Na początku stycznia każdego roku w Londynie odbywają się jedne z największych na świecie targów technologii edukacyjnych – British Education and Training Technology (BETT). W ciągu czterech dni trudno jest obejść wszystkie stoiska 650 wystawców i zagłębić się w prezentowane tu rozwiązania dla szkolnictwa. Ale jeśli szukać inspiracji i wrażeń, to właśnie najlepiej tam.
Do tego, co się zobaczyło warto wracać z pewną refleksją, ponieważ pierwszą reakcją jest szok wobec edukacyjnego bogactwa, z którym mamy do czynienia. Dopiero potem, na chłodno można spróbować spisać własne przemyślenia i wyciągnąć wnioski.
Nowe technologie w edukacji to zjawisko bardzo różnorodne, tak więc wydarzeniom mającym miejsce na BETT można dopiero nadać znaczenie, a można to zrobić na wiele sposobów. Niezależnie od swojego wyjściowego światopoglądu na BETT można znaleźć potwierdzenie (w postaci oferty) każdego stanowiska, choćby skrajnie odmiennego – na przykład jeśli ktoś uważa, że nowe technologie to zagrożenie – znajdzie systemy zabezpieczeń, jeśli uważa, że to szansa – znajdzie wiele rozwiązań na skorzystanie z tej szansy
Mówimy o konkretnych rozwiązaniach
Targi charakteryzowały się przede wszystkim dużą liczbą wystawców, jednak stosunkowo niewielu z nich było wystawcami uniwersalnego sprzętu – czy to komputerów, czy to np. tablic interaktywnych – przegrywali oni zdecydowanie liczebnie z producentami bardziej konkretnych ofert wdrożeń technologii do szkół. Paradoksalnie Ci drudzy bardzo często wykorzystywali tablice interaktywne i komputery, jednak nie stanowiły one obiektu prezentacji, a jedynie narzędzie do zaprezentowania własnego produktu. Targi BETT wydają się być zatem pod tym względem o etap dalej niż polska dyskusja o nowych technologiach w szkole, gdzie jednak ciągle emocjonujemy się tym CO ma trafić do szkół (czytniki e-booków, laptopy, czy może już tablety?), KTO ma być właścicielem tego czegoś (uczeń, szkoła, czy może nauczyciel?), gdzieś na przyszłość pozostawiając pytanie o to co ma się z tym czymś dziać. Wystawcy targowi wiedzą to bardzo dobrze.
Przykładem mogło być stoisko jednej z firm, pełne laptopów. Jednak to nie laptopy były przedmiotem reklamowanym. Producent chwalił się m. in. wyglądającym na staroświecką zabawkę samochodzikiem. Spory, czerwony samochodzik jakich wiele, tyle, że z antenką. Ta antenka zdradza, że nie mamy do czynienia ze zwykłą zabawką – wysyła ona informacje z wbudowanych wewnątrz czujników – prędkościomierza, akcelerometru itd. Wszystko to trafia bezprzewodowo do laptopa, który te dane przetwarza i w czasie rzeczywistym wyświetla. Dzieci mogą na początek po prostu bawić się zabawką, podczas kiedy komputer wyświetla wykres przyspieszenia – w ten sposób poprzez zabawę można zyskać poczucie rozumienia relacji pomiędzy abstrakcyjnym zapisem wykresu a rzeczywistością. Jednak prawdziwa nauka (i zabawa!) zaczyna się przy eksperymentach. Można np. zaproponować uderzenie samochodzikiem w ścianę. Komputer pokazuje jaka siła działała wówczas na czujniki – można zadać pytanie, jakie konsekwencje dla zdrowia pasażerów miałoby takie przeciążenie. Następnie do karoserii montujemy zderzak. Powtarzamy eksperyment. Zderzak można doskonalić. Jeden laptop i taki samochodzik może wypełnić angażującą treścią wiele godzin nauki fizyki.
Należy podkreślić, że samochodzik – poprzez swoje możliwości i ograniczenia – niejako sam siebie definiuje, pokazuje do czego może zostać wykorzystany. Jest to bardzo duża zaleta, szczególnie w przypadku dostarczania narzędzi dla nauczycieli, których kompetencje są niższe, dopiero kształcone – wówczas im bardziej konkretne rozwiązanie, tym mniejszy stres jego wdrożenia.
Szukajmy sprytnych rozwiązań
Dla gościa z Polski kolejnym odkryciem może być różnica pomiędzy urządzeniami i rozwiązaniami wykorzystującymi po prostu komputery (czy szerzej – elektronikę), a rozwiązaniami sprytnymi (ang. smart). Najlepiej zrozumieć to na przykładzie używanych w klasach szkolnych tablic. W Polsce obecnie dość dużym zainteresowaniem cieszą się tzw. „tablice interaktywne” (ang. interactive whiteboard), jednak jeśli ich wdrożenie kończy się tylko na wymianie sprzętu, a nie zmianie praktyk nauczyciela i uczniów, to różnica pomiędzy tablicą interaktywną a zwykłą, białą tablicą jest taka, jak pomiędzy zegarkiem wskazówkowym i elektronicznym – nie ma różnicy.
Sama „elektroniczność” ani „nowość” nie jest więc już argumentem przetargowym. Sprzedawane rozwiązania muszą być sprytne, oferować jakąś przewagę. Zatem jeśli tablica, to oferująca coś „ekstra” – na przykład zestaw CM2 firmy Onfinity oferujący przekształcenie każdej płaskiej powierzchni zdolnej do wyświetlania obrazu z komputera (np. monitor komputerowy, telewizor HD, zwyczajny projektor komputerowy) w pełnosprawną tablicę interaktywną za cenę ok. 2 tyś zł - sam sprzęt jest bardzo mały (wielkości litrowego kartonika z mlekiem), zatem jest również mobilny. Innym sprytnym pomysłem jest mobilna tablica interaktywna Mobi – tutaj również wystarczy dowolny już posiadany przez szkołę system wyświetlania obrazu – nauczyciel otrzymuje niewielką tabliczkę, na której pisząc może wyświetlać treści na dużej – jest to również rozwiązanie tańsze, a dodatkowo uwalniające nauczyciela z konieczności stania przy tablicy.
Notka o autorze: Kamil Sijko jest pracownikiem Instytutu Badań Edukacyjnych w Warszawie. Z wykształcenia psycholog. Naukowo zainteresowany szerokim spektrum tematów, ale przede wszystkim edukacją, nowymi technologiami (w tym grami komputerowymi), zagadnieniami rynku pracy. Praktyk badań społecznych, koordynator międzynarodowego badania kompetencji komputerowych i informacyjnych (ICILS) w Polsce, członek grupy eksperckiej Komisji Europejskiej nt. wskaźników wykorzystania ICT w edukacji.
(CC-BY Kamil Sijko)