W medialnym zgiełku sporadycznie pojawiają się wypowiedzi, że egzaminy zewnętrzne co do zasady są fatalnym pomysłem i w gruncie rzeczy nie będzie czego żałować, jeśli się nie odbędą. Oczywiście trudno oczekiwać zrozumienia tej kwestii od zestresowanych uczniów i ich rodziców, bowiem przez blisko dwadzieścia lat kolejne władze zrobiły wszystko, by nadać egzaminom jak najwyższą rangę, swoistego edukacyjnego „być albo nie być”. Rozterkę czuje wielu nauczycieli, zmuszonych do dokonania wyboru pomiędzy walką o godność swojego zawodu, a poczuciem obowiązku wobec wychowanków. Nawiasem mówiąc, rządzący twierdzą, że strajkujący wzięli uczniów za zakładników. Moim zdaniem równie uprawnione jest przeciwne twierdzenie, że to za plecami uczniów kryją się przed nauczycielami i rodzicami szkodnicy, którzy doprowadzili do obecnej sytuacji.
Osobiście od wielu lat głosiłem swoją niezgodę na wszystko, co wiązało się z rozbudowywanym wciąż systemem zewnętrznego egzaminowania. Ten swój pogląd miałem okazję zaprezentować, między innymi, podczas III Kongresu Polskiej Edukacji, podczas którego dyskutowałem publicznie z szefem CKE, panem Smolikiem. Zwolennikom twierdzenia, że kolejne władze są jednakowo diabła warte, bo zachowują się w podobny sposób,, muszę zwrócić w tym miejscu uwagę, że moją krytyczną opinię na temat obowiązującego systemu mogłem głosić wobec dużego audytorium na zaproszenie pani minister Kluzik-Rostkowskiej. Rzecz w obecnym rozdaniu władzy po prostu nie do pomyślenia. No i doczekałem się wtedy, że jeszcze przed wyborami obie główne siły polityczne zapowiedziały (i chwała Bogu!) likwidację sprawdzianu szóstoklasisty. Co uczyniła ostatecznie zwycięska w wyborach ekipa PiS, czym przeszłaby do chwalebnej historii, gdyby nie cała reszta jej działań, określanych dzisiaj zasłużenie mianem deformy.
Wprzęgając miliony uczniów i setki tysięcy nauczycieli w egzaminacyjny kierat, uzyskano terabajty smakowitych danych statystycznych, tak drogich sercu każdego urzędnika i niejednego naukowca, natomiast skutecznie zabito kreatywność nauczycieli. Opisując to zjawisko w artykule opublikowanym w 2014 roku, nadałem mu tytuł „Testomania – czarna śmierć edukacji XXI wieku”. Przypomnę dzisiaj niektóre myśli z owej publikacji, starając się przekonać Czytelnika, że bez egzaminów też istnieje w edukacji życie. Jestem głęboko przekonany, że lepsze.
***
Wprowadzenie z początkiem wieku egzaminów zewnętrznych do polskiego systemu edukacji wydawało się wielkim krokiem ku nowoczesności. Pojawił się oto powszechny i, jak się zdawało, obiektywny sposób pomiaru osiągnięć szkolnych, zarówno kolejnych roczników, jak też każdego ucznia z osobna. Wśród zalet nowego rozwiązania wskazywano możliwość porównywania efektów nauczania w różnych szkołach oraz pełną kontrolę realizacji „Podstawy programowej kształcenia ogólnego”, wynikającą z powiązania treści tego dokumentu ze standardami egzaminacyjnymi. W atmosferze ogólnego entuzjazmu, który w owym czasie był także moim udziałem, nie zwrócono uwagi, że w Anglii, skąd skopiowano przyjęte rozwiązania, budziły one już wówczas liczne wątpliwości. Dzisiaj, z perspektywy kilkunastu lat obserwacji i pełnionej przez cały ten czas funkcji dyrektora szkoły podstawowej i gimnazjum, w pełni potwierdzam ich zasadność. Uważam, że negatywne skutki systemu państwowych egzaminów zdecydowanie dominują nad pozytywnymi. Moim zdaniem system ten powinien zostać zlikwidowany, jako nieefektywny, niesprawiedliwy i przynoszący poważne szkody kształceniu młodego pokolenia.
W obowiązującym obecnie modelu państwo śledzi wyniki nauczania każdego ucznia, dokonując pomiaru za pomocą narzędzia zwanego testem. Do niedawna testowało się szóstoklasistę pod koniec szkoły podstawowej, następnie ucznia kończącego naukę w gimnazjum, teraz ósmoklasistę, a ponadto cały czas, w znaczącej części populacji, maturzystę i studenta. Forma pisemnego testu niemal całkowicie wyparła inne metody egzaminowania. Certyfikowany kolejnymi egzaminami absolwent systemu edukacji podejmuje w końcu pracę, by przekonać się, że... w niczym nie przypomina ona rozwiązywania zadań testowych.
Za pomocą testu można ocenić poziom niektórych tylko kompetencji. Z żadnego egzaminu nie dowiadujemy się niczego na temat poziomu kreatywności ucznia, ani jego kompetencji społecznych, bowiem test jako narzędzie takiej informacji po prostu nie jest w stanie wygenerować. Tymczasem kreatywność i kompetencje społeczne są co najmniej równie ważnym kluczem do sukcesu – w każdym niemal zawodzie – jak wiedza.
Nawet te kompetencje, które można zbadać, są mierzone w sposób niedoskonały. Wynika to z samej natury pytań testowych. Część z nich ma charakter zamknięty, to znaczy wymaga wskazania jednej z (zazwyczaj) czterech zaproponowanych odpowiedzi. W teście złożonym z takich pytań, statystycznie rzecz biorąc, można uzyskać 25% punktów nie posiadając żadnego pojęcia o jego materii. Oczywiście istnieją metody uwzględniania czynnika losowości przy ocenianiu, ale zawsze w przypadku konkretnego ucznia pozostanie margines niepewności, na ile wynik odzwierciedla jego autentyczną wiedzę i umiejętności, a na ile tylko szczęście albo pecha.
Zaletą pytań zamkniętych jest łatwość sprawdzania i porównywalność uzyskanych rezultatów, jednak nie wszystkie umiejętności, nawet te związane z nabywaniem wiedzy, mogą być weryfikowane za ich pomocą. Z tego powodu większość testów egzaminacyjnych zawiera również pytania otwarte, to znaczy takie, w których egzaminowany musi sam zapisać pewną treść lub rozwiązanie. W tym przypadku sprawdzanie testu nie może ograniczyć się do automatycznej weryfikacji, czy zostały zaznaczone właściwe odpowiedzi. Pojawia się egzaminator - człowiek wyszkolony w dziedzinie oceniania. Aby zapewnić możliwie jednolity sposób sprawdzania prac przez wielu egzaminatorów, wyposaża się ich w tzw. klucz, to znaczy precyzyjną instrukcję punktowania odpowiedzi. I właśnie ta precyzja klucza, z której wynika brak elastyczności w ocenianiu, stanowi jeden z najbardziej krytykowanych elementów systemu.
Obowiązek ścisłego trzymania się litery klucza niejednokrotnie powoduje, że odpowiedź na zdrowy rozum lepsza od innej uzyskuje niższą ocenę. Ale to stosunkowo mały problem, bo nie ma idealnej metody oceniania. Prawdziwym nieszczęściem jest szerzące się, zwłaszcza wśród maturzystów, zjawisko uczenia się „pod klucz”, to znaczy zapamiętywania gotowych schematów odpowiedzi na różne pytania. Wspomniałem wcześniej, że testy nie dają możliwości zmierzenia kreatywności ucznia. Jest nawet gorzej – przez zastosowanie w ocenianiu schematów zapisanych w kluczach, mogą być dla kreatywności zabójcze.
***
Niemała grupa obywateli, w tym, podejrzewam, większość rodziców, a nawet część nauczycieli wierzy, że wyniki egzaminów testowych odzwierciedlają rzeczywisty poziom opanowania treści zapisanych w „Podstawie programowej”. Na pewno wierzą w to ci dziennikarze, którzy komentują wyniki podawane przez Centralną Komisję Egzaminacyjną w taki, mniej więcej, sposób: „Tegoroczni gimnazjaliści napisali test słabiej niż ich koledzy rok wcześniej” (w zależności od rocznika zamiast „słabiej” może być „lepiej”). Tymczasem nie ma to nic wspólnego z prawdą. Trudność testów egzaminacyjnych podlega skalowaniu w stosunku do poziomu prezentowanego przez młodzież z danego rocznika. Oznacza to, że projektowane pytania są w sposób anonimowy testowane w celu wybrania takich, które zapewnią z góry założoną trudność testu. Kto nie wierzy w możliwość przyjęcia takiego założenia i uzyskania wysokiego procentu trafności powinien uświadomić sobie, że egzaminy piszą setki tysięcy uczniów, a w tak wielkiej populacji obliczenia statystyczne sprawdzają się dość niezawodnie. Zatem jeszcze przed egzaminem wiadomo, z dużą dozą prawdopodobieństwa, jaki będzie jego wynik.
Ponieważ bezwzględne wyniki testów w kolejnych latach nie są porównywalne, nasuwa się konkluzja, że najważniejszą funkcją egzaminów państwowych jest zróżnicowanie uczniów w obrębie roczników, bez względu na rzeczywisty poziom ich wiedzy i umiejętności (o kreatywności i kompetencjach społecznych nie mówiąc). Potwierdził to wprost Wiceminister Edukacji Narodowej Maciej Jakubowski w wywiadzie zamieszczonym 6 maja 2013 roku na portalu www.gazetaprawna.pl, stwierdzając:
Łatwość egzaminu jest dostosowywana tak, aby mierzył on jak najlepiej umiejętności całej populacji uczniów. Zbyt trudny egzamin będzie mało przydatny do oceny słabszych uczniów, a zbyt łatwy nie pozwoli rozróżnić umiejętności najlepszych. Dlatego CKE próbuje tworzyć egzaminy, które nie są ani za trudne, ani za łatwe. Dla ucznia ważna jest nie tyle trudność egzaminu, ile porównanie z innymi uczniami na tym samym teście. Wyników egzaminów z kolejnych lat nie da się porównać rok do roku, a nawet między przedmiotami.
W przeciwieństwie do Pana Wiceministra nie uważam, że dla ucznia ważne jest tylko porównanie z innymi. Takie podejście osób odpowiedzialnych za oświatę prowadzi wprost do wykluczenia najsłabszych, którzy mimo włożonego wysiłku osiągają gorsze rezultaty niż bardziej uzdolnieni rówieśnicy. Może być akceptowalne przy rekrutacji na studia, gdzie trzeba wybrać najlepszych z większego grona kandydatów, ale na pewno nie w szkole podstawowej, którą powinni ukończyć wszyscy młodzi ludzie, najlepiej w poczuciu sukcesu. Podejście zaprezentowane przez przedstawiciela najwyższej władzy oświatowej deprecjonuje inne niż sukces egzaminacyjny źródła motywacji do nauki. Jest przez to niesprawiedliwe wobec uczniów i nauczycieli. Jest też szkodliwe dla systemu edukacji, bowiem oznacza w istocie przymusowe wprzęgniecie wszystkich jego uczestników w mechanizm „wyścigu szczurów”, organizowanego przez państwo w całym majestacie prawa!
***
Jak Polska długa i szeroka zespoły pedagogiczne od lat „planują”, „wdrażają” i „intensyfikują” działania, mające na celu poprawę wyników nauczania, których jedynym realnie funkcjonującym w społeczeństwie wskaźnikiem jest rezultat osiągnięty przez uczniów na egzaminie. Mimo że „Podstawa programowa” nakłada na szkołę szereg zadań, których wykonanie nie przekłada się na wynik egzaminacyjny, opinia publiczna oraz organy prowadzące rozliczają nauczycieli niemal wyłącznie z miejsca szkoły w rankingu.
W panującym systemie nie ma realnej możliwości, by rada pedagogiczna mogła uznać osiągnięty poziom nauczania za wystarczający i zogniskować swoją aktywność na rozwijaniu, na przykład, kompetencji społecznych uczniów. Dla zilustrowania tej tezy przyjrzyjmy się hipotetycznej sytuacji, w której, dzięki geniuszowi pewnego rocznika dzieci i wytężonej pracy nauczycieli wszystkie szkoły podstawowe w Polsce uzyskałyby średni wynik egzaminu ósmoklasisty powyżej 90%. Wiem, że jest to niemożliwe, bo skalowanie etc., ale przez chwilę zajmijmy się fantastyką edukacyjną. Otóż te placówki, które osiągnęłyby wyniki w przedziale 90-92% punktów byłyby automatycznie uznane za najgorsze i umieszczone w ogonie wszelkich rankingów! Ich zespoły pedagogiczne zostałyby niechybnie zobowiązane do „opracowania i wdrożenia” stosownych działań naprawczych, pomimo uzyskania wyników przekraczających 90%! Panujący system wymaga bowiem, by sukces jednych był zrównoważony porażką innych. Jest to świadomy wybór jego twórców, zgodny z królującym dzisiaj w polskiej oświacie poglądem, że najlepszym czynnikiem rozwoju jest rywalizacja. Pragnę jednak w tym miejscu zwrócić uwagę, że nie jest to ani jedyne możliwe, ani jedyne słuszne podejście do edukacji, a najbardziej oczywista alternatywa nazywa się współpraca.
Uważam, że należy dążyć do zapewnienia sukcesu każdemu uczniowi i każdemu nauczycielowi. Nie mogę pogodzić się z tym, że system wprowadzony przez państwo wymaga, by część uczniów (i ich nauczycieli) musiała ponieść porażkę, aby inni mogli okazać się lepsi. A już na pewno nie na tym etapie edukacji, który obowiązkowo dotyczy wszystkich dzieci. Jeśli egzaminy zewnętrzne nie pozwalają na rzetelny pomiar stopnia spełnienia przez ucznia wymagań określonych w „Podstawie programowej”, to należy z nich zrezygnować.
Podsumowując dotychczasowy wywód: mamy test, jedno z narzędzi pomiaru dydaktycznego, na tle innych całkiem wygodne i łatwe w użyciu, mające jednak sporo ograniczeń. To narzędzie stało się centralnym elementem zorganizowanego w majestacie prawa państwowego „wyścigu szczurów”, rozgrywanego w kategorii indywidualnej (uczniowie) oraz zespołowej (szkoły). Uczestnicy wyścigu utrzymywani są w błędnym przekonaniu, że rezultat zależy wyłącznie od nich samych; podobnie sądzą obserwatorzy – rodzice, organy prowadzące, dziennikarze.
I wszyscy wymienieni, w mniejszym lub większym stopniu, ulegają zjawisku społecznemu o cechach epidemii, które można określić mianem testomanii.
***
Testomania w największym stopniu dotyka szkół. Przejawia się, na przykład, mnożeniem próbnych testów (rekordziści potrafią fundować ósmoklasistom nawet dwa-trzy w każdym miesiącu), organizowaniu specjalnych zajęć przygotowawczych i przypominaniu uczniom i nauczycielom na każdym kroku, że dobry wynik to cel najwyższy i punkt honoru dla wszystkich.
Niemal każda szkoła stara się przyjąć jak najlepszych kandydatów, bo oni rokują sukces na końcowym egzaminie, podwyższenie szkolnej średniej. Przeglądając strony internetowe różnych placówek widzi się niemal wyłącznie ofertę dla zdolnych i ambitnych; nieliczne oferują słabszym „sukces na miarę możliwości”. Naprawdę trudno znaleźć zwyczajną szkołę, która wychodziłaby poza schemat marketingowy obejmujący dobre przygotowanie do egzaminów i sukcesy w konkursach, okraszone zapewnieniem o bezpieczeństwie i niezwykle wartościowym programie wychowawczym.
Na szczególną uwagę zasługują działania niektórych niepublicznych podstawówek, które dysponując nadmiarem kandydatów wybierają dzieci o „najwyższej dojrzałości szkolnej” (to taki eufemizm w miejsce słowa „najzdolniejsze”). Osobiście egzaminowanie sześciolatków uważam za nieetyczne, ale staram się zrozumieć pobudki autorów takiej oto wskazówki dla rodziców:
(…) aby dziecko było dobrze przygotowane do 1 klasy, należy z nim „popracować” w domu. Edukacja przedszkolna może się okazać niewystarczająca z punktu widzenia „egzaminu rekrutacyjnego” (nie lubimy tego określenia i w ogóle rekrutacji, ale taka jest rzeczywistość).
Jest oczywiste, że przyjmując dzieci, z którymi najskuteczniej „popracowano” w domu, szkoła zyskuje gwarancję lepszego wyniku sprawdzianu. Cel uświęca środki.
Testomania rozwija się w najlepsze dzięki wsparciu czynników społecznych. To nie dyrektor szkoły ustala sobie warunki umowy, w której miejsce w rankingu jest podstawowym kryterium oceny jego pracy. Czyni to organ prowadzący. Chcesz otrzymać premię? Twoja szkoła musi być najlepsza w mieście! Pamiętam rozmowę z koleżanką kierującą szkołą zlokalizowaną w najtrudniejszym środowisku społecznym jednej z dzielnic Warszawy. Żaliła się, że choćby nie wiem co zrobili nauczyciele, nie są w stanie uzyskać wyniku lepszego od innych. Niby burmistrz rozumie tę sytuację, ale… o nagrodach za swoją pracę zdążyła już zapomnieć. Trafiają one zawsze do liderów rankingu.
Ostatnim, ale wcale nie najmniej ważnym nosicielem wirusa testomanii są rodzice. Jakże często wydaje im się, że szkoła z czołówki rankingu będzie najlepsza dla ich pociechy. Patrzą z podziwem na cyferki, a nie z mądrym krytycyzmem na swoje dziecko. Fundują kursy przygotowawcze, korepetycje, naukę szybkiego czytania i co tam jeszcze wymyślono, aby zwiększyć szansę na miejsce w tej upragnionej szkole, w której znowu będą wymagania, korepetycje i tak dalej. Choć, w gruncie rzeczy, cóż się im dziwić. Skoro państwo organizuje cały ten system, skoro dobry wynik egzaminu daje większe prawo wyboru dalszej drogi kształcenia, skoro tak przyjemnie jest wiedzieć, że własne dziecko lepiej wypadło na sprawdzianie niż dzieci kolegów z pracy, to… zaangażowanie emocjonalne rodziców jest zrozumiałe. I trudno wymagać, by skoncentrowani na swoim dziecku dostrzegali niedoskonałości systemu. To powinni czynić i o tym powinni mówić pedagodzy.
Na naszych oczach dokonała się cudowna przemiana. Narzędzie, które wymyślono, aby wspomagać nauczanie zmieniło się w cel kształcenia. Dzisiaj program nauczania musi doprowadzić każdego ucznia kończącego szkołę do osiągnięcia możliwie najlepszego wyniku na egzaminie. Ktoś mógłby pomyśleć, że taki program ma tylko w sposób uporządkowany pomagać zdobyć wiedzę i umiejętności. Ale nie – celem samym w sobie stał się egzamin.
Lista spraw, które w polskiej edukacji należy poprawić pilnie, bardzo pilnie, albo „na wczoraj” jest ogromna i ciągle rośnie. Pewnie mało kto umieściłby na niej w tym momencie likwidację egzaminu ósmoklasisty. Z tego względu jeszcze długo testomania będzie ograniczać innowacyjność pedagogiczną w szkołach. Trudno. Ale mimo wszystko, w konkluzji powyższego wywodu, nieśmiało przyłączę się do niewielkiego grona zwolenników poglądu, że egzaminy przynoszą w edukacji znacznie więcej szkody niż pożytku.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.