Coś więcej?

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Serwisy informacyjne i masową wyobraźnię zdominowały doniesienia o planowanych i wprowadzanych przez nową administrację „rewolucyjnych zmianach w systemie edukacji”. Rzeczywiście, z pewnej perspektywy, zapowiadane posunięcia mogą wydawać się przełomowymi. Zniesienie, bądź ograniczenie prac domowych, rewizja podstaw programowych i oczywiście znaczące (rzecz względna) podwyżki nauczycielskich płac oraz wywołana tym wszystkim dyskusja społeczna, to zupełnie odmienny styl w porównaniu do deformy, która naznaczyła swym piętnem minione osiem lat. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że są to posunięcia podyktowane bardziej chęcią szybkiego i efektownego spełnienia wyborczych obietnic niż zamiarem dokonania jakiegokolwiek przeobrażenia systemu.

Nie można mieć pretensji do poszczególnych partii o wywiązywanie się z realizacji swoich programów, ale o efekciarstwo i zajmowanie elektoratu kwestiami w sumie drugorzędnymi już tak.

Ziemia (znowu) obiecana?

Problem w tym, że, jak zwykle, takie pretensje wysuwają jedynie zainteresowani detalami funkcjonowania szkoły profesjonaliści, a nie jej bezpośredni użytkownicy. Ci na ogół zadowalają się właśnie przekazem dla nich skrojonym, czyli niekończącą się opowieścią, jaką to troską i jakimi cudami rządzący ich obdarzą. Uświadomienie im nieuniknionego fałszu tych obietnic jest utrudnione, a składają się na to dwa czynniki: Pierwszy, to właśnie niekwestionowana, zawsze aktualna atrakcyjność każdego przekazu populistycznego – wiadomo, dobrzy rządzący pomyślą za nas, nadadzą prawa, odejmą obowiązki, przejmą koszty i od jutra szkoła będzie mlekiem wiedzy (pardon, kompetencji) i miodem poprawnych relacji płynąć. Drugi, to narracja tylko z pozoru konkurencyjna do poprzedniej, kolportowana przez całe mrowie koperników, którzy właśnie odkryli, że oświata nie kręci się wokół ich wyobrażeń i chętnie (bo często wcale nie bezinteresownie) się tym odkryciem podzielą.

Trudno stwierdzić, która z tych bajek jest bardziej szkodliwa dla samego podmiotu oświaty, ale obydwie doskonale służą swoim twórcom – pierwsza pozwala bez końca utrzymywać potężne narzędzie wpływu niemal bez żadnych znaczących inwestycji, zarówno finansowych, jak i intelektualnych; druga zapewnia popularność i byt wielu „ekspertom”, żyjącym z krytyki sposobu, w jaki to narzędzie jest stosowane. Obydwie pozostają jeśli nie w ścisłej symbiozie, to przynajmniej w relacji zwanej komensalizmem – zapewniają sobie trwanie. Gdyby, jakimś cudem, oświata publiczna przeszła jutro znaczącą metamorfozę, cała armia zmieniaczy straciłaby z dnia na dzień źródło utrzymania i nieustającej satysfakcji zbawiania ludzkości. Straty odnotowałby także towarzyszący im przemysł poradnictwa, kołczingu i ich reklamy, nie mówiąc już o mediach te dobrodziejstwa umożliwiających. Jak widać, zmiany realne nie leżą tak naprawdę niemal w niczyim interesie.

Niestety, nawet pozytywy, płynące z powierzchownego zainteresowania publiczności sprawami oświaty (np. obywatelskie zaangażowanie), będą miały dla tych kwestii znaczenie marginalne. Niezależnie od wprowadzenia w życie proponowanych w takiej lub innej postaci zmian oraz ich nieznanych jeszcze efektów, kształt oświaty publicznej pozostanie nienaruszony (zmieniacze chłodzą szampana), a system pozyska narzędzie, po które będą chętnie sięgać wszystkie kolejne ekipy, kiedy kolejny paroksyzm wyborczy da im ku temu sposobność. Mówię o precedensie bezpośredniego dyktowania przez ministra wyboru technik i narzędzi pracy, który leżał do tej pory w gestii profesjonalistów. Dla mnie osobiście, np. kwestia zadawania lub nie prac domowych, czy takiego czy innego (nie)oceniania jest doskonale obojętna, jednak nie mogę się już doczekać innych dyrektyw i przejścia sterowania oświaty w tryb w pełni ręczny. A może dajmy sobie spokój z całym tym szkolnym bałaganem, olejmy nauczycieli, których mamy za ignorantów, nie zawracajmy też głowy ministrom i zarządzajmy oświatą przez internetowe referenda? Przy okazji kolejnych elekcji, Polki i Polacy wybieraliby sobie na cztery lata „nieproblematyczne” przedmioty, czego w ich ramach uczyć, kanony lektur, etc. Byłoby taniej i szybciej.

Nie trzeba być specjalistą od edukacji, analitykiem rynku, socjologiem czy filozofem, żeby zorientować się, że państwo nowego pomysłu na oświatę publiczną nie ma. Z kolei trzeba być odklejonym od rzeczywistości idealistą, żeby nie rozumieć, że taki pomysł jest wysoce nieprawdopodobny, jeśli nie niemożliwy, i to niekoniecznie z winy kogoś konkretnego czy nawet całego ministerstwa i okolic. Jest tak, bo od dawna już (od zawsze?), o zasadniczych kwestiach nie decydują w tej dziedzinie przeprowadzone prawdziwe badania i akceptacja ich wyników, praca think tanków i niezależnych doradców, ale koncert życzeń krzyczących głośniej. „Ekspertem” od edukacji może w tym kraju zostać każdy – od żołnierza Ordo Iuris, po leśnika i dowolnego celebrytę. Mnogość (i sprzeczność) społecznych ciągot, marzeń, resentymentów i kompleksów sprawia, że każdy z nich znajdzie posłuch. Nie ma obecnie takiej siły politycznej, która z takim modelem by zerwała i skupiła się nie na taktyce „dam/zabiorę, bo mi się tak opłaca”, ale na redefinicji zadań oświaty publicznej, która jest najwyraźniej potrzebna. Niestety, takiego przeorientowania nie da się dokonać na podstawie przeglądania postów na FB, na czym zdaje się bazować resort p. minister Nowackiej. Potrzebna jest dogłębna analiza sytuacji oświatowej w kraju, a nie „pochylanie się z troską” albo ślepe podążanie za trendami w Finlandii czy gdziekolwiek indziej.

Którą z dróg do raju wybrać?

Jeśli nie adekwatny resort, to czy ktoś w ogóle ma pomysł na szkołę? Ależ oczywiście! Pomysłów jest mniej więcej tyle, ilu ludzi zostanie o nie zapytanych – sam też jakiś mam. Kilka dosyć sensownych dałoby się z tego urodzaju wybrać, być może parę skleić w jeden – jest tylko jeden problem w trzech odsłonach: Kto ma tego wyboru dokonać, czym ma się przy nim kierować i jak go uzasadnić wobec wszystkich pozostałych pomysłodawców? No, nie ma mocnych, którzy by ciężar takiej decyzji unieśli. Dlaczego? Pomijając niebagatelną kwestię uwarunkowań politycznych i biurokratycznego bezwładu, decyduje tutaj zwykły strach. A nuż się nie uda? To też nie powinno nikogo dziwić. Jeśli więc postawimy na znikomą szansę zaistnienia jednostkowego, genialnego i odważnego stratega, znającego oświatę na wylot, to cud wprowadzenia nowej koncepcji oświaty publicznej możemy między bajki włożyć. Dużo bardziej prawdopodobnym jest, że decydent, wywodzący się z dowolnej większości parlamentarnej, będzie w stanie ocenić, który pomysł mu/jej przedstawiony, uwaga, ma dużą szansę się sprawdzić i samoorganizować. Jedynym kryterium tej oceny nie może jednak być jego popularność wśród internetowego tłumu – potrzeba czegoś więcej…

Szukając recepty na szkołę, można na przykład zacząć od „metody małych kroków”, narad, konferencji, konsultacji i… bez końca się zastanawiać, co w programach szkół jest potrzebne, a co mniej lub w ogóle, czy jedynkę stawiać czerwonym czy jednak zielonym długopisem, a jutro zaczynać tę dyskusję od nowa. Można uszczęśliwiać podmiot edukacji co raz to nowymi udogodnieniami, rezygnować z dotychczasowych wymagań… i za rok musieć znów renegocjować pozostałe. Można zdecydować, że w szkole powinno się czytać jedynie książki o współczesnym i aktualnym przesłaniu, zgodnym z dzisiejszą wykładnią moralności, pisane językiem zrozumiałym dla użytkownika Tik-Toka, tylko po to, by przy maturze za lat cztery móc popsioczyć na poziom wypowiedzi i postulować następne zmiany w kanonie lektur. Można również rzucać się od ściany do ściany, raz zabraniając korzystania z komórek, a raz wykazując ich edukacyjną przydatność, zmieniając zdanie pod naciskiem akurat silniejszego lobby. Moim zdaniem, nie tędy droga.

Może niegłupio byłoby postawić na sprawdzoną franczyzę? W końcu po co wyważać drzwi już otwarte w paru miejscach na świecie, wiadomo ludzie tam światlejsi, nie to co u nas, „sto lat za Murzynami”… No niby racja, ale z tym to przecież kupa roboty by była, trzeba by wszystko przestrajać, przerabiać, nowe standardy wprowadzać, pisać nowe wytyczne i instrukcje, kadry przeszkolić, a potem i tak mogłoby się okazać, że licencja wygasła, rynki się zmieniły, części zamiennych nikt na miejscu nie produkuje, a offsetu brak… No i opozycja miałaby używanie, bo na złość na innego producenta postawi i przetargi na podwykonawców nam oprotestuje – w Korei taniej, niż u Finów… Przykro mi, ale poza tymi drobiazgami, znanymi z podobnych doświadczeń tego typu, żadna systemowa transplantacja się u nas nie przyjmie, bo organizmy operacji poddane nie mają zgodności tkankowej.

A jakby tak popytać u siebie, o zdanie mądrzejszych od siebie? Niezła myśl, ale znów natrafiamy na problem zasadniczy, wspomniany przy wyborze spośród już istniejących, „dobrych” pomysłów – skąd wiadomo, że „mądry” jest rzeczywiście mądry? Do mądrości pretendują obecnie przede wszystkim(i) wieloletni i rozpoznawalni aktywiści edukacyjnej „awangardy i alternatywy”. Dlaczego w cudzysłowie? Bo ta „awangarda” za awangardową uchodzić mogła w połowie lat sześćdziesiątych ub. w., a wyrosła ze znacznie wcześniejszych, utopijnych idei, które definicji utopii nigdy nie przekroczyły. Z kolei „alternatywa” alternatywną wcale nie jest, bo nie nadaje się, co widać za oknem, do masowej introdukcji. Coś więc z tą „mądrością” naszych guru jest nie tak, skoro nie zauważyli, że może i mają receptę na panaceum, ale ona może być (i bywa) zrealizowana jedynie w niewielkiej niszy oświatowego systemu. (Chcąc wyławiać z tej receptury jakieś pojedyncze składniki, jak to robi obecny MEN, nawet niszy się nie zbuduje.) Domniemana mądrość tego środowiska objawia się więc nie tyle w intelektualnym wyrafinowaniu czy nowatorskim podejściu do edukacji, co w umiejętnym lokowaniu produktu – kiedy odwiedza się strony internetowe i fora prowadzone przez jego liderów, można odnieść wrażenie, że nie trafiło się na panel wymiany myśli, ale na casting do kolejnej reklamy misiów Haribo – z afektowanego szczebiotu i setek serduszek trudno wyłowić cokolwiek poza wyrwanymi z kontekstu cytatami z dzieł mistrzów antypedagogiki i autoreklamą mistrzów ceremonii. Tam wszystkie problemy oświaty już dawno rozwiązano, a zainteresowanych konsoliduje wspólny wróg („przeciwnicy zmian” i rozmaici „niewierzący”) oraz właśnie casting, ale na najwierniejszego fana lidera. Wszystkie te infantylne lajki, wzniesione kciuki, „wpunkty” i „wsedna” budzą zażenowanie i… zazdrość.

Tak, tak, zwykłą, ludzką zazdrość, wynikającą z konstatacji, że ludzie, którzy rzeczywiście mogą coś o realiach pedagogiki powiedzieć i nie przekonują codziennie swojego otoczenia, że koło jednak musi być okrągłe, by się toczyć, nigdy nie zdobędą ułamka tej żałosnej atencji. A skoro, z przyczyn dla wszystkich zrozumiałych, nawet takiego zainteresowania nie budzą, to trudno sobie wyobrazić, by to właśnie ich dowolny minister zapytał o radę, choćby i nawet byli najmądrzejsi. Istnieje także ryzyko, że nawet o radę poproszeni, nie ustrzegliby się w swoim doradztwie ulubionego środka językowego, stosowanego we wszystkich programach, projektach i manifestach – trybu warunkowego. Większość całkiem nawet sensownych propozycji dla oświaty, jakie dane mi było poznać, zasadza się bowiem na niezliczonych „jeśli”, „gdyby”, „pod warunkiem”, „przy założeniu, że”, wspartych na bezosobowym trybie rozkazującym predykatywów „trzeba” i „należy”. „Jeśli” sugeruje 50% szans na powodzenie, w praktyce oznacza jednak całe mnóstwo subwarunków, o znikomym prawdopodobieństwie spełnienia, co już w momencie składania takich propozycji, skazuje projekt na niepowodzenie, a raczej byt wiecznego „półkownika”. „Należy” oznacza zaś trwałe rozmycie odpowiedzialności i wygodny, praktyczny imposybilizm.

A jakby tak drogi nie wybierać, tylko dać wybrać?

Jak dotąd, wymienione tu, dość popularne i stosowane wymiennie sposoby radzenia sobie z trudnym problemem ustanawiania i poprawy zasad funkcjonowania oświaty publicznej nie wydają się gwarantować sukcesu, co więcej, żaden z nich nie wygląda na lepszy od pozostałych. Istnieje niewielka szansa, że któryś od czasu do czasu i na jakiś czas zadziała, i w tym chyba pokładają nadzieję zwolennicy poszczególnych z nich. Przetrenowano już każdy – od zarządzania dekretami ministra, poprzez konsultacje eksperckie i sugestie zastosowania sposobu kopiuj/wklej systemu, po populistyczne gesty, mające ukoić zdezorientowany podmiot zbiorowej manipulacji. Póki co, z widomym efektem, polegającym w sumie na rotacji estetyk, podobających się raz jednym, raz drugim odbiorcom i pozostawiającym ich realne problemy nietkniętymi. Najwyraźniej, potrzeba czegoś więcej…

Albo mniej, zależnie od przyjętej optyki. Tak czy inaczej, zadowalające rozwiązanie musi charakteryzować się dwiema, nieosiągalnymi w dotychczasowych próbach cechami: godzić ze sobą sprzeczności oraz do minimum ograniczać ilość warunków swojego własnego zaistnienia i funkcjonowania. Dotychczasowe rozwiązania nie są w stanie wywiązać się z żadnego z tych zadań, a rozmaite frakcje zbawców ludzkości toczą ze sobą jałowe, dydaktyczno-metodyczne spory o wyższość jednego mitu pedagogicznego nad drugim. Sytuacja wydaje się beznadziejna, ale wyjście z pata jednak istnieje. Więcej nawet, jestem przekonany, że jest znane wielu ludziom, w tym decydentom.

Nie pretendując do bycia kolejnym kopernikiem, przypomnę je pro forma tym, którzy codziennie „zastanawiają się”, jak tu biednym uczniom, uczennicom i ich opiekunom nieba przychylić. Skoro sprzecznych oczekiwań zatomizowanego nagłą świadomością nadmiaru możliwości społeczeństwa, propozycji dostarczycieli szczęścia wszelakiego i interesów nadzorców tego bałaganu nie daje się pogodzić, mimo rozmaitych „wysiłków”, to może warto rozważyć zaprzestanie walenia głową w mur? Może zamiast namawiać do wymyślania młotka na nowo, zastępowania go śrubokrętem albo mamienia wykonaniem roboty bez żadnych narzędzi, pozwolić ludziom narzędzie sobie wybrać, a nawet w ogóle zrezygnować z brudzenia sobie rąk?

Wyobraźmy sobie rzeczywiście alternatywną do obecnej sytuację, w której rodzic, posyłający swoje dziecko do szkoły, może na (bardzo przerysowany) przykład zdecydować, czy zapisać je do takiej, w której nie ma przedmiotów „problematycznych” (a pozostałym przycięto pp do praktycznego minimum), nie ma też prac domowych (bo i z czego?), kanon lektur ustalają influencerki, a miękkich kompetencji uczy w nich optymistyczna i pozytywnie uważna kadra, rekomendowana przez autorów antypedagogicznych poradników, albo… do systemowej, pruskiej, przestarzałej, transmisyjnej, opresyjnej (podkreślić wszystko) placówki, gdzie wykłady prowadzą niereformowalne relikty sprzed ery neurodydaktyki… Dopuśćmy nawet obrazoburczą myśl, że taki rodzic, nie znajdując zadowalającej go oferty pomiędzy tymi skrajnościami, ma pełne prawo zorganizować dla pociechy nauczanie domowe, a państwo mu w tym pomaga, zamiast przekonywać na każdym kroku, że zrobi to lepiej… Więcej nawet, nie będzie także systemowo wymuszać na tym dziecku studiowania wymyślnych kierunków, tylko po to, by mogło w przyszłości wykonywać pracę niewymagającą niczego, poza wrodzonymi umiejętnościami „ludzkimi”… Godzenie wody z ogniem nie jest więc konieczne, jeśli nie robimy z tego religii.

Za taką, niemal niewyobrażalną awangardą w funkcjonowaniu edukacji publicznej, przemawia także niewielka liczba warunków, które należy spełnić, by mogła zaistnieć. W zasadzie wystarczyłaby jedna, podstawowa decyzja ministra (co jak widać jest wykonalne na zawołanie), która, zamiast podyktowania jednego algorytmu działania (który co chwila i tak będzie wymagał aktualizacji i zatwierdzenia organu centralnego), złożyłaby zadanie jego tworzenia na każdą szkołę z osobna. Każda z nich z pewnością chciałaby mieć kogo uczyć i starałaby się ułożyć taki algorytm działania, który zaspokajałby potrzeby potencjalnych użytkowników, w tym, ewentualnie, sukces na egzaminach zewnętrznych... organizowanych i układanych przez stosowne uczelnie (robiły to z powodzeniem przez wiele lat), również zainteresowane adekwatnym naborem. A jeśli nie? To trudno, jej zadania przejęłaby sąsiednia, która by lepiej ten algorytm dydaktyczno-metodyczny skroiła. Czy nie ucierpiałby na tym średni poziom nauczania? Ogólny i tak już jest dość niski, bo mimo wszystko opisywany proces już zachodzi (tyle, że nieskładnie i w znacznie spowalnianym ideologią tempie, czyli nie przynosząc efektów pozytywnych, a jedynie równanie w dół), a o potrzeby niszowe (czyli np. prawdziwy poziom uniwersytecki) z pewnością zadbałaby odpowiednio niszowa oferta. Summa summarum, statystyki i oceny niewiele by się zmieniły, pomijając ograniczenie politycznie poprawnego bełkotu. Rany, ale to przecież można by się pomylić?! Owszem, ale przecież nauki neurobiologiczne sugerują, że uczenie się czegokolwiek polega na korygowaniu błędów predykcyjnych, więc o co chodzi? Jakoś nikt nie robi problemu z faktu, że (póki co) można źle wybrać życiowego partnera, lekarza, prawnika, czy samochód.

Podkreślam, że to prawdziwie awangardowe i alternatywne, choć z pewnością niedoskonałe i przedstawione tu w zarysie zarysu rozwiązanie, czyli uwłasnowolnienie szkoły, w pełnym tego słowa znaczeniu, nie wymagałoby teoretycznie żadnych zmian w istniejącym przedmiocie i stanie posiadania MEN oraz w podmiocie jego działań. Praktycznie jednak, uruchomiłoby proces ewolucyjny, który w relatywnie krótkim czasie wyłoniłby społecznie preferowany kształt oświaty publicznej, wzmocniłby istotne nisze i wreszcie przekierowałby wysiłki pedagogów z realizacji wyobrażeń kolejnych uszczęśliwiaczy ludzkości na kwestie i potrzeby istotne dla uczących się, jakie by one nie były. Jak widać, nie jest to rozwiązanie utopijne, wymagające nowych, niesprawdzonych i drogich narzędzi, kosmicznej technologii i niezdobytej jeszcze wiedzy, nie ma tu potrzeby olbrzymich nakładów, tysiąca zgniłych kompromisów, wygrywania sporów ideologicznych i kompetencyjnych, konsultacji, agitacji, propagandy, reklamy, zatrudnienia AI, pisania od nowa podstaw programowych, podręczników i historii, i w ogóle wymyślania czegokolwiek na nowo. Czy do szczęścia potrzeba czegoś więcej? Niestety, tak. Zgody wszystkich tych, którzy na wymienionych wyżej działaniach chcą zarobić i jak dotąd zarabiają świetnie, oraz tych, którzy z radością płacą za serwowane im złudzenia.

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze. 

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie