Lipiec – czas kanikuły, kiedy autorowi nie chce się pisać, a przynajmniej części czytelników – czytać jego produkcji. Z drugiej strony, jeśli nie publikujesz regularnie, w dzisiejszych czasach przestajesz istnieć, przynajmniej dla internetowej społeczności, która coraz bardzie zastępuje tę normalną, karlejącą w trybie offline. Chcąc zatem podtrzymać swoje istnienie i dać pożywkę najpilniejszym sympatykom, postanowiłem coś jednak opublikować. Inspiracja przyszła ze spotkania autorskiego Roberta Sowińskiego, podczas której prezentował swoją najnowszą książkę „Zrozumieć plan daltoński”. O samym spotkaniu napiszę tyle, że było warte pojechania z Warszawy do Łodzi, że bardziej prezentowało autora niż książkę (i bardzo dobrze!), no i pozwoliło mi zobaczyć sporą grupę internetowych znajomych pierwszy raz na żywo. Bezcenne.
Uwagę moją przykuł podtytuł książki Roberta: „Listy do N.”. Pomyślałem, dwóch wielkich ludzi, jedna myśl, bo ja również napisałem, tyle, że już bardzo dawno temu, cały szereg artykułów pod takim właśnie wspólnym tytułem. Publikowałem je w latach 90-tych w bardzo ciekawym podówczas czasopiśmie „Edukacja i dialog”. Zainspirowany łódzkim spotkaniem sięgnąłem do swoich archiwów i stwierdziłem, że owe artykuły zachowały sporo aktualności; stanowią też dość ciekawą pamiątkę historyczną z czasów, kiedy to rozwijały się szkoły niepubliczne, a ja – siedząc niejako w środku – widziałem w tym nie tylko ciekawy i pożądany proces, ale także pewne niewykorzystane szanse. Co tylko częściowo przestało być aktualne.
W ramach kanikuły postanowiłem zaprezentować Czytelnikom te publicystyczne wykopaliska. Może kogoś zaciekawią, a na pewno pozwolą mi wykazać, że nadal istnieję, choć działam chwilowo w trybie wakacyjnym.
***
Z cyklu „Listy do N.” - maj 1996 r.
Drogi N.!
Otrzymałem ostatnio komplet broszurek zawierających aktualne, tzw. „MEN-owskie”, programy nauczania. Po uważnym ich przestudiowaniu wiem już, co uczniowie w poszczególnych klasach wiedzieć i umieć powinni. I chociaż pewne pomysły wydały mi się, jak na szkołę podstawową, delikatnie mówiąc, nazbyt odważne, to, ogólnie rzecz biorąc, po tej lekturze nie poczułem się ani lepiej ani gorzej. Bo tak naprawdę, zagadnienie, czy uczeń podstawówki posiądzie wiedzę określoną takim hasłem programowym: „Krążenie powietrza na Ziemi z uwzględnieniem ciśnienia atmosferycznego i adiabatycznych zmian temperatury”, jest dla mnie, biologa, zupełnie abstrakcyjne. Ba, nawet to, czy będzie on potrafił w szóstej klasie ,,dostrzegać związki pomiędzy budową i trybem życia roślin nagozalążkowych” specjalnie mnie nie interesuje, a jeżeli nawet, to jedynie w sensie negatywnym - ja mu serdecznie współczuję, że jakiś nauczyciel podpierając się kawałkiem papieru, zwanym programem, może tego odeń wymagać!
Fascynuje mnie powszechna wiara pedagogów, że kształcenie podobne jest usypywaniu góry, którą każde wiadro piasku, po rozsypaniu się na boki, podwyższa o kolejny ułamek milimetra. Wszelkie dyskusje o zmianie programów nauczania odbieram jako spory o to, czy piasek należy sypać prosto z góry, czy może od boku, równomiernie, czy gwałtownie, wiadrami, czy może za pomocą balii. Mniej ambitni, czy posiadający mniejszą siłę przebicia, skazani są na sypanie u podstaw owej góry, bez szans, że ją w jakikolwiek sposób podwyższą. Bo też, dla przykładu, czy ktoś poza muzykami poważnie zastanawia się nad miejscem i rolą przedmiotu „muzyka” w całej operacji zwanej kształceniem?
Jestem głęboko przekonany, że kształcenie winno przypominać raczej budowanie potężnej konstrukcji, którą każda dołożona cegiełka podwyższa o wysokość cegły właśnie, albo, wzmacniając niższy poziom, czyni masywniejszą i trwalszą. W takiej pracy nigdy nie jest obojętne, gdzie się kładzie kolejny element, ani jakiego używa się przy tym spoiwa. Niekompetencja jednego z murarzy może w skrajnym przypadku spowodować nawet zawalenie całej konstrukcji!
Dyskusja na temat programu szkoły, w swoim najpopularniejszym wydaniu, jest czymś w rodzaju zebrania murarzy, z których każdy oferuje jedyną w swoim kształcie cegłę i twierdzi, że na jego odcinku konstrukcja będzie wspaniała. Główny inżynier cieszy się z wysokiego poziomu fachowców i akceptuje to, czasami próbując mediować w sprawie rodzaju używanej zaprawy. I konstrukcja wznosi się do góry, pochylając tam, gdzie cegła była słaba, albo murarz okazał się ignorantem.
Wybacz te budowlane porównania, ale sądzę, że dobrze ilustrują moją główną myśl, że kluczem do stworzenia dobrego programu, a co za tym idzie dobrej szkoły, jest zrozumienie, że nie może on sprowadzać się do wyboru przedmiotów nauczania i ich szczegółowych programów.
Żal mi Zespołu d/s Reformy dra Sławińskiego. Jeśli kontrola NIK, o której czytałem, ujawniła prawdę - okrutnie negatywna to postać, ale... co ja poradzę, że jedyna, która w ostatnich latach dostrzegła to, co mnie wydaje się oczywiste - że programy nauczania, choćby najlepsze, muszą mieć oparcie w idei, która je łączy. I że muszą być one połączone same w sobie, bo życie jest jedno i kiepsko dzieli się na chwile rachowania i emocjonalnych uniesień. Ja, biolog,, chciałbym dokładać cegiełki na murze ustawionym przez nauczyciela środowiska. Chcę, aby ulepione były z gliny biologiczno-geograficzno-fizyczno-chemicznej, spojone zaprawą z języka polskiego, ułożone w myśl doświadczeń historycznych, nie bez odrobiny artyzmu plastyczno-technicznego!
Mamy w kraju setki (tysiące?) szkół niepublicznych. Po okresie euforii, gdy już fakt zaistnienia był samoistną wartością, poszukują one tożsamości. Bo nieliczne klasy i intensywna nauka języków obcych, to trochę mało, jak na program. Cokolwiek wymyśli władza, także nie będzie wystarczające, bowiem zostanie skrojone do możliwości oświaty masowej i w myśl ideałów reprezentowanych przez „tych u władzy”.
„Muszę wymyślić program!” - myślą ambitni. I wymyślają. Mało oryginalnie: język obcy sześć razy w tygodniu, basen, tenis, no i wysoki poziom nauczania wszystkich przedmiotów. Bardziej nietypowo: własny program kształcenia ekologicznego, wyraźny rys programowy (judo, drama, integracja itp.). Ale nadal bardzo trudno jest znaleźć szkołę, której program stanowi harmonijne połączenie idei, metody i programu nauczania.
Odwiedzający moją szkołę zadają czasem pytanie, na czym wzorowaliśmy się wypracowując jej program. Odpowiedź, że nie było żadnego wzorca, budzi lekką nieufność. W istocie odpowiedź powinna być pełniejsza: program nie jest wzorowany na żadnym innym, ale został zbudowany z szeregu elementów na tyle powiązanych ze sobą, że efekt po prostu nie mógł być inny.
Fundamentem dowolnego programu jest idea. Brutalnie mówiąc, jakakolwiek. Oczywiście, idee mroczne lub idiotyczne zasługują na potępienie, ale to wcale nie przeszkadza, by jacyś wyznawcy budowali na ich bazie swoje programy oświatowe. W przypadku mojej szkoły owe idee są konkretne i wypływają z doświadczeń i spostrzeżeń, o których pisałem Ci w poprzednim liście. Można je ująć w kilku punktach:
1.Każdy człowiek bombardowany jest milionami informacji. Od umiejętności ich selekcjonowania, wyszukiwania i przetwarzania zależą jego perspektywy osiągnięcia powodzenia w życiu
2.Kluczem do właściwego wykorzystania informacji jest poczucie wolności. Każdy człowiek, także młody, ma prawo podejmowania decyzji i ponoszenia ich konsekwencji
3.Każde społeczeństwo potrzebuje ludzi zdolnych do poświęcenia na jego rzecz. To właśnie szkoła społeczna, powstała dzięki zbiorowej aktywności, powinna kształcić ludzi, którzy za lat dwadzieścia będą zdolni podejmować kolejne społeczne inicjatywy
Te właśnie idee leżą u podstaw głównej zasady mojej szkoły, która głosi, że „nie jest zadaniem szkoły nauczyć, ale jedynie stworzyć uczniowi warunki i udzielić wszelkiej możliwej pomocy, aby mógł on nauczyć się sam”. Owe „warunki” i „pomoc”, to zapewnienie dostępu do informacji i wskazówek odnośnie ich zdobywania i selekcjonowania, pozostawienie pola dla indywidualnych decyzji ucznia i poszanowanie ich, wreszcie takie zorganizowanie życia szkoły, by dawała ona poczucie i możliwość współuczestnictwa w zbiorowym wysiłku wielu ludzi, na równych prawach dorosłych i dzieci.
Na tym fundamencie sformułowaliśmy cele kształcenia, które mają postać ideału dydaktyczno-wychowawczego, czyli opisu idealnego „produktu” naszych działań. Nie jestem w stanie zawrzeć go w całości w tak krótkim liście, dość Ci wiedzieć, że obejmuje on na równych prawach sferę intelektualną, duchową i fizyczną rozwoju każdego dziecka, zgodnie z zasadą „w zdrowym ciele zdrowy duch”. Najważniejsze elementy tego ideału, to wszechstronność, aktywność poznawcza, otwartość na świat i potrzeby innych ludzi oraz nawyk zróżnicowanej aktywności fizycznej. Wszystko, oczywiście, stosownie do możliwości intelektualnych i fizycznych konkretnej osoby.
Zbudowaliśmy zatem fundament. Teraz pora na dwa filary głównej konstrukcji: układ pomiędzy szkołą i uczniem i układ pomiędzy szkołą i nauczycielem. Podstawą pierwszego jest traktowanie ucznia jako partnera, ze śmiertelną powagą zresztą. Wyrazem tego jest dokładne określenie jego praw i obowiązków oraz wymagań, jakie stawia mu szkoła. Oraz ustalenie, że nikt w szkole nie ma prawa zaskakiwać ucznia stanowieniem nowych praw tylko dlatego, że stare w jakimś momencie okazały się niewystarczające. Szerzej o warunkach układu pomiędzy szkołą i uczniem napiszę Ci w następnymi liście.
Wzajemna relacja szkoły i nauczyciela oparta jest na dużej swobodzie programowej i zaufaniu z jednej strony, a bezwzględnym wymaganiu podporządkowania się potrzebom zespołu z drugiej. W naszej szkole gwiazda pedagogiczna zabłyśnie tylko wtedy, gdy swój sukces zbuduje na respektowaniu tych samych reguł, które obowiązują innych nauczycieli. Mam tu na myśli formy kontaktu z uczniami, stawiania im wymagań, codzienny sposób bycia, zaangażowanie w życie szkoły. W tym programie nie ma na przykład miejsca na wybitne osobowości nawiedzające uczniów w wymiarze 45 minut tygodniowo. Więcej o tajnikach układu pomiędzy szkołą i nauczycielem napiszę Ci w jednym z następnych listów.
Pomiędzy dwoma filarami rosną ściany. Tworzą je konkretne rozwiązania organizacyjne, regulujące życie szkoły. W naszym przypadku będzie to znaczna swoboda uczniów w wyborze zajęć dodatkowych, zaliczeniowa metoda nauczania w klasach starszych, wreszcie wprowadzenie instytucji nauczyciela-wychowawcy, którego głównym zadaniem na terenie szkoły jest stanie na straży harmonijnej relacji pomiędzy nią a uczniem.
Ukoronowaniem filarów jest układ łączący nauczycieli i uczniów, oparty właśnie na organizacji życia szkoły. Staramy się, aby partnerstwo było w jak największym stopniu realne, aby uczeń lubił swojego „mistrza”, a ten stanowił dla ucznia rzeczywisty wzorzec osobowy.
Zwróć uwagę, że jak dotąd nie ma mowy o programach nauczania. Pojawiają się dopiero teraz, jako zwieńczenie całej konstrukcji. Na takim fundamencie programy te mogą być tak naprawdę jakiekolwiek, bowiem istnienie relacji „mistrz-uczeń” pomaga korygować ewidentne bzdury, a każdy nauczyciel jest sam zainteresowany, by uczyć w sposób jak najbardziej wartościowy. Zresztą szkolne układy doskonale zabezpieczają przed chorymi pomysłami indywidualistów.
Pisząc do Ciebie te słowa, mam przed sobą dwojaki cel. Po pierwsze, chcę Ci pokazać co rozumiem przez pojęcie programu szkoły i zarazem zachęcić, abyś z dystansem traktował problem programów nauczania, zwracając baczniejszą uwagę na to, co uważam za najistotniejsze: na wychowawczą funkcję szkoły. Po drugie, i ważniejsze, pragnę zwrócić Twoją uwagę na coś, co staje się dla mnie pewną idee-fixe, a mianowicie, że dobra szkoła powinna mieć jeden tylko program nauczania! Zawierający treści z zakresu rozmaitych dziedzin wiedzy, realizowany solidarnym wysiłkiem zespołu różnych specjalistów, ale jeden! Program, w którym każdy pojawiający się element jest ujmowany w perspektywie całości ludzkiej wiedzy. Program, w którym każdy przedmiot pracuje na rzecz osiągnięcia tego samego, nadrzędnego celu.
Jeszcze nie do końca wiem, w jaki sposób zabrać się za jego pisanie. Ale wiem jedno: dopiero gdy powstanie, uznam moją budowlę za rzeczywiście skończoną.
Twój Jarosław Pytlak
PS. Jeszcze nie powstał (przyp. JP – Anno Domini 2022).
PPS. Ćwierć wieku później skłaniam się raczej do poglądu, że nawet dobre, przemyślane kształcenie bliższe jest usypywaniu góry piasku, niż budowy muru z cegieł. Ale nie dam się posiekać za słuszność tego poglądu.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
Ostatnie komentarze