Podwaliny pod współczesny system oświatowy położone zostały w pierwszej połowie XIX w., kiedy w państwie pruskim wprowadzono obowiązek szkolny a samą szkołę zorganizowano na podobieństwo fabryki. Nauczyciele stali się obsługiwaczami pasa transmisyjnego przekazującego wiedzę z podręczników do kajetów a sami uczniowie – obiektami do formowania w oparciu o sztywno ustalone normy jakości. Mieli się ćwiczyć w dyscyplinie i punktualności wedle jasnych i jednolitych dla wszystkich programów.
Pewniki jednej epoki stają się problemami następnej - R. H. Towney
W epoce rywalizacji wielkich mocarstw, poszukujących nowych form imperialnego wyrazu, wydawało się to innowacyjne i funkcjonalne (z punktu widzenia ówczesnej racjonalności). Chodziło o wyprodukowanie jednolicie wykształconego materiału ludzkiego (posłusznego i piśmiennego obywatela), który można było wykorzystać w gospodarce lub na froncie. Młodzieniec, który przeszedł pełen cykl kształcenia otrzymał naprawdę solidną dawkę propaństwowej propagandy. Z większym zapałem ginął potem pod Sadową, Metzem, Tannenbergiem czy Verdun. Szkoły niemieckie (już po 1870 roku) obrabiały mocno w duchu kultu cesarza i państwa, posługując się (na długo przed Hitlerem) hasłami nacjonalizmu, imperializmu, przestrzeni życiowej, pangermanizmu itd.
W pewnym sensie taki model oświaty spełnił swoją funkcję. Umożliwił Prusom/Rzeszy Niemieckiej szybszy wzrost przemysłowy. Przełożył się także, trudno temu zaprzeczyć, na wzrost świadomości ogółu społeczeństwa. Nic dziwnego, że taki model szybko przejęły inny kraje. W pierwszym rzędzie wdrożyli go nowi aktywni gracze na arenie międzynarodowej, czyli Japonia i Stany Zjednoczone, zafascynowani skutecznością pruskiej edukacji.
Niemniej, to co się sprawdzało w epoce industrialnej niekoniecznie sprawdza się dzisiaj. Zmienił się kontekst społeczny. Konfrontujemy się z innego rodzaju trudnościami. To co kiedyś służyło rozwojowi wspólnoty, dzisiaj może okazać się balastem. Dlatego warto poddać rewizji pewniki, które organizowały sposób myślenia naszych poprzedników. Takie jak, przymus szkolny, system klasowo-lekcyjny, wertykalne relacje na linii nauczyciel - uczeń i wiele innych.
Kiedy przyjrzymy się obecnej, konwencjonalnej szkole widać wyraźnie, jak wiele w niej jest pozostałości z przemysłowego schematu organizacyjnego. Chociażby 45 minutowe lekcje. W XIX wieku uznawano, że tyle trwała praca, którą można było uważnie bez przerwy wykonywać przy taśmie. Potem potrzebna była chwila na zresetowanie (aby odzyskać panowanie nad myślami i nie stracić ręki). O jej nadejściu informowały dzwonki. Taki schemat przetrwał do dzisiaj.
Przytoczyć warto anegdotę o eksperymencie myślowym przeprowadzonym przez amerykańskich naukowców, którzy zastanawiali się, które z elementów naszego świata zaskoczyłyby przybysza z przeszłości (sprzed dwóch stuleci). Doszli do wniosku, że zadziwiłoby go niemal wszystko. Większość elementów rzeczywistości uległa znaczącej zmianie. Poza dwoma instytucjami. Te podróżnik w czasie rozpoznałby natychmiast. Pierwszą jest więzienie, drugą - szkoła. Nawet jeśli to zmyślona opowieść, to brzmi przekonująco...
Nie ulega wątpliwości, że dla skutecznego zmagania się z wyzwaniami XXI wieku potrzebujemy innej szkoły. Nie takiej, która będzie udoskonaloną wersją obecnej – bowiem ta pochodzi z innej epoki. Henry Ford na pytanie o źródła swego sukcesu odpowiedział kiedyś: "Gdybym pytał moich klientów, czego potrzebują to odpowiedzieliby: szybszych koni. Dlatego ich nie pytałem". Wielcy wizjonerzy przewidują rozwój sytuacji. Dostrzegają szansę tam, gdzie inni widzą szaleństwo. Pewnie pytając dziś rodziców, jakiej szkoły chcą dla swych dzieci - przynajmniej część odpowiedziałaby: jeszcze skuteczniejszej, jeszcze szybciej nauczającej, jeszcze efektywniej przelewającej informacje do głowy, pozwalającej osiągać lepsze wyniki w testach. To w ich mniemaniu zagwarantuje ich dzieciom sukces w życiu. Ale to, co sprawdziło się kiedyś, w ich pokoleniu (choć mógłbym polemizować, czy rzeczywiście się sprawdziło – ale zostawię to na osobny tekst), niekoniecznie przełoży się na powodzenie w przyszłości.
Społeczeństwo XXI wieku potrzebuje ludzi kreatywnych i przedsiębiorczych, dobrze rozumiejących siebie i innych, elastycznych, zdolnych do orientacji w informacyjnym szumie, sprawnych w crossowaniu wiedzy. Szkoła-fabryka ich do tego nie przygotuje. Dlatego konieczne jest poszukiwanie nowego paradygmatu. Odpowiedzi można poszukiwać w nowatorskich koncepcjach zarządzania biznesem. Warto sięgnąć do książki Frederica Laloux "Pracować inaczej". Wprowadza on bardzo interesujące rozróżnienie kultur organizacyjnych.
- organizacje czerwone, oparte na silnej władzy i strachu (wzór: gang);
- organizacje bursztynowe, oparte na wyraźnych formalnych rolach i odgórnych dyrektywach (wzór: wojsko);
- organizacje pomarańczowe, oparte na rywalizacji i innowacjach, podporządkowane idei zysku (wzór: maszyna);
- organizacje zielone, oparte na idei wzmacniania i dobrych relacjach (wzór: rodzina);
- organizacje turkusowe, oparte na samozarządzaniu i samorealizacji. Nie ma tu hierarchii ani wyraźnie określonej centrali zarządzającej (wzór: żywy organizm).
Współczesne oczekiwania rodziców balansują gdzieś między sentymentem do modelu bursztynowego (szkoła jako hierarchiczna, zbiurokratyzowana instytucja, skupiona na odgórnym przekazie, wdrożeniu do tradycji, sztywnych funkcjach, „gdzie każdy ma swoje miejsce, a uczniowie po prostu się uczą się pod dyktando autorytetów”) i wyobrażeniem o funkcjonalności modelu pomarańczowego (szkoła jako firma, podporządkowana dogmatowi efektywności, skutecznie walcząca o miejsca w rankingach, zorientowana na osiągnięcia, gdzie sukces edukacyjny mierzony jest wynikiem na teście oraz, w przyszłości, zasobnością portfela absolwentów). Jest jeszcze jakaś mała część, która z nadzieją poszukuje inspiracji w zasadach charakteryzujących organizacje zielone (są to np. szkoły i przedszkola montessoriańskie).
Potrzebujemy jednak czegoś więcej. Rozwiązań stanowiących rzeczywisty przełom. Byłoby nim szkoły oparte na wzorcu turkusowym - przypominające organizm: żywy, ewoluujący, samozarzadzający się, zorientowany na realizację potencjału młodych ludzi, pozwalający im stać się współtwórcami własnej unikalnej podróży po świecie wiedzy i wartości. Opierałaby się na małych autonomicznych zespołach uczniów, współpracujących ze sobą i wymieniających się doświadczeniami.
Wizja szkoły turkusowej może dziś budzić wątpliwości. Funkcjonowanie od lat w pewnym schemacie nie pozwala nam na wyobrażenie sobie innych rozwiązań. Być może takie miejsca (samodzielnego uczenia się) to pieśń przyszłości - ale ktoś musi zacząć ją wyśpiewywać.
Notka o autorze: Tomasz Tokarz - doktor nauk humanistycznych, wykładowca akademicki, trener kompetencji społecznych, coach, mediator. Koordynator merytoryczny w NAVIGO – Centrum Innowacyjnej Edukacji. Pracownik naukowo-dydaktyczny w Dolnośląskiej Szkole Wyższej we Wrocławiu. Nauczyciel w kilku alternatywnych szkołach. Jego pasją jest pisanie o nowoczesnym obliczu edukacji i rozwoju osobistym.