Czy wiesz, Czytelniku, co kryje się pod pojęciem nauczania hybrydowego? Otóż w takim wariancie edukacji – cytuję za portalem mamadu.pl – uczniowie część zajęć szkolnych odbywają stacjonarnie z nauczycielem, a częściowo pracują w domu, opierając się na otrzymanych materiałach elektronicznych, zapewnionych przez pedagogów.
Podoba Ci się to wyjaśnienie? Mnie nie bardzo, bo rodzi od razu kilka pytań. Czy uczniowie mogą otrzymywać materiały w formie innej niż elektroniczna? Czy praca w domu ma być całkowicie samodzielna? Czy może nauczyciele powinni organizować i prowadzić zarówno zajęcia stacjonarne, jak zdalne…? Dla dyrektora szkoły, który ma (podobno) decydować o szczegółach nauczania hybrydowego, te wątpliwości są fundamentalne. I – jak się jeszcze okaże – niejedyne.
Idea edukacji hybrydowej jest obecna w publicznej debacie od wiosny. Upatruje się w niej rozsądny sposób organizacji nauki szkolnej w warunkach zagrożenia epidemicznego. Wobec wakacyjnej bierności urzędu ministra Piontkowskiego w przygotowaniach placówek oświatowych do spotkania z pandemią, w mediach przytaczano liczne przykłady rozwiązań hybrydowych, szykowanych w innych krajach europejskich. Niestety, najwyraźniej wieści owe słabo docierały do rządowej bańki informacyjnej.
W dokumentach MEN mieszana forma edukacji pojawiła się w sierpniu, jako jeden z trzech wariantów powrotu do nauki po wakacjach. Ponownie zaistniała w połowie października, kiedy wprowadzono ją jako obligatoryjną w szkołach ponadpodstawowych w tzw. żółtych strefach epidemicznych. Nie zdążyła okrzepnąć, bowiem niedługo potem Polska stała się jedną wielką strefą czerwoną, ze zdalnym nauczaniem. Obecnie niemal wszyscy uczniowie siedzą w domach, ale mamy deklarację premiera, że po feriach, skomasowanych w pierwszych dwóch tygodniach stycznia, klasy 1-3 szkół podstawowych powrócą (być może) do nauki stacjonarnej, a pozostałe będą uczyć się hybrydowo. I w tym ostatnim kryje się ambaras.
Piszę te słowa 5. grudnia. Do końca ferii jest jeszcze sześć tygodni. W świetle decyzyjności naszych władz – wieczność. Ale jeśli mam przygotować koncepcję nauczania hybrydowego w swojej szkole i zapoznać z nią nauczycieli, czasu jest dramatycznie mało. Owszem, jako dyrektor mogę popracować podczas ferii, ale nauczyciele takiego obowiązku nie mają. Tymczasem jest wiele do obmyślenia i omówienia, a danych brak.
Rozumiem, że nikt w rządzie nie wie, jaka będzie sytuacja epidemiczna w połowie stycznia. Ja tym bardziej. Ale naprawdę nie trzeba mędrca by założyć, że gremialnie do stacjonarnej nauki nie powrócimy. Jeszcze nie wtedy. Mało prawdopodobne wydaje się też pozostanie przy edukacji całkowicie zdalnej. Świadomość zagrożeń dla zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży jest coraz większa. Pozostaje więc hybryda. I tutaj wraca pytanie postawione na początku – co to właściwie oznacza?!
Nie sądzę, by pan premier wiedział o nauczaniu hybrydowym coś więcej ponad to, że stanowi ono jakąś mieszankę nauki stacjonarnej i zdalnej. Gorzej, gdy tej wiedzy w ogóle brakuje, nie tylko wśród rządzących (ci zawsze mogą skorzystać ze sprawdzonej opcji „dyrektor zorganizuje”), ale także w społeczeństwie. Na przykład poczytny portal e-dziecko w artykule mającym wyjaśnić tajniki edukacji hybrydowej (do przeczytania TUTAJ) opublikował w połowie października fragmenty ministerialnego poradnika z 25 sierpnia, tyle że odnoszące się wprost do nauczania zdalnego. Ta pomyłka zresztą nie dziwi, bowiem na 29 stron MEN-owskiego opracowania, zatytułowanego „Dobre praktyki dotyczące funkcjonowania jednostek systemu oświaty w okresie zapobiegania, przeciwdziałania i zwalczania COVID-19”, nauczaniu hybrydowemu poświęcono niespełna jedną. Są to wskazówki dla dyrektora, jak zorganizować kształcenie w wariancie mieszanym. Przytoczę je poniżej, bo to omalże nie jedyna krynica oficjalnej mądrości na ten temat:
1. Uwzględnienie w planowaniu i organizacji zajęć warunków lokalowych szkoły oraz możliwości organizacyjnych i przyjęcie różnych wariantów (przykładowo):
a) uczniowie klas I-III / IV uczestniczą w zajęciach stacjonarnych, a uczniowie klas pozostałych w kształceniu na odległość,
b) podział oddziałów w szkole na pół i ustalenie, że w pierwszym tygodniu na zajęcia stacjonarne uczęszcza jedna grupa, a druga grupa w tym czasie ma kształcenie na odległość - w następnym tygodniu zamiana grup,
c) w poniedziałek i środę zajęcia stacjonarne mają uczniowie klas V-VI a we wtorek, czwartek i piątek uczniowie klas VII I VIII (klasy I-IV nauka stacjonarna).
2. W przypadku kształcenia na odległość należy uwzględnić na poziomie poszczególnych oddziałów grup klasowych liczby i rodzaju zadawanych uczniom prac do samodzielnego wykonania i prac domowych – uczniowie muszą mieć odpowiedni czas na wywiązywanie się z zadanych im prac oraz wsparcie i pomoc nauczycieli.
3. Zajęcia w poszczególnych oddziałach mogą rozpoczynać się o różnych godzinach, a przerwy należy dostosować do liczby uczniów w szkole.
Koniec. To wszystko, co wymyślili pracownicy kuratoriów, podobno na podstawie informacji uzyskanych od dyrektorów szkół. Zaiste niewiele, ale też w owym czasie „mury nie zarażały” i władze były zdeterminowane, by szkoły uruchomić w normalnym trybie. Nawiasem mówiąc, organizacyjnie jest potężna różnica pomiędzy klasami I-III, a I-IV – tak pogodnie i niezobowiązująco (I-III/IV) ujętymi w podpunkcie a. Klasy czwarte mają z reguły tych samych nauczycieli, co piąte, szóste i tak dalej. Pozostawienie ich w nauczaniu stacjonarnym wraz z 1-3, to potężny organizacyjny ból głowy. Chwilowo został nam zaoszczędzony, ale obawiam się, że nic nie tracimy na poczekaniu…
W połowie października pojawiła się nowelizacja covidowego rozporządzenia oświatowego, w której zadekretowano m.in. ograniczenie działalności szkół ponadpodstawowych w strefach żółtych. Przytoczę tutaj tylko jeden punkt tego dokumentu, za to wielce symptomatyczny:
2. Ograniczenie […] polega na prowadzeniu zajęć w taki sposób, że:
1) co najmniej 50% uczniów realizuje te zajęcia w szkole, placówce lub centrum oraz
2) nie więcej niż 50% uczniów realizuje te zajęcia z wykorzystaniem metod i technik kształcenia na odległość […].
Proszę zwrócić uwagę, że zgodnie z przytoczonym zapisem bezprawne jest zawezwanie do szkoły mniej niż połowy uczniów, ale absolutnie dozwolone – nakazanie przyjścia wszystkim! Wszak 0% na nauczaniu zdalnym, to niewątpliwie mniej niż 50%! Przytoczony fragment ze swoim „co najmniej 50% uczniów” stanowi też przyczynek do „swobody”, jaką zapewne będzie miał dyrektor szkoły, organizując od połowy stycznia nauczanie hybrydowe. Stawiam bowiem dolary przeciwko orzechom, że rozwiązania prawne na tę okoliczność będą skrupulatnie reglamentować ową swobodę.
Rzecz jest niebagatelna, co wytłumaczę na przykładzie. Otóż zupełnie inaczej będę przymierzał się do organizacji pracy szkoły przy założeniu, że klasy 1-3 uczą się stacjonarnie, a reszta zdalnie, niż w sytuacji, gdy ktoś – oczywiście dla dobra uczniów – zadecyduje, że do szkoły mają jeszcze wrócić np. ósmoklasiści. Nieważne, czy uważam to rozwiązanie za słuszne, czy też nie – po prostu planowanie bez wcześniejszej informacji dla kogo organizuję powrót do szkoły jest czystą stratą czasu. Wątpliwości zresztą może być znacznie więcej, choćby co do zakresu obowiązków nauczycieli wobec tej części uczniów, która w danym dniu nie przychodzi do szkoły, czasu trwania zajęć, czy konieczności (lub nie) rozliczenia się ze wszystkich lekcji zapisanych w planie nauczania.
Niestety, w gronie znajomych dyrektorów szkół zgodnie obawiamy się, że cokolwiek będzie ustalone, zostanie nam objawione dopiero podczas ferii. Pół biedy, jeśli dostaniemy autentyczną swobodę w organizacji. Na to jednak mało kto liczy – urzędnicy muszą przecież uchronić nas przed fatalnymi błędami, a siebie przed podejrzeniem, że są niepotrzebni. Tymczasem naprawdę można by już dzisiaj określić dwa scenariusze edukacji po feriach – optymistyczny i pesymistyczny. Przygotowanie dwóch planów działania, dysponując sześcioma tygodniami czasu, jest najzupełniej realne. W praktyce jednak będziemy zapewne działać w ostatniej chwili. Jak zwykle.
Napisałem wszystko powyższe z myślą o rodzicach i nauczycielach, którzy mogą żywić przekonanie, że organizacja edukacji hybrydowej jest dla dyrektora szkoły „bułką z masłem”, bo w końcu za co bierze pieniądze, jak nie za to, by sprawnie kierować swoją placówką. Niestety, to nie takie proste. Aby jednak nie poprzestać na narzekaniu i wieszczeniu bałaganu, poddam tutaj kilka myśli przydatnych przy założeniu, że jako dyrektor otrzymam prawo doboru najlepszych rozwiązań dla swojej placówki.
***
Zacznijmy od ustalenia priorytetów. Czemu ma służyć przyjęcie hybrydowego modelu edukacji?
Po pierwsze – ograniczeniu zagrożenia epidemicznego dla pracowników szkół, uczniów i ich rodzin.
Po drugie – zapewnieniu wszystkim uczniom możliwości regularnych, osobistych kontaktów społecznych z innymi młodymi ludźmi oraz nauczycielami.
Po trzecie (dopiero po trzecie!) – umożliwieniu skutecznej realizacji programów nauczania poszczególnych przedmiotów.
Wszystko to, co powyżej, oprócz najszlachetniejszych intencji, musi jeszcze pozostawać w zgodzie z możliwościami lokalowymi i kadrowymi poszczególnych placówek. A te bywają bardzo różne.
Jest poza dyskusją, że zmniejszając liczbę ludzi przebywających w jednym czasie w szkole zwiększamy ich bezpieczeństwo wobec zagrożenia COVID-19. Mamy kilka możliwości. Możemy dzielić klasy na grupy uczące się naprzemiennie. Możemy zapraszać poszczególne klasy w całości w określone dni lub tygodnie. Możemy wreszcie część oddziałów uczyć wyłącznie stacjonarnie, a część zdalnie. Każde z tych rozwiązań ma swoje wady i zalety.
Podzielenie klas na grupy powoduje zmniejszenie zagęszczenia w salach lekcyjnych i w budynku. Jednak przy zachowaniu normalnego planu lekcji cały czas nauczycieli zostaje wykorzystany do pracy z połową uczniów. Chyba że pozostali będą w tym czasie asystować w zajęciach w sposób zdalny, np. śledząc transmisję. Rzecz do wykonania, choć pożytek z obserwacji lekcji w internecie bardzo zależy, zarówno od możliwości technicznych szkoły i uczniów, jak zaangażowania i samodyscypliny pozostających w domach. Ćwiczyliśmy to rozwiązanie w najstarszych klasach STO na Bemowie na początku października, podczas szczególnego nasilenia kwarantann, i było dość dobrze oceniane; inna sprawa, że funkcjonowało krótko.
Dodatkowe godziny nauczycieli nie będą potrzebne przy podziale klas na grupy jeśli założyć, że uczniowie pozostający w domach pracują całkowicie samodzielnie. W każdej innej wersji tej koncepcji, np. pracy na dwie zmiany (połowa uczniów przed południem, połowa po południu) liczba lekcji przypadających na nauczyciela wzrasta do poziomu nieosiągalnego ekonomicznie dla większości placówek.
Mimo wszystko taka wersja hybrydowego nauczania wydaje mi się dosyć atrakcyjna. Szczególnie jeśli jako dyrektor uzyskałbym prawo ograniczenia liczby godzin poszczególnych przedmiotów. W obliczu takiej wolności uznałbym za warte rozważenia prowadzenie, zamiast czterech godzin matematyki tygodniowo w całej klasie, dwóch w każdej z jej połówek, z dodatkowym zadawaniem zagadnień do samodzielnego opracowania w domach. Godna przemyślenia byłaby również opcja skrócenia lekcji stacjonarnych w grupach do 30 minut przy zachowaniu ich łącznej liczby. Co prawda to rozwiązanie generowałoby nadgodziny nauczycieli, ale już nie tak bardzo rujnujące budżet.
Przyjmowanie całych klas wg określonego harmonogramu jest z pewnością łatwiejsze organizacyjnie. Sytuacja, w której dany oddział uczy się albo wyłącznie stacjonarnie, albo zdalnie, nie wymaga dodatkowego nakładu godzin pracy nauczycieli. Wariant ten jest natomiast bardziej ryzykowny sanitarnie, szczególnie w szkołach, w których oddziały są liczne, a izby lekcyjne niezbyt duże. W zatłoczonej sali łatwo będzie o przekazanie zakażenia nawet jeśli sąsiednie pomieszczenia będą w tym czasie puste z powodu zdalnej nauki innych klas. Ten problem zaistnieje niezależnie od tego, wg jakiego rytmu uczniowie będą wymieniać się w szkole.
W omówionych wyżej wariantach, jeśli chodzi o klasy czwarte szkoły podstawowej i starsze, słabym punktem jest spotykanie się nauczycieli z kilkoma grupami uczniów każdego dnia, niezależnie, czy są to całe klasy, czy ich połówki. Jakimś rozwiązaniem byłoby takie przeorganizowanie planu zajęć, poprzez zblokowanie lekcji, aby w jednym dniu klasa spotykała się z co najwyżej dwoma nauczycielami. Najłatwiej byłoby o to przy choćby niewielkim poluzowaniu rygoru pełnej zgodności tygodniowego planu zajęć z ramowym planem nauczania, ale rzecz jest do zrobienia także sposobem. Np. zamiast jednej lekcji biologii w klasie piątej w tygodniu można by zaproponować trzygodzinny blok zajęć tego przedmiotu co trzy tygodnie. Pomysł na pozór wygląda karkołomnie, ale w skojarzeniu z innymi zaproponowanymi wyżej rozwiązaniami organizacyjnymi, a także konsultacjami nauczyciela w trybie zdalnym, rzecz może okazać się warta przemyślenia.
A jeśli już jesteśmy przy przedmiotach nauczania, to proponuję zastanowić się, czy z punktu widzenia zdalnej nauki oraz tak bardzo pożądanych kontaktów społecznych uczniów wszystkie one powinny być traktowane jednakowo. Kilkakrotnie zdarzyło mi się już zetknąć z propozycją, by te „ważniejsze”, czyli egzaminacyjne, realizowane były w sposób stacjonarny, ergo bardziej efektywny, a pozostałe – zdalnie. Moim zdaniem jest to postawienie sprawy na głowie, przynajmniej w starszych klasach szkoły podstawowej. Najmniej sensu ma bowiem zdalne wychowanie fizyczne – mimo cudów waleczności, jaką prezentuje liczne grono nauczycieli tego przedmiotu. Dalej w kolejce stoją zajęcia techniczne – nie da się zdalnie uczyć bezpiecznego korzystania z młotka; potem plastyka, może muzyka (choć tu już łatwiej), no i przedmioty eksperymentalne – fizyka, chemia. Może to zakrawa na paradoks, ale najłatwiej utrzymać zaangażowanie i koncentrację uczniów w zdalnym nauczaniu właśnie przedmiotów uznawanych, także przez nich samych, za najważniejsze – matematyki, języka polskiego, języka obcego, historii. Opierając się na tej analizie można zatem pokusić się o plan hybrydowy, w którym niektóre przedmioty, na czele z wychowaniem fizycznym, odbywają się wyłącznie stacjonarnie, inne zaś głównie w sposób zdalny. Myślę, że w każdej szkole dałoby się wynegocjować sensowne rozwiązania w tym zakresie, o ile oczywiście rozporządzenie nie położy zawczasu kresu tak oszałamiającej wolności.
***
Pokusiłem się w tym artykule jedynie o zarysowanie możliwości (i problemów), jakie wiążą się z organizacją nauczania hybrydowego. Moim celem było stworzenie zachęty do myślenia na ten temat, bowiem – jak wspomniałem, jest już bardzo, bardzo późno. Marzyłbym, aby wszyscy zainteresowani w miarę swoich możliwości wywierali presję na rządzących, by jak najszybciej określono nie więcej niż dwa warianty powrotu uczniów do szkół. Szczególnie zachęcam dziennikarzy. Warto drążyć ten temat. Może „dramat” ferii skomasowanych w jednym terminie będzie doraźnie bardziej interesujący i nośny medialnie, ale sposób, w jaki przygotujemy się do pracy po feriach ma zdecydowanie większe znaczenie dla całego społeczeństwa.
Nauczanie hybrydowe w żadnym wariancie nie będzie równie dobre, jak stacjonarne, ale rozumnie przygotowane może zwiększyć poziom bezpieczeństwa w szkołach, zapewniając zarazem rozsądny poziom nauczania i kontaktów społecznych.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.