Rozumiem, że człowiek zaangażowany w swoją pracę potrzebuje poczucia jej sensu. To chyba najnaturalniejsza ludzka potrzeba wyższa – nadanie celu swojemu istnieniu poprzez działanie. Problem zaczyna się wtedy, gdy, mimo usilnych starań, upragnionego celu nie widać na horyzoncie, a lata lecą. Pojawia się wtedy pokusa pójścia na skróty, przekazania światu, że co prawda do owego celu droga wciąż daleka, są przejściowe trudności, niespójności i wiązanie sznurkiem, ale ogólnie to wiadomo, o co nam chodzi i w końcu najważniejsza jest idea…
Jakoś trzeba się pocieszać, żeby nie zwariować i właśnie jako takie konsolacje traktuję wszystkie teksty i manifesty wieszczące „rychły” cud mniemany w oświacie. Tak też podchodzę do wizji Fundacji Szkoła z Klasą, wypracowanej w ramach projektu #OdNasZależy „Polska 2060”. Autorzy projektu zadbali, by ich wizję dało się czytać jak S-F, tj. z odpowiednio bezpiecznym oddaleniem akcji w czasie i zawieszeniem niewiary. Ponieważ wizja jest stosunkowo neutralna ideologiczne, nierozwlekła i zawiera element, który uważam za cenny, uznam ją za twórczość… ku pokrzepieniu serc.
Jednocześnie jednak nie powstrzymam się od zaspoilerowania tej obliczonej na czterdzieści lat epopei, której (szczęśliwego, oczywiście) końca spora liczba entuzjastycznie dziś klaszczących widzów nie doczeka i w żaden sposób nie będzie mogła wygwizdać ani scenarzysty, ani reżysera. Otóż znam przyczynę, dla której przynajmniej część tej wizji pozostanie utopią na zawsze, a nie jedynie do 2060 – jest to traktowanie szkoły jako ideowego monolitu, niezależnego od momentu dziejowego, kultury i mentalności społeczeństwa, procesów w nim zachodzących, etc. Dla ludzi myślących w ten sposób, szkoła jest mechanizmem, który się projektuje, składa, kładzie na stole, podziwia i oczekuje oklasków. Dla projektu oczywiście, bo to, czy zbudowany mechanizm działa, jest dla projektantów kwestią drugorzędną – najważniejsze są dobre chęci. W tym kontekście, marzenie, że „Szkoła nie jest samotną wyspą, ale częścią lokalnej wspólnoty” jawi się jako zupełnie abstrakcyjne i dodane w imię politycznej poprawności.
Takie wishful thinking w najlepszym razie kończy się zwykłą demagogią: „Szkoła w 2060 roku jest wspólnotą, opartą na autentycznych relacjach, jest miejscem, w którym wszyscy, nauczyciele i nauczycielki, uczniowie i uczennice, czują się dobrze.” Takie założenie jest totalnym nonsensem dla każdego, kto choć raz w życiu miał do czynienia z grupą, zespołem, itp. Nie można czegoś takiego zadekretować! To znaczy można, ale spodziewać się, że to zadziała i z zasady działać będzie jest co najmniej naiwnością. Jedne zespoły tak będą funkcjonować, inne nie, bo ludzie i ich relacje są różne, niezależnie od chciejstwa zapisanego w statucie. Aby móc traktować wymarzone (zaprojektowane) zachowanie jako normę, trzeba zdać się na ewolucję, rozwój społeczny. Ponieważ projekt i ewolucja to pojęcia sprzeczne, można jedynie mówić o możliwej, szczęśliwej korelacji i/lub koincydencji trendów, a więc pisanie takich manifestów można sobie spokojnie darować. W najgorszym razie, prący do realizacji takich dekretów kończą uprawiając propagandę inżynierii społecznej, która w swojej rzeczywiście działającej formie skutkuje dowolnym totalitaryzmem.
Co też mamy dalej… „Szkoła wyrównuje szanse uczniów i uczennic, jest przestrzenią rozwoju dla każdego dziecka, bez względu na sytuację rodzinną, kapitał społeczny, sytuację finansową.” To bardzo słuszne i chwalebne, ludzkie i ze wszech miar pożądane. Tylko czy aby przez wszystkich? Żeby postulat ten był nie tylko piękny, ale również sensowny i realny, należałoby do niego dodać jeden drobiazg: „…jeśli owi uczniowie i uczennice tego chcą oraz traktują to jako demokratyczny przywilej, a nie przymusową ochronkę.”
„Nauczycielami zostają najlepsi, a studia i praktyki w szkole skutecznie przygotowują ich do pracy z młodymi ludźmi. Nauczyciele są doceniani, dobrze wynagradzani, wykonują zawód, który cieszy się szacunkiem.” Nic współcześnie nie wskazuje, na to, żeby tak miało się stać. Nie widać mechanizmu, który miałby do tego raju prowadzić. Przede wszystkim, nie widać woli i potrzeby społecznej, która do takiej gwałtownej rewolucji miałaby kogokolwiek skłaniać. Gdyby taka hipotetyczna, masowa (mówimy o oświacie powszechnej) potrzeba istniała, to obecnie funkcjonujący, populistyczny w swej istocie rząd z pewnością wykonałby choćby gest w kierunku jej spełnienia. Tymczasem demokratycznie wybrani w 2015 r. deformatorzy oświaty wygrali wybory na fali resentymentu wobec edukacji, jako czynnika elitotwórczego, z tęsknoty za światem znanym sprzed półwiecza i głosami ludzi, którym bliższy jest paradygmat dziewiętnastowieczny, w którym się urodzili i wychowali. Ma się to nijak do rzekomo postępowych potrzeb naszego społeczeństwa. A o potrzebach takich można czuć się niemal przekonanym, analizując informacyjną bańkę, z której zwolennicy zmian w edukacji zdają się nie wychodzić. Szkoda, że żyją złudzeniami.
Z podobnych przyczyn, nie wróżę powodzenia kolejnemu, miłemu sercu założeniu, mówiącemu, że „szkoła dostosowuje się do zmieniającego się świata: uczy poruszania się w wielokulturowym, różnorodnym świecie, z zachowaniem równowagi między wartościami istotnymi dla różnych kultur, kształci umiejętność i gotowość podejmowania dialogu bez względu na różnice.”. Perspektywa czterech dekad może wydawać się wystarczająca, aby wyobrażać sobie tak głębokie przemiany, ale pamiętajmy, że wszystkie tego rodzaju historyczne zwroty są na ogół poprzedzone wyraźnie zaznaczającymi się trendami kulturowymi, a tu, poza idącą w terabajty „publicystyką zmiany”, nic takiego w społeczeństwie nie daje się zaobserwować. Wręcz przeciwnie, wobec takich liberalnych postulatów, polskie społeczeństwo pozostaje co najwyżej biernie obojętne.
Do wspomnianej bańki „zmieniaczy” przedostaje się optymistyczny, budzący nadzieje sprzeciw (głównie młodszych) obywateli wobec dyktatury i łamania standardów nowoczesnego państwa demokratycznego. Nie dociera do niej jednak świadomość, że do takich demonstracji w ogóle nie musiałoby dojść, gdyby ci sami obywatele rozumieli, że przysługujące im prawa i nadzieje na nową, lepszą rzeczywistość złamano i zdeptano, dokonując zamachu na sądownictwo i nie napotykając przy tym niemal żadnego oporu. Na tej samej zasadzie, w bańce tej doskonale mieszczą się inicjatywy nauczycieli, widzących konieczność adaptacji szkoły do przemian globalnych, nie ma w niej jednak miejsca na zrozumienie bezsensu narzucania tej wizji masom, oczekującym od nich jedynie wygodnej świetlicy środowiskowej, otwartej 24/7. Do owej różowej bańki jakoś nie przedostają się oczywiste dowody takiego stosunku do oświaty, płynące z analizy społecznego odbioru nauczycielskiego strajku czy przejścia do wymuszonego pandemią nauczania zdalnego. W obydwu przypadkach, przekaz był jasny i jednostronny – Wracać mi pod tablicę, bo mi dzieciak w domu zawraca gitarę! Nikt się nie zastanawia, czy przypadkiem stan i byt ponad półmilionowej grupy zawodowej nie jest jakoś skorelowany z losem owego dziecka. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, by, wobec zaistnienia wyjątku stającego się normą, domagać się od „nowego” ministerstwa działania, zastosowania wszystkich możliwych środków, by uczynić edukację wydolną, sensowną i spójną nie za lat czterdzieści, lecz tu i teraz. Ależ skąd! Jaki e-learning? Jaka odpowiedzialność i samodzielność? Po co to komu? Otwierajcie szkoły, bo muszę iść do roboty!
To wszystko zdaje się nieobecne w świadomości ludzi dążących do zmian. Nie dostrzegają, że większość obywateli uważa ich dylematy za fanaberie i dyrdymały, które czasami tylko zgadzają się w fazie z ich własnymi nastrojami. „Zmieniaczom” wydaje im się wtedy, że czują wiatr w żaglach, że za nimi stoją tysiące myślących podobnie. I mają rację. Są to tysiące, ale nie miliony. Mogą sobie mieć poczucie misji, ale dla społeczeństwa ich plany i dążenia są nieistotne – wszystko, co go bezpośrednio i namacalnie nie dotyczy jest kwestią poza jego świadomością i zrobi się samo, następnym razem, „z pieniędzy rządowych”, w następnej kadencji, bo teraz to i tak się na pewno nie da i nie uda („udają się” za to inne wielkie, narodowe, ambitne projekty obliczone w telewizji na mniej więcej taką samą skalę czasową jak omawiana wizja). Takie, trafiające narodowi do wyobraźni przesłanie o edukacji płynie przecież od samego ministra, który np. w nauczaniu online nie widzi wyzwania i konieczności adaptacji do współczesnej i przyszłej rzeczywistości, ale przejściową niedogodność, nad którą przeprowadzi się egzorcyzmy lekturową encykliką i będzie po sprawie.
Uświadomienie sobie takich niewesołych realiów, choć trudno się z nimi pogodzić, jest cenne, pozwala bowiem na właściwą ocenę sił, środków oraz adekwatności swoich kompetencji. W moim osobistym przekonaniu, potencjał ludzi zajmujących się edukacją z pasją i zaangażowaniem jest często trwoniony na wewnętrzną agitację, zwieranie szeregów, „wykazywanie się”, wzajemne przekonywanie o własnym istnieniu i głębokiej słuszności poczynań. Oczywiście można zakładać, że taktyka kropli drążącej kamień i snucie opowieści o nowym, wspaniałym świecie przyniesie kiedyś pożądane efekty (np. za 40 lat), ale zakładam, że każdy chciałby je zobaczyć, zanim jeszcze zostanie pożegnany zegarkiem i dobrym słowem. Tym samym, dążenie do generalnej naprawy oświaty, narzucenia całym nacjom i pokoleniom jednej, choćby najpiękniejszej jej wizji, w świecie różnorodnym i skomplikowanym jak nigdy wcześniej, jest wysiłkiem nie tylko daremnym i skazanym na niepowodzenie, ale przede wszystkim zupełnie niepotrzebnym. Nie naprawiajmy świata, nie naprawiajmy całych systemów oświatowych, nie zmieniajmy społeczeństwa, nie wchodźmy w ideologicznie ciasne buty ministrów, bo nie damy rady – naprawiajmy samych siebie i otoczenie, na które mamy bezpośredni i widoczny wpływ. Nie snujmy planów, których nie możemy kontrolować, zostawmy to futurystom, którzy za swoje koncepcje najczęściej nie odpowiadają, a są za nie opłacani.
Myślę, że autorzy omawianej „wizji” podświadomie zdają sobie sprawę z jej merytorycznej miałkości i próbują nadać jej sens cieniem działań konstruktywnych. W tej właśnie próbie upatruję jedynej wartości tego niezbyt dla mnie pokrzepiającego wizjonerstwa. Finalny apel do jednostek, odwołanie się do ich indywidualnych sumień i postaw, to jedyna rzecz warta tutaj uwagi. Ludzie nie lubią być traktowani jak bezimienna masa i choć apelowanie o „dawanie świadectwa” statystycznie nie wydaje się najskuteczniejszym modus operandi, z pewnością przyniesie lepszy efekt, niż rozpisywanie się o tym, jakie to cuda przyniesie nam przyszłość, jeśli tylko będziemy grzeczni i będziemy klepać paciorek, czy inną, politycznie poprawną mantrę.
Prawdą jest, że ludzkość potrzebuje idei. Są jednak miejsca na tej Ziemi, gdzie idea, a raczej frazes ją oddający, jest sednem postrzegania rzeczywistości i chętnie ją zastępuje. Cierpi na tym zarówno idea sprowadzana do banału, jak i ludzie, którzy wciąż szukają nowych ersatzów istnienia, chwytając się nowego manifestu co kilka lat i ignorując wyśnione jutro, które już nadeszło i aż krzyczy, by je zauważyć. Hasła niosące idee też się przydają. Jako ludzie oświaty, powinniśmy je jednak stale dekonstruować i odróżniać od ściemy, i agitacji.
Z hasłem „Od nas zależy” trudno się nie zgodzić. Wiem też, że żadną ściemą, ani agitacją nie jest. Najwyżej celuje w nieco naiwne wyobrażenia i skłania do nadinterpretacji. Należy do truizmów, nad którymi wręcz nie wypada się zastanawiać i niestety z takiego założenia wychodzi większość entuzjastów seansów wzajemnego pokrzepiania. Jako takiego pokrzepienia niepotrzebujący, wyłamię się z obowiązku niemyślenia i wyjawię, jak to motto rozumiem. Otóż, niestety, nie tylko „od nas zależy” cokolwiek. Dużo więcej zależy od milionów, które tej, czy innej wizji z „nami” nie podzielają. Choćbyśmy na rzęsach stanęli, na ogół będzie ich zawsze o ładnych kilka milionów więcej niż „nas”. Skoro tak, to dla kogo budujemy tę „Polskę 2060”? Że dla „nas” i dla „nich”, bo tacy łaskawi jesteśmy? Przecież „oni” wcale takiej Polski, czy takiej szkoły nie muszą chcieć! Może chcą lepszej?
Wbrew jego sugestywnej, mocnej, mobilizującej, bojowej i zbiorowej wymowie, nie widzę tego hasła jako synonimu do „Na imię mi Legion”. „Od nas”, to znaczy od kogo? Ode mnie, od Ciebie i tamtego pana w zielonej kurtce? No, niestety, ten pan właśnie się odwrócił na pięcie i zmierza w zupełnie innym kierunku… A, to pewnie od tej pani, która się do mnie uśmiecha i bije brawo? No, cóż, ta pani co prawda właśnie wybiera szkołę dla swojego dziecka i nawet jej się podoba, że w szkole ma być lepiej, ale jeszcze nie bardzo wie, co to jest to „lepiej” i dla kogo, a tak w ogóle, to nie ma dzisiaj czasu… Jak się dobrze rozejrzeć, to tych „nas” nie ma wcale tak dużo, jakby się mogło wydawać podczas przeglądania „edukacyjnie zaangażowanych” stron internetowych, czytania komentarzy na „obudzonych” forach i klaskania na konferencjach. Na dodatek, założę się, że tamta pani w okularach, choć klaszcze razem z nami, oklaskuje zupełnie co innego, niż Ty i ja. Mówiąc szczerze, nie dam sobie nic uciąć, że oklaskuję to samo co Ty! Tak serio, to jestem nawet przekonany, że nie. I nic w tym dziwnego, to nawet lepiej, bo nawet gdyby wszyscy „my” byli jednomyślni w kwestii „wizji”, to i tak, żeby aspirować do siły sprawczej, potrzebujemy lekko licząc jednej trzeciej populacji tego pięknego kraju. Rozsądniej więc będzie pomyśleć o „nas” jako o jednostkach, które mierzą zamiar podług sił, myślą raczej o jutrze, niż w perspektywie dekad i które razem wzięte rzeczywiście tworzą społeczeństwo otwarte, pluralistyczne i niezaczadzone żadną utopią. Nawet, a raczej zwłaszcza, taką przez wielkie „U”.
Wszelkie organizacje i inicjatywy społeczne stawiające sobie za cel uruchomienie obywatelskiego myślenia i działania są nie do przecenienia. Nie mogą jednak opierać się o tanią ideologię gruszek na wierzbie – to zwykle działa na krótką metę, dopóki nie okaże się, że posadzona wierzba nawet liści rodzić nie chce. Jestem przekonany, że Fundacja Szkoła z Klasą, jak i sama inicjatywa #OdNasZależy mają na swoim koncie mnóstwo sukcesów i udanych projektów – po co to psuć tanimi grepsami, mrzonkami dla naiwnych i celami niemal żywcem przepisanymi z pierwszomajowych szturmówek?
Zostawmy w spokoju oświatę AD 2060, zastanówmy się, co zrobimy już dziś, na najbliższej lekcji na TEAMS. Porzućmy rojenia o cudownej edukacji dla mas, bo one finalnie owocują albo terrorem, albo świetlicą. Nie martwmy się tak bardzo o każdego Jasia, sprawmy by to on zaczął choć trochę martwić się o siebie. Nie reformujmy nienaprawialnego systemu, bo żadna reforma nie uwzględni tysięcy koncepcji i, nomen omen, wizji, starajmy się za to pokonać monopol MEiN. Nie nawracajmy pana Czarnka, uczmy ludzi, by swoich przedstawicieli wybierali świadomie. Nie walczmy wreszcie o jedynie słuszną wersję szkolnictwa, zostawmy nawet miejsce dla szkolnego ciemnogrodu, kołtuństwa, ignorancji i opresji – ci, którym to będzie przeszkadzać przyjdą do nas, pozostałym, krzyżyk na drogę. Błagam, nie kopmy się z tym koniem przez następne cztery dekady!
Swoją drogą, to dziwne, że wizjonerzy zdolni „przewidywać” kształt edukacji w tak odległej epoce (tak, niewykluczone, że następne cztery dekady, to, biorąc pod uwagę obecne tempo zmian, odpowiednik czterech dawnych stuleci), postulujący wyrwanie się spod jednolitej podstawy programowej, nie rozumieją, że już dzisiaj, w demokratycznym państwie, nie ma miejsca na centralnie sterowaną, powszechną i skuteczną edukację. Już dziś jest to oksymoron, w który być może niektórzy wierzyli, ale czterdzieści lat wstecz.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.