło, że nie biłam brawa z entuzjazmem. Mianowicie: termin, w którym wydany został ten artykuł. Przepraszam bardzo, ale jeśli faktycznie CHCE się ukazywać jakieś zasadnicze problemy, powinno się to roić nieco wcześniej. Cóż z tego, że wydrukują TAKI artykuł w tygodniu maturalnym? Osiągnie się przez to jedynie.. wzrost sprzedaży gazet. Nic więcej, bowiem teraz, kiedy nasz rocznik i tak właśnie pisze maturę, nic nie można zrobić.. Z drugiej strony, i tak nic nie można by było zrobić. Niby jak, skoro zmiany w szkolnictwie trwają przerażająco długie lata? Jeszcze zakładając, że reformy przeszłyby bez problemów drogę od projektu do uchwalenia ustawy, a to przecież graniczy z cudem, i tak zostaje nam kilka lat (czyli kilka kolejnych roczników, pokrzywdzonych skrzywionym systemem edukacji i testomanii, jak to nazwała Polityka) czekania na jakiekolwiek zmiany. A w tym czasie społeczeństwo nam zgłupieje, nauczycielom przestanie się chcieć.. Wszystko pójdzie w diabły i potem nawet reforma niczego nie naprawi, bo to ludzie zmienią się pod to, do czego zostaną przyzwyczajeni. I constans się utrzyma.
Tymczasem my, studenci nie z wyboru czy powołania, ale z konieczności, będziemy się szarpać, żeby iść na studia, właściwie jakiekolwiek, bo kierunek nie ma większego znaczenia.. Tylko po to, by po czterech-pięciu latach kolejnego wyciskania z siebie siódmych potów i składania kolejnych długich lat na ołtarzu Edukacji (która, notabene, zabrała mi już 12 lat życia, dalibyście wiarę? 2/3 tego, co przeżyłam!), skończyć na zmywaku w Anglii, bo w Polsce panuje polityka doświadczenia i wyższego wykształcenia. Najlepiej jest być 20-letnim magistrem z 4-letnim doświadczeniem, otwartym umysłem i całkowitym brakiem kręgosłupa moralnego.
Na ostatnim zakończeniu roku szkolnego w moim uczniowskim życiu, dyrektor naszej (no, teraz już nie mojej...) szkoły, mówił, że będzie z uwagą śledził nasze kariery, całe 13 życiorysów i ma nadzieję, ba, jest pewny, że jeszcze o nas usłyszy... A ja siedziałam z boku, zastanawiając się, jak wiele osób z naszej klasy ma predyspozycje, by osiągnąć w życiu dużo więcej, niż ta przeciętna. I zgadnijcie... Moim zdaniem? Wszyscy. Mamy w klasie jedną, doskonale zapowiadającą się dziennikarkę/pisarkę (:D w diabły ze skromnością!), dwóch potencjalnych aktorów, tancerkę i dwójkę hip-hopowych wokalistów. Do tego wszyscy Ci, którzy w naszej klasie nie mieli typowo artystycznych zapędów, mają spore ambicje i co więcej, dużo sprytu, inteligencji. Patrząc na nich, na ludzi, których szczerze lubię, dochodzę do wniosku, że za 10 lat, moglibyśmy o nich wszystkich czytać w gazetach (względnie, ja pisałabym o nich :D). Mimo to, nie jestem pewna, czy wszyscy z nas staną się wybitni w tym, co chcą robić w życiu. Nawet, jeśli znaleźliśmy już swoje pasje, próbujemy je rozwijać.. Jaka jest szansa, że świat, edukacja, realia polskiego bezrobocia nie podetną nam skrzydeł tak boleśnie, że skończymy zamknięci w swoich małych, niewiele znaczących światkach i nie damy naszemu dyrektorowi tej satysfakcji? Co ze zmarnowanym potencjałem? Co ze skrzydłami, których nijak nie można było rozwijać w szkole - nawet nie przez nieczułość konkretnych nauczycieli, ale właściwie, przez samą edukację? Bo czego ja, humanistka z zamiłowania i serca, nauczyłam się przez ostatni rok? Że absurdalne odpowiedzi nie zawsze są złe. Że należy zwracać uwagę na wszystko i na nic i właściwie, że potencjalny wynik testu na moją inteligencję, wynik, który będzie mnie oceniał przez kolejne, dopiero nadchodzące lata, który będzie moją wizytówką, zależy od tego, co wymyśli jakiś (z całym szacunkiem) pacan z CKE, który szkoły nie widział pewnie od kilkunastu lat.
Do tego, jak niedawno zauważył mój tata, który stopniowo w tym roku zapoznawał się z arkanami matury, co chwila będąc bardzo zdziwiony jej bzdurnością, pytania, niezależnie od tego, jaką maturę się zdaje, ułożone są tak, by za przeproszeniem, całkowicie maturzystę udupić. Nie chodzi o to, żeby uczeń wykazał się elokwencją, ani nawet erudycją. Chodzi o to, żeby nauczył się omijać pułapki, które najbardziej widoczne są na matematyce, gdzie zwykle odpowiedzi przewidują najpopularniejsze błędy uczniowskie. W takim razie, jeśli komuś pomylą się znaki, przez zwykłą nieuwagę zapomni o minusie z przodu, nie będzie miał szansy zrewidować pomyłki: wyjdzie mu jeden z czterech wyników i pożegna się automatycznie z jednym punktem.
Tak też, moi drodzy maturzyści in-spe, strzeżcie się, albowiem matura jest niczym slalom po polu minowym głupoty. Jeśli pamiętasz, że piszesz dla kretynów, i że Ciebie też traktują jak debila, masz szansę wyjść z tego cało, ba, nawet z dobrym wynikiem...
Mówiąc szczerze, mam nadzieję, na dobre wyniki z matury. Polski napisałam jak najlepiej potrafiłam. Wybrałam analizę i interpretację wierszy, czując, że ten środek przekazu będzie najmniej sprzeczny z moją ideologią... Ale same tematy uniemożliwiały popisanie się erudycją na jakikolwiek temat. Owszem, można było próbować popisać się wiedzą, ale nie byłaby to wtedy praca na temat, który skonstruowany jest w ten sposób, że po prostu daje przerażająco wąskie pole do popisu. Z matematyki chodziłam na korki, licząc, że wynik będzie odpowiedni i jestem niezwykle wdzięczna mojej nauczycielce z dodatkowych lekcji za mile spędzony czas, przez który matematyka nie wydawała się taka okropna. Za to angielski... No, jak na razie to moja osobista porażka. Zgadzanie się na limit 250 słów na rozszerzeniu, podczas kiedy miałabym czas i ochotę, by napisać minimum o sto więcej!... Ale nie mogę. Za zbyt wielkie ambicje odejmuje się punkty. A punkty są ważne. Przecież nie ma znaczenia, co mówię, co robię. Skoro nie mam matury, a co za tym idzie, wyższych studiów, nie warto ze mną w ogóle dyskutować. Głupia jestem i tyle!
A mimo to... warto iść pod prąd, chociaż myślami. Skoro test jest ważny, dobrze, napisz test jak dla idioty, ale bądź inteligentem we własnej skórze! Nie postinteligentnem, o którym pisał Michał Witkowski w Kawiarni Literackiej Polityki. Nie osobą, która nie rozróżnia kultury wysokiej od niskiej, nie osoby, która popkulturę utożsamia ze sztuką, ale inteligentem, prawdziwym, cudownym, takim, jak kiedyś, kiedy pozycja profesora wiązała się z szacunkiem nie dlatego, że tak należało, ale że faktycznie byli to ludzie tego szacunku godni. Inteligenta, który nie rozróżnia humanizmu od umysłu ścisłego, a po prostu stara się być erudytą: wiedzieć jak najwięcej, w każdej możliwej dziedzinie, nie ograniczać się, ani nie wywyższać żadnej dziedziny przez swoje osobiste upodobania.
Bądźmy inteligentami z książek i legend, spełnijmy archetyp idealnego erudyty. A jeśli będzie to niemożliwe, jeśli perfekcja będzie z dala od naszych rąk... Przynajmniej starajmy się do niej dosięgnąć! Bo warto sprzeciwiać się szufladkom, w którym próbują nas zamknąć. Jeśli chcą nałożyć nam gębę, postawmy im się i nałóżmy swoją własną, taką, która będzie nam odpowiadać. Zakrzyknijmy: na pohybel edukacji i edukujmy się sami, bo tylko w ten sposób możemy dowiedzieć się czegoś interesującego i prawdziwego.
W szkole, wśród sztywnego planu zajęć, nie ma czasu ani na rzeczy ciekawe, ani na prawdę. Dostajemy strzępki informacji i idziemy w świat z błędnym przekonaniem, że cokolwiek wiemy. Historia rzuca nam ochłapy prawdy, nie mając czasu w programie, żeby przedstawić to, co się zdarzyło w pełniejszych barwach, zostajemy więc z kawałkiem suchych informacji, które w naszej głowie jawią się jako te, które są praktycznie fikcją, nie prawdą. Na języku ojczystym uczymy się rozbierać literaturę do momentu, którego od nas oczekują, ani kroku dalej. Matematyka w stopniu ograniczonym, bo pewne aspekty są dla nas za trudne, szkoda tylko, że większość z tych "na akuratnym poziomie", nijak nie przydaje się w życiu kogoś, kto z matematyką przyszłości nie wiąże. Chemia to słupki i linijki znaczków, które praktycznie nic nie znaczą, zamiast eksperymentów i czegoś, co możemy zrozumieć w PRAKTYCE...
Nauka, drodzy państwo, system edukacji, traktuje nas jak idiotów.
Touche, draństwo! Skoro Ty, Polsko, nie poczuwasz się do obowiązku, by zrobić ze swoich dzieci ludzi inteligentnych i światowych, trudno. Ci z nas, którzy są warci zachodu, zrobią to sami. Bez łaski.
(Notka o autorce: Karolina Firlej jest tegoroczną maturzystką ze Słupska)