Bardzo żałuję, że Bozia poskąpiła mi talentu graficznego i nie umiem narysować satyrycznego autoportretu pt. „Dyrektor szkoły w szponach obłędu”, choć jego wizję z każdym dniem mam coraz bardziej klarowną. Wygląda, mniej więcej tak:
Oto głowa ozdobiona bujną brodą i szopą przetkanych siwizną włosów, bo na umawianie się online do fryzjera czasu nie ma. Trzeba przygotować szkołę na przyjęcie małych dzieci w reżimie sanitarnym, pomyśleć o konsultacjach dla ósmoklasistów i komisjach na ich nieszczęsny egzamin, konsultacjach dla klas 4-6 i zajęciach rewalidacyjnych w siedzibie szkoły, zakrzywieniu czasoprzestrzeni, żeby to wszystko zmieściło się w ciasnym budynku; trzeba nadzorować zdalne nauczanie (w naszej placówce – na czterech poziomach), wspierać pracę nauczycieli, zaplanować przyszły rok szkolny… Dobra, starczy tej litanii, dość, że praca dyrektora szkoły w czasach koronawirusa odbywa się w ruchu ciągłym, jeszcze bardziej niż kiedyś, a przecież dawno temu już pisałem, że jest jej za dużo! To, że przez ostatnie tygodnie nie osiwiałem całkowicie, zawdzięczam wyłącznie współpracownikom z zespołu kierowniczego, którzy bohatersko ogarniają poszczególne zadania i problemy. Oczywiście również w ruchu ciągłym. Nawet teraz, kiedy w sobotni wieczór piszę te słowa, pani wicedyrektor Ewa Pytlak przy kuchennym stole próbuje ułożyć plan zajęć nauczycieli klas 0-3 tak, by starczyło ludzi zarówno do opieki nad trzydziestką dzieci, które w poniedziałek zjawią się w szkole, jak do prowadzenia równocześnie zdalnego nauczania dla całej półtorej setki naszych najmłodszych uczniów. Tym dyrektorom, którzy muszą samotnie borykać się z matriksem stworzonym przez pandemię przy twórczym udziale pana ministra Piontkowskiego, mogę jedynie głęboko współczuć oraz przesłać w tym miejscu wyrazy bezgranicznego podziwu. Wiem doskonale, że jest to ponad siły.
Wróćmy do rysunku. Dyrektorskie oczy – jak filiżanki, symbolizujące ciągłe zdziwienie, bo jak tu nie dziwić się skomplikowanej rzeczywistości, w której wiceminister edukacji napomyka coś w mediach w kwestii nie-powrotu dzieci do szkół, a godzinę później okazuje się, że będzie inaczej. Albo minister zdrowia ogłasza, że panuje nad sytuacją i w ogóle jest świetnie, a biedny dyrektor dziwuje się, że codzienne kilkaset wykrytych nowych zakażeń koronawirusem może być uznane za wystarczające świadectwo bezpieczeństwa, by przyjąć dzieci w placówkach oświatowych i zorganizować egzaminy zewnętrzne. O sprawności ministra edukacji w ogóle szkoda gadać, bo w jego przypadku „zarządzać sprawnie”, to oksymoron.
Usta dyrektora – wyszczerzone w wymuszonym uśmiechu, bo przecież trzeba trzymać fason i nie pękać, na użytek organu prowadzącego, nauczycieli, uczniów i ich rodziców, że o własnej rodzinie nie wspomnę. A nad głową… Nad głową chmura gradowa z błyskawicą lub jakiś inny błyskotliwy koncept plastyczny, symbolizujący stan totalnego zlasowania mózgu („mózg się lasuje”, to powiedzenie, modne kiedyś wśród młodzieży, oddające niemożność ogarnięcia rozumem jakiegoś zjawiska, wydarzenia, informacji).
Aby umiejscowić opisany wyżej wizerunek w czasach pandemii głowę dyrektora przyozdobimy jeszcze maseczką, noszoną zgodnie z najnowszą modą, czyli jako zaczepiony o uszy i zahaczony o podbródek wieszak na żuchwę. A jeśli mowa o maseczkach, to próba zrozumienia, o co z nimi chodzi, sama w sobie powoduje lasowanie (się) szarych komórek.
Nie mnie dyskutować z odgórnym zarządzeniem nakazującym osłaniać twarz. Owszem, wkurza mnie powszechne traktowanie maseczek jako wieszaków, podobnie zresztą, jak inne ekstrawaganckie sposoby drapowania ich na twarzach. Denerwują mnie również ci, którzy maseczek w miejscach publicznych nie noszą. Ale zadałem sobie trud dotarcia do wiarygodnych, sygnowanych przez WHO wskazówek, jak bezpiecznie używać tych środków zabezpieczających i doszedłem do wniosku, że… nie ma takiej możliwości. Chyba że ktoś jest pracownikiem ochrony zdrowia z wieloletnimi nawykami, albo detektywem Monkiem, ale na pewno nie w przypadku zwykłego zjadacza chleba. Po pierwsze, maseczka skutecznie chroni przed wirusami tylko póki nie zawilgotnieje. Może godzinę. Po drugie, żadną miarą nie powinna być dotykana, poprawiana rękami, a przecież większość ludzi manipuluje przy niej co chwilę. Jeśli ktoś zdejmuje maseczkę, by zaraz założyć ponownie, tym bardziej naraża się na zakażenie. Na końcu należy wyrzucić ją (chwytając za zaczepy na uszy, a nie za materiał!) do pojemnika na odpady skażone. Ciekawe, kto z Czytelników jest świadomy tych zaleceń i kto je stosuje w praktyce?
Mózg mi się lasuje, gdy myślę o tym, że wysyłając pracowników do opieki nad dziećmi powinienem zaopatrzyć ich w maseczki. Ile tych maseczek? No…, jedna na godzinę? A może jedna dziennie? Skoro wg wytycznych GIS nie muszą ich nosić, gdy są ze swoją grupą w przydzielonym pomieszczeniu… Dlaczego nie muszą? Dobre pytanie. Pan Bóg jeden raczy wiedzieć.
Osobny wątek, to egzamin ósmoklasisty. Młody człowiek powinien przyjść do szkoły troskliwie okryty maseczką, unieść ją na wejściu (to – w myśl zaleceń WHO – jest istotny delikt!), żeby pozwolić na identyfikację, a potem zdjąć (ciekawe, gdzie postawić pojemnik na odpady skażone?!), spędzić dwie godziny za stołem wdychając i wydychając swobodnie powietrze, a następnie założyć nową. Bzdura, wszyscy założą te same, w których przyszli, a komisja będzie mogła podziwiać ich karność w realizacji zaleceń, aż do… najbliższego narożnika budynku. Tam znikną z widoku dorosłym i zaczną się dzielić wrażeniami. Nie zaczną? Ha! Może nie wszyscy, ale i na to bym specjalnie nie liczył. Na znajdującym się nieopodal mojego mieszkania tzw. skwerze sportów miejskich codziennie urzęduje kilka dziesiątek nastolatków płci obojga, bez zawracania sobie głowy maseczkami, odległością dwóch metrów i tego typu bzdurami. W ich wieku człowiek żyje wiecznie.
Pisząc to nie nawołuję bynajmniej do rezygnacji z zasłaniania twarzy. Nawet jeśli pomoże to jednemu na tysiąc, to super. Chcę jednak zwrócić uwagę, że jako dyrektor nie mam za grosz zaufania do naszych rządzących i ich zaleceń sanitarnych. Mój zlasowany mózg nie ma również wystarczająco sprawdzonej wiedzy, jakie jest rzeczywiste zagrożenie i co jest celem poszczególnych decyzji władz oświatowych, dla których realizacji muszę stanąć na głowie, a często i na rzęsach.
Tuż przed weekendem przez internet przemknęła fala hejtu, skierowanego przeciw dyrektorom, którzy każą pracownikom podpisywać rzekomo głupie "koronalojalki". Że niby są zdrowi, poinformowani o zaleceniach sanitarnych, świadomi sytuacji epidemiologicznej. Póki co, dobrze. Jednak w przykładzie autentycznego ponoć dokumentu, ćwierkniętym publicznie przez wiceprezesa ZNP Krzysztofa Baszczyńskiego, jest jeszcze oświadczenie, że pracownik nie będzie winił pracodawcy, jeśli zakazi się koronawirusem, oraz groźba z kodeksu karnego, jeśli zatai obserwowane u siebie objawy.
Problem w tym, że rozmaite wersje tego typu oświadczeń hulają po Polsce jak długa ona i szeroka. To nieprawda, że wymyślają je dyrektorzy. W większości dokumenty te lęgną się w gabinetach prawników obsługujących jednostki samorządowe, zgodnie z fundamentalną w oświacie zasadą „Chroń własny t…k” (ChWT). Ta z kolei stanowi główny motyw trwającej od wielu lat i coraz bardziej popularnej w społeczeństwie zabawy pod tytułem: „Mój prawnik jest lepszy niż twój!”. Tacy jak ja, bez prawników na zapleczu, łowią w internecine pomysły I twórczo je adaptują, stosownie do specyfiki własnych fobii.
W ostatnich tygodniach wziąłem udział w kilkunastu naradach dyrektorów szkół. Skrobaliśmy się w głowy, jak wykonać niewykonalne i myśleliśmy… nie, nie o zdrowiu dzieci! O zdrowie dzieci w tej pandemii generalnie można być spokojnym. Myśleliśmy o tym, jak zabezpieczyć pracowników przed ryzykiem zakażenia oraz – nade wszystko – jak zabezpieczyć siebie, by nie narazić się na zarzut zaniedbania. Bo tych cholernych wytycznych GIS, podobnie jak wielu przepisów oświatowych, nie da się w pełni wprowadzić w życie. Dlaczego? Bo one same są pisane na zlecenie polityków zgodnie z zasadą ChWT. Aby chroniły ich „T”! To dlatego my – dyrektorzy placówek oświatowych – mnożymy czasem nawet głupie kwity. A mnie mózg się lasuje, gdy czytam pana Baszczyńskiego, czy popierających go komentatorów, nawołujących do zastopowania „dyrektorskiego bezprawia”. I myślę, sobie: „Czy jeśli odpowiadam (!!!) za zapewnienie bezpieczeństwa w szkole, to naprawdę nie mogę wymagać od pracowników, żeby nie lekceważyli objawów chorobowych i informowali mnie o nich?!”. Wiem, że powinni to robić bez żadnych lojalek. Ale wielu ludzi potrzebuje kwitów, żeby włączyć myślenie.
Zaufania w systemie oświaty nie ma za grosz. I nie wzbudzimy go szczując się nawzajem prawnikami. Ale też nie zadekretujemy ad hoc. Niestety, szalejące obecnie emocje nie sprzyjają budowaniu pozytywnych relacji. Naprawdę nie wiem, jak moglibyśmy się z tego wszystkiego wyplątać. A mój zlasowany mózg nawet nie bardzo potrafi udzielić odpowiedzi na proste pytanie, po jakie licho jeszcze trzymam się dyrektorskiego zajęcia?! Ani jak długo jeszcze wytrzymam, mimo pracy z najwspanialszymi nauczycielami i uczniami świata i ogromnej życzliwości rodziców.
Boże, daj ministrowi Piontkowskiemu choć gram empatii! Najlepiej do każdego śniadania...
***
A taki piękny portret autorstwa Piotra Mitury, inspirowany treścią artykułu, dostałem w prezencie od zespołu Edukacja 3.0. Bardzo dziękuję!
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.