Odwiedziłam ostatnio sympatyczna niewielką szkółkę w małej popegeerowskiej miejscowości. Wspólnie zastanawialiśmy się jak zapobiegać agresywnym zachowaniom uczniów, analizując ich możliwe przyczyny. Bo przecież lepiej zapobiegać niż leczyć, usuwać przyczyny niż borykać się ze skutkami. A przyczyny to m.in. nuda, nieumiejętność komunikowania się, rozładowanie frustracji, często po prostu potrzeba fizycznego wyładowania się, najzwyklejsza potrzeba ruchu i wysiłku fizycznego.
Okazało się, że rozwiązania, które na zdrowy rozsądek wydawać by się mogły proste i skuteczne, są w szkole nie do zastosowania. Dlaczego? Bo nie pozwalają nam na to przepisy. Bo obawa przed ewentualnymi konsekwencjami paraliżuje nauczycieli. Bo jeśli w czasie lekcji wyślemy nadaktywnego ucznia, by przebiegł się do łazienki i zmoczył gąbkę, to może potknąć się, skręcić sobie nogę, a odpowiedzialny za to będzie nauczyciel. Bo nie wolno nam zostawić dzieci bez dozoru, nadzoru, kontroli. Bo mamy pilnować, sprawdzać, zabezpieczać i chronić. Więc nie zostawiamy uczniów w klasie na przerwach, wywołując tym samym tłok na korytarzu.
Uczniowie, którzy chcą spokojnie porozmawiać idą najczęściej do łazienki, a ci, którzy chcą zjeść drugie śniadanie robią to … na podłodze. Nie idziemy z dzieciakami na przerwie na boisko lub na salę gimnastyczną, bo tam opiekę nad uczniem może zgodnie z literą prawa sprawować tylko nauczyciel wychowania fizycznego. A przecież nie zajmiemy mu wszystkich przerw. Nie postawimy też stołu do ping-ponga na korytarzu, bo odległość od ścian jest mniejsza od przewidzianej o 2 centymetry. No i nie ma nauczyciela o specjalnych uprawnieniach. Chyba najlepiej by było, gdyby dzieci chodziły w kółko pod ścianami. Byłoby bezpiecznie.
Do czego to wszystko prowadzi? Jak z dziecka ma wyrosnąć odpowiedzialna, samosterująca się jednostka, skoro to dorośli są odpowiedzialni za każdy krok, decyzje są podejmowane poza dzieckiem, a konsekwencje dziecięcej samowoli ponoszą nauczyciele? To smutne i kiepsko rokujące na przyszłość. Brak zaufania, o którym mówi się coraz częściej jako problemie społecznym, zapewne ma źródła również w takim podejściu do odpowiedzialności i wolności.
Nie sugeruję wcale, byśmy byli nieodpowiedzialni, pozwalali dzieciom na wszystko i nie sprawdzali, co się z nimi dzieje w szkole. Myślę tylko o zachowaniu zdrowego rozsądku. W domu dziecko wcale nie jest bez przerwy pod kontrolą rodziców. Mało tego, często zostaje samo, a nawet gdy rodzice są obecni w domu, to jakże często znajdują się w innym pokoju i nie mają pojęcia z kim i o czym pociecha „klika”. Od szkoły oczekuje się więcej niż od rodziny? Właśnie tak!
Jednak „więcej” – to powinna być dyskretna obserwacja zachowań uczniów, ingerencja w szczególnych przypadkach i ogromna wychowawcza praca nauczycieli nad otwartą komunikacją, umiejętnym rozwiązywaniem konfliktów, pozwolenie uczniom na doświadczanie, wyjaśnianie konsekwencji, wspólne ustalanie zasad zachowania i dbałość o ich przestrzegania.
Niestety, to co sprawia, że nauczyciele są sparaliżowani i muszą akceptować rolę nadzorców i strażników, to znowu nienormalne przepisy. Może chodzi o to, żeby prawnicy mieli co robić?
Notka o autorce: Ewa Borgosz jest nauczycielką. Prowadzi swój blog w partnerskiej dla Edunews.pl platformie blogowej Oś Świata pod adresem http://osswiata.nq.pl/borgosz