Tak rzekł Laokoon w „Eneidzie” Wergiliusza, przestrzegając swoich ziomków przed przyjęciem drewnianego konia od wrogów oblegających Troję. „Obawiam się Danaów (Greków – przyp. JP), nawet jeśli niosą dary”. Ta fraza stała się symbolem przestrogi przed ukrytymi złymi intencjami darczyńcy. A przyszła mi myśl, gdy dowiedziałem się o rządowych planach obdarowania laptopami całego rocznika czwartoklasistów.
Niestety, doświadczenia z pracy w szkolnictwie sprowadziły moją wiarę w kompetencje i dobrą wolę polityków chałturzących we władzach oświatowych do poziomu zera absolutnego. Stałem się tak podejrzliwy, że nawet ogłoszony równocześnie plan zakupu laptopów dla setek tysięcy nauczycieli wzbudził mój niepokój. Najpierw zastanowiłem się, co też ministrowie, Cieszyński i Czarnek, kombinują, i gdzie leżą konfitury z tego przedsięwzięcia?! Potem, wiedziony doświadczeniem życiowym, zacząłem rozmyślać, jakie nowe obowiązki – za stare wynagrodzenie – spadną na mnie, zgodnie ze stosowaną powszechnie metodą zarządzania polską oświatą: „dyrektor zapewni i zorganizuje”?! Bo że spadną, nie mam cienia wątpliwości.
Ponieważ od ogłoszenia planu akcji zakupowej minął już czas jakiś, internetowy komentariat zdążył podsuflować, że oczywiście chodzi o politykę. Laptopy mają trafić do dzieci i nauczycieli z początkiem nowego roku szkolnego, kilka tygodni przed wyborami. Paręset tysięcy zachwyconych rodziców równie zachwyconych dzieci, plus pewna liczba nauczycieli, mile ujętych niespotykanym od lat przejawem łaskawości, to w gruncie rzeczy całkiem niezły koń trojański, z brzucha którego może wyjść podczas wyborów kilku dodatkowych posłów PiS. A wtedy, podobnie jak z murów Troi, tak z edukacji w duchu obywatelskim nie pozostanie kamień na kamieniu. Którego to celu minister Czarnek nawet specjalnie nie ukrywa, pracowicie ustawiając drogowskazy wiodące do – ujmując lapidarnie – autorytarnej Wielkiej Polski Katolickiej.
Ponieważ żywię sentyment dla idei społeczeństwa obywatelskiego, nie podoba mi się to drugie dno rządowej hojności. Należę jednak do sympatyków opozycji, co powoduje, że każdą myśl krytyczną powinienem podzielić na czworo, prezentując wiarę, że mamy w kraju normalną demokrację, a nie rozwijającą się demokraturę. Winny jestem również doceniać pozytywne działania rządu na niwie oświaty, nie negując ich tylko dlatego, że są firmowane przez ministra Czarnka. Taki pogląd pojawia się dość często na obrzeżach mojej bańki informacyjnej, z przyganą w domyśle dla wiecznych krytyków, do których z całą pewnością można mnie zaliczyć.
Zatem dobrze, zacznę pozytywnie.
Wyposażenie nauczycieli w osobiste komputery jest na pewno dobrym posunięciem. Umożliwi poprawę organizacji pracy w wielu szkołach. Zwiększy szansę na dobre wykorzystanie innego sprzętu, w tym laptopów zakupionych dla uczniów. Przybliży nieco polską edukację do pożądanego standardu wyposażenia technicznego nauczycieli. Rozmaite problemy natury organizacyjnej i technicznej, np. kwestia własności, oprogramowania, serwisu, zapewne doczekają się jakiegoś rozwiązania. Co prawda, w piramidzie potrzeb nauczycieli bardziej fundamentalne jest bezpieczeństwo ekonomiczne i szacunek ze strony władz, tudzież dobre warunki pracy, ale laptopy też się przydadzą.
Na tym zakończę jednak swój ukłon w stronę symetrystów, by powrócić na pozycję malkontenta. Muszę wyjaśnić, dlaczego nie jestem gotów chwalić nawet tych działań władz MEiN, które wydają się sensowne. Po pierwsze dlatego, że kwestią absolutnie podstawową jest dla mnie docenienie pracy nauczycieli, materialne i moralne, a minister Czarnek tego nie oferuje. Co więcej, powtarzając kłamstwa o rzekomo świetnych wynagrodzeniach, wręcz okazuje pogardę i lekceważenie, które tylko pogłębiają poczucie frustracji całej grupy zawodowej. W rezultacie, o ile nawet laptopy będą, może zbraknąć ich użytkowników. Czy jest sens doceniać kogoś za posadzenie kilku drzewek, jeśli równocześnie podpala całą połać lasu?!
Drugi powód mojej kontestacji pomysłów MEiN ma charakter jeszcze bardziej fundamentalny. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie inicjatywy ministra dotyczą spraw, które on sam zadekretował jako ważne, służą głównie jego opcji ideologicznej i nie mają żadnego oparcia w aktywności środowiska oświatowego. Wszystkie też są przedstawiane jako dobrodziejstwa czynione przez władzę, choć w istocie, teoretycznie przynajmniej, jest ona tylko mandatariuszem społeczeństwa. Mogę zrozumieć, że pan Czarnek realizuje w ten sposób program swojej partii, wprzęgając edukację w proces budowania jej sukcesów, w tym ekonomicznych, ale proszę nie wymagać, żebym w tej sytuacji zachwycał się pojedynczymi rodzynkami pływającymi w cuchnącej brei.
Wskażę jeszcze w tym miejscu jeden aspekt, dotyczący już konkretnie kwestii laptopów. Otóż warto zdawać sobie sprawę, że zapewne nie będą szczęśliwe osoby pracujące w przedszkolach. Wygląda na to, że ominą je frukta ministerialnej hojności. To przejaw lekceważenia systemowego, które, niestety, żywi znakomita część społeczeństwa.
Co do akcji zakupu laptopów dla uczniów, podzielam pogląd, że jest motywowana politycznie. Tym bardziej, że jak się ostatnio okazało, komputery mają mieć wygrawerowane godło państwowe. Niby nic zdrożnego, także gwoli zabezpieczenia urządzeń przed trafieniem do wtórnego obiegu, ale jednak ewidentnie zgodnie z narodowo-patriotyczną wizją polskiej oświaty wg pana Czarnka. A zasadnicze pytanie brzmi: czy cała ta akcja przyniesie rzeczywisty pożytek dla edukacji? O ile bowiem tak sądzę w przypadku laptopów dla nauczycieli, o tyle tutaj mam wątpliwości.
Pozornie wszystko wygląda super. Żyjemy w epoce internetu; posiadanie i umiejętność korzystania z komputera ma charakter fundamentalny. Szkoła powinna być miejscem nabywania przydatnych kompetencji, w tym oczywiście cyfrowych. Dodajemy dwa do dwóch i wychodzi, że uczniowie powinni mieć osobiste komputery. Powstaje jednak wątpliwość, w jakim wieku. Czy dziesięć lat to nie za wcześnie? Rozumiem oczywiście, że można długo dyskutować i dla każdej możliwości znalazłyby się „za” i „przeciw”. Jakaś decyzja musiała zapaść. Ale nie znalazłem nigdzie wyjaśnienia jej przyczyn. Mamy być zachwyceni i tyle!
To nie pierwsza w wykonaniu pana Czarnka akcja odgórnego uszczęśliwiania placówek oświatowych. Kolejny sprzęt, który trafi do systemu oświaty wraz z otoczką propagandową, natomiast bez zapewnienia środków na jego dalszą eksploatację. Jeszcze jedna odsłona strategii działania, która polega na monopolizacji decyzji, a uspołecznieniu jej konsekwencji. Tak jak podczas pandemii, kiedy jako dyrektor w pełni odpowiadałem za bezpieczeństwo wszystkich na terenie szkoły, ale decyzji o przejściu na zdalne nauczanie nie wolno było mi podjąć bez zgody Sanepidu. Ten zaś miał wytyczne, żeby odmawiać, bo władza twierdziła publicznie, że świetnie daje sobie radę w zagrożeniem i placówki pracują normalnie...
Laptopy dla uczniów będą twórczym rozwinięciem tej koncepcji. Uczniowie otrzymają sprzęt, ale kwestie jego wykorzystania, serwisowania, do jakiegoś stopnia również opieki, najprawdopodobniej spadną na szkoły. Oczywiście można oczekiwać na przepisy wykonawcze, ale akurat w tej kwestii nie ma co spodziewać się jakichś cudownych rozwiązań, bo ich po prostu nie ma. Nauczyciele mają szansę samodzielnie panować nad otrzymanym sprzętem, natomiast dziesięcioletnie dzieci nie bardzo. Oczywiście w niektórych szkołach – tam, gdzie klasy są mniej liczne, Wi-Fi wystarczająco wydajne, a nauczyciel informatyki ma czas na pochylanie się nad indywidualnymi problemami – zmiana jakościowa da się zauważyć. W innych już niekoniecznie. A wtedy pojawi się dodatkowa presja, w zasadzie ze wszystkich stron, żeby wspaniała darowizna była godnie konsumowana na co dzień.
Na pewno część Czytelników uzna, że się czepiam, że to jest właśnie dobra metoda, by wymusić na szkołach zmiany w zakresie korzystania z technologii. Mają rację, wymusić to właściwe słowo, choć gdybyśmy go użyli w kontekście nauczania dzieci, wywołałoby ono święte oburzenie. Problem w tym, że wymusić można wszystko, ale efekty najczęściej będą dalekie od oczekiwanych.
Prowadzę szkołę, w której klasy nie są bardzo liczne, Wi-Fi może obsłużyć setki osób na raz, a informatyk jest wynagradzany dodatkowo za nadzór techniczny nad sprawnością sprzętu. A jednak będziemy mieć kłopot. Niektórzy nauczyciele pewnie od czasu do czasu chętnie skorzystają z możliwości, jakie daje posiadanie przez uczniów własnych laptopów. Inni nie, także dlatego, że nie widzą takiej potrzeby. Problemem, który dostrzegamy w pracy, jest nadmierne uzależnienie dzieci od elektroniki i wcale nie wszyscy podzielamy przekonanie, że pełne ucyfrowienie życia jest perspektywą, do której powinniśmy bezkrytycznie zmierzać.
Oczywiście zajmiemy się konsumpcją tego nieproszonego daru. Wszystkie związane z tym problemy dołączą do listy 1001 codziennych zmartwień dyrekcji. Oprogramowanie, serwis, wyczerpujące się baterie (bo dziecko w domu nie naładowało), filtrowanie treści z internetu, fizyczne uszkodzenia i kwestia odpowiedzialności materialnej szkoły za takie zdarzenia (bo że takowa stanie na tapecie jest więcej niż pewne). A na to wszystko – zero dodatkowych funduszy, bo przecież to organ prowadzący ma je zapewnić. Według tego samego mechanizmu poprzednia władza uszczęśliwiła szkoły obsługą darmowych podręczników dla uczniów, przy czym pojęcie „darmowa” rozciąga się w tym przypadku na dodatkową pracę pro bono, najczęściej bibliotekarzy. Również pro bono karmimy danymi w szkołach coraz bardziej nienasyconego molocha Systemu Informacji Oświatowej, który rozrósł się niepomiernie, ale nie przyniósł ze sobą nawet grosza za dodatkową pracę ludzi przy jego obsłudze.
Naprawdę inaczej powinna wyglądać autonomia placówek oświatowych. Ale o czym ja tu bredzę – autonomia jest ostatnim pojęciem, jakiego użyłby minister Czarnek opisując swoją wizję systemu oświaty! W jego wizji dyrektor szkoły (a po części także organ prowadzący) to frajerzy, do których należy zapewnienie dalszej obsługi wszystkich świetnych pomysłów dobrej władzy. A już najbardziej denerwuje mnie kompletny brak długofalowej strategii. MEiN pompuje pieniądze w zakupy sprzętu, najwyraźniej sądząc, że jego obecność, zgodnie z urzędową specyfikacją, a nie rzeczywistymi potrzebami i możliwościami szkół, uczyni je nowoczesnymi. Ale konia z rzędem temu, kto wskaże cel, do jakiego dążymy. Jak mają się powszechnie dostępne komputery z wieku XXI do archaicznej podstawy programowej i bardzo tradycyjnych w swojej masie nauczycieli? Aż prosiłoby się o zarysowanie choćby perspektywy rozwoju i określenie harmonogramu planowanych działań. No i funduszy, które będą do tego niezbędne. Brak takiej wizji utwierdza tylko w przekonaniu, że to jednorazowa akcja wyborcza.
Nie żałuję dzieciom laptopów. Niech będą dla nich oknem na świat. A jak już będą, spróbujemy w szkole skorzystać z tej możliwości. Ale, Drogi Elektoracie, jeśli myślisz, że dzięki tej akcji polska szkoła stanie się bardziej nowoczesna, to jesteś w grubym błędzie. W tym celu trzeba najpierw zainwestować w ludzi.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.