We współczesnym społeczeństwie hulają nowi jeźdźcy Apokalipsy: wszechobecny Lęk, znany też jako Obawa lub Niepokój, straszliwa Nieufność, raptowna Złość oraz częste Zniecierpliwienie. Cała czwórka uosabia, między innymi, trudne stany ducha, towarzyszące wychowywaniu dzieci. Mają one wiele przyczyn, rozmaicie się przejawiają. Trudno sobie z nimi radzić, bowiem są nieodłączną częścią zachodzących gwałtownie przemian cywilizacyjnych.
Lęk o bezpieczeństwo
Ten naturalny stan emocjonalny rodziców względem dziecka potęgują media, kreujące sensacyjny obraz świata pełnego najrozmaitszych zagrożeń. Do tego dochodzi obawa przed hejtem, tak łatwym w internecie, za brak należytej opieki czy karygodną beztroskę. Last but not least jest świadomość sankcji, nawet karnych, za działanie na szkodę dziecka, bardzo obciążająca w czasach, gdy z punktu widzenia społeczeństwa nie ma wypadków losowych, a jedynie skutki ludzkich zaniedbań.
Rodzicielski niepokój łagodzi nieco wyposażenie młodego człowieka w telefon komórkowy. Cena za to jest jednak wysoka. Trzeba być w ciągłej gotowości do odebrania połączenia i natychmiastowego zmierzenia się z ewentualnym problemem. Z drugiej strony, milczenie pociechy wcale nie przynosi ulgi. Wywołuje dojmującą potrzebę upewnienia się, oczywiście telefonicznie, że wszystko jest w porządku. A jeśli dziecko wtedy nie odbiera, niepokój osiąga szczyty… Nawiasem mówiąc, bywa, że cierpią tak rodzice brzdąców nawet czterdziestoletnich.
Zapewnienie bezpieczeństwa podopiecznym jest obowiązkiem placówek oświatowych. Bezwarunkowym. Nawet jeśli niemal dorosły nastolatek poniesie szkodę łamiąc wszystkie możliwe reguły zachowania, nauczyciele będą odpowiadać za brak należytej opieki. To jeden z powodów, dla których szkoły uważane są dzisiaj za instytucje opresyjne, nie tylko niestwarzające uczniom możliwości swobodnego zachowania, właściwego młodości, ale stawiające nawet niezrozumiałe dla postronnych ograniczenia, jak choćby prawa do skorzystania z toalety podczas lekcji. Traci też jakość edukacji, ponieważ nauczyciele nie mają odwagi pozwalać uczniom na pożyteczne działania, takie jak zwiad czy gra terenowa, przebiegające w grupach bez stałego nadzoru. Nawet w doskonale znanym otoczeniu. Niestety, znalezienie złotego środka pomiędzy samodzielnością dzieci i młodzieży a odpowiedzialnością prawną opiekunów graniczy obecnie z niepodobieństwem.
Młodzi ludzie – w imię bezpieczeństwa własnego i nauczycieli oraz spokoju rodziców – mają bardzo ograniczoną swobodę i żyją pod ciągłą kontrolą. Realny świat przestał dostarczać im ważnych rozwojowo doświadczeń, bazujących na samodzielności. Kompensatę znajdują w świecie wirtualnym, na przykład w grach albo mediach społecznościowych. Tam czeka na nich swoista wolność i przestrzeń dla samodzielnej aktywności. Dla większości jedyna dostępna. A rodzice? Cóż, martwią się teraz o bezpieczeństwo swoich dzieci w dwójnasób, w obu tych światach.
Lęk o zdrowie
Choć poziom opieki medycznej jest dzisiaj nieporównywalnie wyższy niż dawniej, odwieczne obawy wcale nie zmalały. Są też zjawiska nowe. Choćby dezorientacja, którą właśnie obserwujemy w odniesieniu do szczepień ochronnych. Ich sens i bezpieczeństwo zostały w trakcie pandemii mocno poddane w wątpliwość. W efekcie bardzo urosła grupa rodziców odmawiających szczepienia dzieci, albo miotających się w poczuciu niepewności. Nic to, że nauka twardo uważa szczepionki za bezpieczne i niezbędne dla zachowania zdrowia. Dla wielu dylemat istnieje i na pewno stanowi dodatkowe źródło niepokoju, mocno podszytego nieufnością.
Zjawiskiem nowym dla większości rodziców są zaburzenia psychiczne u młodych ludzi, a szczególnie stany depresyjne. Niektórzy już dzisiaj borykają się z nimi w domach, inni – coraz liczniejsi – zyskali świadomość, że stanowią one zagrożenie. Coraz więcej rodziców zadaje sobie z niepokojem pytanie, czy rozmaite nastroje ich pociechy mieszczą się w normie, czy też trzeba już szukać pomocy?! W rezultacie tych obaw, na przykład, naturalny w okresie dorastania bunt nastolatka stał się nagle zjawiskiem budzącym ogromny niepokój, choć w poprzednich pokoleniach ze spokojem czekano, aż z czasem po prostu sam przeminie.
Niedomagania psychiczne uczniów bardzo rzutują na relacje rodziców i nauczycieli. Placówki oświatowe, a już szczególnie szkoły, uginają się pod brzemieniem oczekiwań indywidualnego podejścia do każdego problemu. Na przeszkodzie stoi niedobór specjalistów – psychologów i pedagogów, deficyt umiejętności (oraz gotowości) nauczycieli do zajmowania się przypadkami dotykającymi dziedziny psychiatrii, a także zwykły brak czasu, wypełnionego bez reszty „realizacją” monstrualnej podstawy programowej. Co oczywiste, rodziców nie interesują te okoliczności. W swoim lęku o zdrowie dziecka oczekują od szkoły skutecznych działań, przy czym bardzo często, nawet przy najlepszej woli obu stron, trudno jest uzgodnić metody i wskaźniki sukcesu. To już codzienność w naszej oświacie, a projektowane upowszechnienie edukacji włączającej prawdopodobnie jeszcze zwielokrotni liczbę powstających konfliktów.
Lęk o perspektywy życiowe
Kiedyś sytuacja była prosta. Dziecko mogło wejść w koleiny wytyczone przez miejsce urodzenia i/lub tradycję rodzinną, bądź zbuntować się i na własne ryzyko rzeźbić swoją przyszłość. Już za mojej pamięci, pod wpływem traumy II wojny światowej, a później na skutek fascynacji możliwościami nowoodkrytego w Polsce kapitalizmu, rodzice zaczęli stawiać sobie za cel, by ich pociechom było w życiu lepiej niż im samym w dzieciństwie. Aby lepiej się wykształciły (co powszechnie uznano za klucz do sukcesu), poznały obce języki, korzystały z dostatku materialnego i możliwości poznawania świata. Jeszcze dzisiaj daje się zauważyć przenoszenie na dzieci oczekiwań rodziców, kompensujących doznane wcześniej własne (niekoniecznie obiektywne) krzywdy, braki i niepowodzenia życiowe. Zjawiskiem zupełnie nowym jest natomiast rodząca się świadomość, że kolejne pokolenie będzie żyło w gorszym standardzie materialnym niż obecne. Wzrost gospodarczy nie jest dany na wieczność, zasoby planety ulegają wyczerpaniu, co wraz ze zmianami klimatycznymi już pociąga za sobą kryzys migracyjny, a w jego następstwie również zawirowania ekonomiczne i polityczne, aż do otwartych wojen włącznie. Jeśli nawet przeciętny rodzic nie ogarnia złożoności obecnej sytuacji i nie analizuje jej na chłodno, otrzymuje wystarczająco dużo sygnałów, że przyszłość nie rysuje się spokojnie. Tym bardziej rośnie obawa o perspektywy życiowe dziecka.
Lęk o przyszłość kryje się za niektórymi problemami pojawiającymi się w szkołach. To z niego wypływa błędne utożsamianie efektów kształcenia z ocenami – pozytywny stopień daje wszystkim poczucie, że panują nad sytuacją. W nim kryje się także zaskakująca niechęć większości rodziców do nowinek organizacyjnych i metodycznych, czyli tego, co im nieznane. „Pruska” szkoła trzyma się świetnie nie tylko z powodu braku gotowości nauczycieli do zmiany oraz sztywności całego systemu, ale także oporu rodzicielskiej materii.
To lęk o przyszłość leży u źródeł fenomenu, który określę tutaj mianem obłędu przedegzaminacyjnego. Kursy przygotowawcze w najstarszych klasach szkoły podstawowej lub w perspektywie zbliżającej się matury, niekończące się powtórzenia, korepetycje, gonitwa za konkursami, w których młodzi ludzie często biorą udział bez żadnego zapału i radości, wolontariaty dla punktów rekrutacyjnych, wyzute z pasji i zaangażowania. Są to działania w większości mało sensowne z pedagogicznego punktu widzenia, czasem po prostu bezproduktywne. Podczas dziewiątej czy dziesiątej lekcji w dniu powszednim, bądź w weekendowe przedpołudnie po wyczerpującym tygodniu pracy, młody człowiek niewiele się uczy. Bywają oczywiście sytuacje w szkołach i/lub w domach, które usprawiedliwiają takie działania lub wręcz do nich zmuszają, ale stanowią one tylko niewielką część przypadków. Cała reszta to trybut płacony w intencji zmniejszenia poczucia lęku rodziców, no i samych uczniów, którym również udzielają się emocje.
Jako pedagog jestem przekonany, że żaden egzamin nie decyduje o przyszłym życiu młodego człowieka. Uczyć się można w każdej szkole ponadpodstawowej, nawet lepiej, żeby była na miarę możliwości i chęci, a nie ponad stan tych dyspozycji. Maturę w razie konieczności można poprawiać w kolejnych latach, a studiów do wyboru dla chętnych jest całe mnóstwo. Jednak te argumenty słabo trafiają do rodziców. Ich lęk o przyszłość jest zbyt silny, boją się też poczucia porażki u dziecka, nie daj Boże skutkującej jakąś długotrwałą traumą. To ostatnie trzeba uznać za uzasadnione, gdyż – jako się rzekło w kontekście lęku o bezpieczeństwo – większość młodych ludzi nie zbiera dzisiaj doświadczeń życiowej samodzielności. Tymczasem one bardzo sprzyjają podnoszeniu się po porażkach.
I jeszcze sztuczna inteligencja, temat absolutnie świeży. Pierwsze doświadczenia z ChatGPT sugerują rychły koniec wielu zawodów, także twórczych. Może jest to szansa, może wyzwanie, ale na pewno kolejne ogniwo do łańcuszka trosk o przyszłość. Nawet jeśli nadchodząca rewolucja AI, koniec końców, nie pożre obecnego młodego pokolenia, emocji wokół jej spodziewanego wpływu na życie ludzi będzie w najbliższych latach co nie miara.
Opisane powyżej trzy główne źródła lęku współgrają z czwartym, jakim jest obawa przed popełnieniem błędu. To obecnie zjawisko kulturowe. Ludzkość uwierzyła, że wszystko, co się dzieje, może być pod kontrolą, a poszczególne problemy, jeśli nie znajdują rozwiązania, to tylko za sprawą konkretnych winowajców. Ewentualny błąd w wychowaniu dziecka, nawet tylko zaniechanie jakiejś możliwości, jest zmorą senną troskliwego rodzica. Towarzyszy temu niska tolerancja na błędy samej pociechy – mało kto widzi w nich impuls do rozwoju, zazwyczaj jedynie porażkę. Swoją albo szkoły. Trzeba przyznać, że podobnie patrzy na ten problem niemała grupa nauczycieli, przez co „uczenie się na błędach” jest w polskiej edukacji raczej synonimem bolesnego mozołu, niż oczywistej metody nabywania nowych kompetencji.
W poszukiwaniu ukojenia
Może ktoś zarzucić, że demonizuję kwestię lęku, lekceważąc inne przyczyny postępowania rodziców. Niektórzy komentatorzy pierwszej części tego artykułu wyśmieli wręcz użycie słowa „zalęknieni”, proponując w zamian „agresywni” albo „roszczeniowi”. To powszechny w placówkach oświatowych odbiór rodziców wyrażających swoje oczekiwania. Jedno wszakże nie wyklucza drugiego. Jestem przekonany, że za wieloma trudnymi dla nauczycieli zachowaniami kryje się lęk. A ponieważ trudno jest z nim żyć na co dzień, rodzice szukają ukojenia.
Częstym sposobem rozładowania sytuacji lękowej jest znalezienie winnego i skierowanie przeciw niemu swojej złości. Nauczyciele są dogodnym celem. Nietrudno wśród nich o kogoś, komu można zarzucić takie czy inne błędy. Czasem słusznie, czasem niekoniecznie. Złość objawia się agresją i zniecierpliwieniem, a łatwość, z jaką w epoce librusa można wyrażać swoje myśli na piśmie, sprzyja zaognianiu sytuacji. Pisane na gorąco emocjonalne komunikaty, tworzone w oderwaniu od osobistego kontaktu z adresatem, nierzadko mają gniewny wydźwięk, choć rodzic jest przekonany, że po prostu przedstawia swoją uzasadnioną rację. Niby wiadomo, że dogadywaniu się lepiej służą kontakty bezpośrednie, ale niestety, są one potencjalnie bardziej stresujące, więc – korzystając z dostępności internetu – ludzie kryją się za klawiaturami. Zresztą, mało kto ma dzisiaj czas na osobiste spotkania, zarówno wśród nauczycieli, jak rodziców. Złość i zniecierpliwienie rozkwitają więc w terabajtach korespondencji elektronicznej.
Wbrew pozorom, rodziców angażujących się w konflikty w placówkach oświatowych nie jest wielu. Zdecydowana większość zachowuje dystans do spraw edukacji. Część z nich jest po prostu zadowolona. Inni – choć ta grupa, moim zdaniem, maleje – przyjmują rzeczywistość obojętnie lub z pewną dozą fatalizmu. Są też tacy, którzy cierpią, ale milczą, pozbawieni wiary, że mogą coś zmienić, i pomysłu, jak to uczynić. Niektórzy nie wytrzymują i jeśli mają możliwość, uciekają z pociechą do innej placówki albo do edukacji alternatywnej. Co prawda, nie każdy problem da się w ten sposób rozwiązać, ale dobrze, jeśli jest możliwość takiej zmiany. Niekiedy samo rozładowanie emocji czyni cuda.
W świecie idealnym najlepszym sposobem uśmierzenia lęku jest wsparcie ze strony innych ludzi. Mądre rady od specjalistów, sprawdzone doświadczenia przyjaciół i znajomych… Niestety, od ideału skutecznie odgradza nas Nieufność.
Poziom zaufania społecznego w Polsce jest w ogóle bardzo niski (23% rodaków ufających innym ludziom, bodaj najmniejszy odsetek w Europie). Sam odczuwam to w pracy. Mimo długoletniego doświadczenia i potwierdzonych osiągnięć mam wrażenie, że zaufanie do moich kompetencji jest wysokie jedynie wtedy, gdy prezentuję opinię oczekiwaną przez drugą stronę. Gdy mówię coś nie po myśli, czuję opór. Podobne odczucia mają moi współpracownicy. To bardzo irytujące i frustrujące, ale chwila zastanowienia łagodzi emocje. Pozwala zachować wiarę, że wielu rodziców chce mi zaufać, tylko niektórzy z nich po prostu nie są w stanie. Zdarza się, że wyjaśniam coś, sugeruję rozwiązanie i wyczuwam po drugiej stronie intensywny proces myślowy. „Tak, pan Pytlak jest doświadczonym fachowcem. Pewnie trzeba pójść za jego radą… No dobrze, a jeśli się myli?!!! Przecież nie ma ludzi nieomylnych! Ja mu zaufam, a moje dziecko poniesie szkodę…”. Zamiast mnie można w tym monologu wstawić psychologa, pedagoga, wychowawcę, innego nauczyciela. Chyba każdy, kto spotyka się z rodzicami w sprawach ich dziecka, posiada takie doświadczenia.
W tym miejscu przychodzi mi na myśl analogia z lekarzem, ale zaufanie do diagnoz medyków jest jednak zdecydowanie większe. To specyfika materii. Problemy pedagogiczne i psychologiczne są niezwykle złożone, mają bardzo wiele aspektów. Nawet najbardziej doświadczony specjalista nie da stuprocentowej gwarancji skuteczności swoich porad. Zdanie się na opinię i poradę pedagogiczną w sprawie dziecka wymaga dzisiaj przezwyciężenia wielkiej nieufności. Nie każdy jest w stanie, szczególnie, gdy otrzymywane sugestie nie zgadzają się z jego osobistym poglądem.
***
Rodzice czerpią ulgę z pomagania swoim dzieciom. Często jednak przeradza się to w wyręczanie. Pilnowanie, co zadane, odrabianie prac z dziećmi albo wręcz za dzieci, pilotowanie we wszelkich szkolnych przedsięwzięciach – to zjawiska codzienne. Bywa, że czują się do tego przymuszeni przez wymagania nauczycieli, ci ostatni z kolei zżymają się na ich nadmierną ingerencję. To bardzo burzliwy odcinek polsko-polskich konfliktów.
Jako że moja aktywność jako nauczyciela od lat już dotyczy przede wszystkim zajęć dla uczniów nieobowiązkowych, tym bardziej przeszkadza mi usprawiedliwianie przez rodziców niesłowności dzieci, załatwianie banalnych spraw za ich plecami, czy traktowanie mojego wysiłku jako czegoś, co się należy, a nie pociąga za sobą żadnych zobowiązań. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich (nic, o czym piszę w tym artykule, nie dotyczy wszystkich), ale jest wystarczająco powszechne, bym odczuwał jako źródło frustracji. Wiem, że podobne odczucia ma więcej nauczycieli. Niestety, trudno się do tego przyzwyczaić i udawać, że „Polacy, nic się nie stało!”.
Wielu rodziców poszukuje ulgi dla swoich lęków starannie reżyserując życie dziecka. Każde działanie musi być nastawione na konkretny efekt, każda czynność rozwijająca i przemyślana, każda chwila dobrze zagospodarowana. Zapominają, że szczęście, którego pragną dla swojej pociechy, jeśli w ogóle istnieje jako coś, co można zdobyć lub otrzymać, na pewno nie polega na zaspokojeniu wszelkich potrzeb. Jego poczucie (zawsze nietrwałe!) wynika raczej z osiągnięcia własnym wysiłkiem postawionych sobie celów.
Niewiele jest możliwości skutecznego, a przede wszystkim trwałego ukojenia rodzicielskiego lęku. Tym bardziej, że codzienne funkcjonowanie dziecka w społeczności placówki oświatowej wciąż dostarcza nowych bodźców.
Piedestał ciążący u szyi
Jako społeczeństwo przeszliśmy długą drogę od czasów, gdy dziecko było gorszym sortem człowieka i jeszcze jedną gębą w domu do wykarmienia. Kamienie milowe na niej kładło wielu pedagogów, lekarzy, działaczy społecznych i polityków. Dzisiaj nie ma wątpliwości, że dziecko posiada pełnię praw ludzkich, w tym prawo do ochrony i opieki. Nie mogę wszakże oprzeć się wrażeniu, że piedestał, na którym je postawiliśmy, jest zbyt wielki i stał się dla niego ciężarem. Za słusznymi prawami poszło dążenie do zapewnienia absolutnego komfortu, zaspokojenia wszelkich potrzeb i stworzenia optymalnych warunków do indywidualnego rozwoju. Z naciskiem na „indywidualnego”. W szlachetnym i słusznym zapale, ale bez niezbędnej refleksji nad społecznymi aspektami rozwoju człowieka.
Nikogo dzisiaj nie dziwi rodzicielska nadopiekuńczość. Można ją zresztą uznać za jeszcze jeden sposób kompensowania lęku o dziecko. Coraz częściej jednak wskazywana jest przez psychologów i pedagogów jako poważny problem. Hodowanie w cieplarni wcale nie musi być dobrą metodą przygotowania młodego człowieka do życia w ogóle, a do życia w społeczeństwie w szczególności. Tymczasem ludziom brakuje w tym względzie umiaru, co doskonale widać w placówkach oświatowych.
Współczesne polskie dziecko idzie do szkoły wraz z rodzicami, nie tylko dosłownie, w dniu rozpoczęcia nauki w klasie pierwszej, ale także metaforycznie, przez wiele kolejnych lat. Niby samodzielnie odgrywa rolę życiową ucznia, ale czyni to przy ścisłej asyście dorosłych. Jego osiągnięcia edukacyjne i jakość funkcjonowania społecznego są przedmiotem stałego monitoringu i doraźnych interwencji, napędzanych rozmaitymi obawami.
Czy dziecko jest zadowolone? Czy lubi inne dzieci? Czy inne dzieci je lubią? – to podstawowy zestaw pytań. Warto zwrócić uwagę, że dotyczy relacji społecznych w oderwaniu od osobistej postawy i wkładanego wysiłku. Bardzo rzadko pada pytanie, co ono może zrobić, aby było lepiej odbierane przez otoczenie. Jeszcze rzadziej rodzic potrafi dostrzec w postawie swojej pociechy przyczynę rysujących się problemów. Podkreśliłem wyżej nacisk na słowo indywidualne. Otóż i właśnie! Akceptacja i dobre samopoczucie stanowią dzisiaj łącznie pakiet wymagany od otoczenia dla każdego młodego człowieka z osobna. Tymczasem to tak nie działa. A przynajmniej nie powinno, jeśli chcemy wychować ludzi zdolnych do pożytecznego działania w ramach jakiejkolwiek społeczności.
Gdy w grupie albo klasie dochodzi do konfliktu, bywa nawet, że bójki, rodzą się kolejne pytania. Jak to możliwe? Gdzie był nauczyciel? Kto zawinił?! Jakie wyciągnięto konsekwencje? Czy dzieci otrzymały wsparcie osób dorosłych? Co zrobiono, aby sytuacja się nie powtórzyła?! Problem w tym, że tego typu zdarzenia są wpisane w rozwój społeczny młodego człowieka. Oczywiście można próbować zapobiec, choćby poddając dzieci dyscyplinie – tu kłaniają się pozbawione pedagogicznego sensu punkty ujemne za zachowanie, stosowane w wielu szkołach. Jednak młodość ma nie tylko swoje prawa, ale i wyzwania, jednym z nich jest poukładanie się z otoczeniem. Z tego powodu ocena konkretnej sytuacji przez nauczyciela, znającego okoliczności i kontekst społeczny, bywa inna niż rodziców, widzących ją zazwyczaj oczami swojej pociechy. Zdarza się, że dzieci szybko zapominają o jakimś zdarzeniu, a dorośli wciąż je roztrząsają. Czasem nawet w dużym towarzystwie, bo dyskusja, szczególnie na jakimś internetowym forum, łatwo wciąga kolejne osoby. Może prowadzić do pożytecznych konkluzji, ale może również indukować i wzmacniać emocje do absolutnie nieadekwatnego poziomu i gronie znacznie szerszym, niż było osób bezpośrednio zaangażowanych w sprawę.
W modzie są obecnie słowa wzięte z języka nauki, na przykład przemoc albo wsparcie. Zdarzenia normalne w rozwoju społecznym dzieci, które dawno już opisała psychologia, zyskują etykietę patologii. Od młodych ludzi, nawet kilkulatków, oczekuje się dojrzałości w opisywaniu wydarzeń i emocji, i w rozwiązywaniu konfliktów, której nie posiada większość dorosłych. W pogoni za światem idealnym zagubiła się naturalność powstawania relacji społecznych wśród dzieci. Podobnie zresztą, jak między nimi a rodzicami.
Chociaż to rodzice wychowują dzieci, czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że jest zupełnie odwrotnie. Wobec kilkulatków dorośli najwyraźniej czują obawę przed niezadowoleniem swoich pociech. Po dziesiątym roku życia dziecka pojawia się obawa przed kryzysem psychicznym, o którego możliwych tragicznych skutkach doskonale już wiadomo. W obu przypadkach widać niezdolność do stawiania granic, egzekwowania nawet oczywistych wymagań, obowiązków. „Nie” ze strony młodego człowieka stało się zaporą nie do przebycia.
Dzieci uczą się sterowania rodzicami i doskonale potrafią osiągać swoje cele. Cały problem polega na tym, że trudno rozpoznać istotę rzeczy. Jeżeli dziecko odmówi chodzenia do szkoły, a zdarza się to ostatnio coraz częściej, nikt – ani sami rodzice, ani nauczyciele, ani nawet lekarz psychiatra – nie zaryzykuje stwierdzenia, że to tylko fanaberia, a nie kryzys psychiczny. Po prostu trudno przyjąć na siebie odpowiedzialność za ewentualne zbagatelizowanie istotnego problemu, który faktycznie może mieć miejsce. Choćby intuicja mówiła w konkretnym przypadku (a mnie czasami mówi), że to tylko gra w celu uniknięcia niechcianego obowiązku. W sumie sytuacja jest patowa, co dotyczy tego konkretnego problemu, ale da się rozciągnąć na całokształt relacji w gronie aktorów życia szkolnego. Świadomi pedagodzy chcieliby rodzicom pomóc, ci chcieliby im zaufać, tymczasem ani jedni, ani drudzy nie potrafią. Po prostu pat.
Co z tego wszystkiego wynika?
Wygląda na to, że bez niczyjej intencji polskie przedszkola i szkoły stanęły nagle przed zadaniem obsługiwania już nie tylko swoich wychowanków, ale także ich rodziców, z całym bagażem problemów, z jakimi zmagają się oni w tych trudnych czasach. Starałem się tutaj wyjaśnić przyczyny i objawy tej bardzo istotnej zmiany. Teraz przyszła pora na zastanowienie się, co z niej wynika dla funkcjonowania placówek oświatowych.
W Europie są systemy edukacji oparte na tradycji zaufania do instytucji publicznych. Tam rola rodziców jest znikoma. W Polsce jest inaczej. A że współpraca dorosłych w pracy z dzieckiem rodzi wiele napięć, mamy ogólne zmęczenie i frustrację, których nie są w stanie zamaskować istniejące tu ówdzie enklawy dobrze ocenianej edukacji, zasilane energią utalentowanych entuzjastów.
W obliczu kłopotów na pewno nie można liczyć na obecne władze, które zazdrośnie strzegą uzurpowanego sobie prawa do wprowadzania w życie koncepcji partyjnych ideologów. Prędzej można zdać się na dobrą wolę i kreatywność nauczycieli oraz kadry zarządzającej oświatą, nawet jeśli wydaje się to obecnie bardzo trudne. Relacje z rodzicami trzeba wymyśleć na nowo i stworzyć ofertę budującą ich poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście łatwo się to pisze, a dużo trudniej realizuje, dobrze jednak mieć świadomość tego celu, bo alternatywą jest exodus zmęczonych i zniechęconych nauczycieli. Spójrzmy prawdzie w oczy: niewiele – poza przyzwyczajeniem, oczekiwaniem emerytury oraz, u niektórych, zamiłowaniem lub poczuciem misji – trzyma jeszcze personel w stacjach obsługi emocji dzieci i dorosłych, jakimi stały się placówki oświatowe.
Powyższa konkluzja pociąga za sobą konkretne konsekwencje, które wskażę tutaj jako mój głos w debacie o warunkach pracy nauczycieli. Jeżeli uznaje się dzisiaj za konieczne radykalne podniesienie wynagrodzeń za obowiązki związane z pracą z dziećmi, to dla tych, którzy bezpośrednio obsługują rodziców, podwyżka powinna być znacząco wyższa. Jest to bowiem dodatkowy, bardzo absorbujący czasowo i emocjonalnie odcinek pracy w przedszkolu lub szkole. Uważam, że dodatek za wychowawstwo powinien wynosić obecnie nawet kilkakrotnie więcej niż centralnie uchwalone i zdemolowane już przez inflację 300 złotych. Ponadto, należy liczyć się z potrzebą zatrudnienia jeszcze większej liczby psychologów i pedagogów, aby mieli czas nie tylko na pracę z dziećmi, ale także z rodzicami. Potrzebni będą także, niespotykani dotąd w publicznych placówkach oświatowych, pracownicy do obsługi sektora informacyjno-obsługowego, czyli prowadzenia działań zbliżonych do marketingu. Zapyta ktoś: marketing w placówce oświatowej?! Publicznej?! Otóż jak najbardziej! Informowanie o podejmowanych działaniach i ich efektach może mieć znaczenie wręcz terapeutyczne dla rodziców, a przy okazji dla całego środowiska lokalnego, pod warunkiem, że będzie prowadzone systematycznie i z rozmysłem. Czyli - siłami osobno opłacanych pracowników, a nie nauczycielskiego pospolitego ruszenia, w ramach jego sławnych, mieszczących wszystko i jeszcze dużo więcej „czterdziestu godzin pracy tygodniowo”.
Inną dużą zmianą, jaka zaszła ostatnio w placówkach oświatowych, jest całkowite przełożenie akcentu w edukacji na zaspokojenie indywidualnych potrzeb. Tradycyjną funkcją szkoły była socjalizacja młodych ludzi, z uwzględnieniem wartości dobra wspólnego. Teraz niemal wyłącznie liczy się odkrycie i rozwinięcie osobistych talentów, rozwój własny, dostosowanie otoczenia społecznego do potrzeb i oczekiwań jednostki. Owszem, podkreśla się znaczenie budowania relacji międzyludzkich, ale nawet ich jakość oceniana jest przez pryzmat pożytku dla każdej ze stron z osobna. Wspólne cele w społeczności, idee dobra wspólnego, przechodzą właśnie do historii.
To bardzo istotna zmiana dla nauczycieli. Budowanie społeczności szkolnej, oparte na mniejszej lub większej, ale jednak, gotowości do świadczenia siebie na rzecz innych, jest dzisiaj passé. Szkoda na to czasu, który można przeznaczyć na skuteczniejsze przygotowania do egzaminów. Szkoda czasu dzieciom, szkoda rodzicom, coraz częściej szkoda nauczycielom. Jako człowiek wychowany w mrocznym PRL-u i w harcerstwie, w którym użyteczność na rzecz innych była jedną z głównych miar właściwej postawy życiowej, mogę tylko powiedzieć, że… szkoda.
Najogólniejszy wniosek, jaki przyszedł mi do głowy podczas pisania tego podsumowania jest taki, że wiele racji mają osoby, które wieszczą powstanie zupełnie nowej szkoły, lepiej dopasowanej do indywidualnych potrzeb i wymagań. Zazwyczaj akcentują przy tym potrzebę dostosowania tej instytucji do obecnego stanu wiedzy o pracy mózgu, a także bezmiaru możliwości, jakie oferuje współczesna technologia, w tym internet. Cóż, przyznaję rację co do nieuchronności powstania nowego oblicza szkoły, ale przyczynę widzę raczej w zmianie charakteru relacji społecznych. Szkoła jako zbiorowość łącząca program wspólny z programami indywidualnymi jest rzeczywiście przeżytkiem. Żałuję tylko, że wizja systemu, w którym każdy czerpie co chce, w oderwaniu od społeczności, której jest częścią, zupełnie mnie nie przekonuje. Być może, to jednak tylko mój problem.
Gdyby ktoś chciał w komentarzu do tego artykułu wygłosić pochwałę wolności dzieci i młodzieży, której jutrzenka nastąpi, gdy tradycyjna szkoła obróci się w gruzy, bardzo proszę sobie to darować. Zbyt wielu spotkałem w życiu ludzi nieświadomych różnicy między wolnością i samowolą, i zbyt wielu znam takich, których credo odzwierciedlają słowa tytułu piosenki Beatelsów: „I Me Mine”, by cieszyć się z takiej perspektywy. Ale i to może być tylko moim problemem. Nawet bym się nie zmartwił...
Zakończenie
To rodzice trzydzieści trzy lata temu wybrali mnie na funkcję dyrektora szkoły społecznej, którą utworzyli dla swoich dzieci. Dostałem od nich szansę osiągnięcia tego, co z perspektywy czasu uważam za niezwykle cenne w moim życiu: satysfakcji z pracy i zawodowego spełnienia. Bez społecznego zaangażowania założycieli szkoły byłoby to niemożliwe. Przez wszystkie lata kolejni rodzice wchodzili w skład zarządu koła STO, prowadzącego naszą placówkę. Cały czas korzystałem z ogromnego kredytu zaufania, który pozwolił mi zrealizować marzenia pedagogiczne. Wspierali mnie zawsze i wspierają również dzisiaj.
Z historii STO na Bemowie mam dużo więcej dobrych wspomnień z kontaktu z rodzicami, niż pamięci o konfliktach, choć i takie się zdarzały. Owszem, brak porozumienia głębiej zapada w pamięć i z trudem daje się zrównoważyć pozytywnymi przeżyciami, ale szczęśliwie mam przede wszystkim poczucie satysfakcji i głęboką wdzięczność dla ludzi, którzy powierzali nam swojej dzieci.
Mimo tych doświadczeń nie mogę udawać, że nie widzę jak zmienia się świat, zmieniają się dzieci i rodzice. Za nimi musi zmieniać się szkoła i ludzie w niej zatrudnieni. Placówka oświatowa stoi obecnie przed zadaniem pracy także z rodzicami, w zakresie, który był nie do wyobrażenia jeszcze całkiem niedawno. Nauczyciele muszą zdawać sobie sprawę, że ta zmiana będzie trwała, czy to się komuś podoba, czy nie. Powinni mieć świadomość tego lęku, który często leży u źródeł rodzicielskich działań i reakcji. Rozumieć przejawy braku zaufania i nie brać ich za bardzo do siebie. Owszem, nie godzić się na łamanie podstawowych zasad kultury i naruszanie osobistej godności, ale też wyjaśniać, tłumaczyć, perswadować, budując w ten sposób u rodziców choćby namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Ono będzie przekładać się na dzieci i ostatecznie może choć trochę ułatwić pracę w szkole.
Rodzice z kolei muszą mieć świadomość, że nie każdy nauczyciel ma w sobie siłę, by dźwigać ich troski i niepokoje. W pracy z dużą grupą dzieci wyczynem samym w sobie, często trudnym do osiągnięcia, jest indywidualne podejście do każdego. Równoczesne zajmowanie się potrzebami dorosłych graniczy już z niepodobieństwem. Trudne relacje z rodzicami stanowią istotną przyczynę obecnego odchodzenia nauczycieli z zawodu. Podejrzewam, że ważniejszą niż fanaberie pana ministra Czarnka. Wcale nie jestem pewny, czy nawet znaczna podwyżka wynagrodzeń byłaby w stanie w radykalnie uzdrowić obecną sytuację.
Jest mi bardzo przykro, że nie mam tutaj do zaoferowania błyskotliwych recept, krzepiących haseł i prostych remediów na codzienne troski. Sądzę, że potrzebny będzie jakiś przełom na skalę całego społeczeństwa. Póki co, mogę życzyć jedynie wszystkim nauczycielom i rodzicom, abyśmy w placówkach oświatowych własnym przykładem przekazywali dzieciom takie ponadczasowe wartości, jak zaufanie do ludzi, wzajemny szacunek, rozumienie dobra wspólnego, odpowiedzialność za słowo. Z nimi każdy dzisiejszy uczeń będzie w przyszłości miał większą szansę na powodzenie w życiu, niezależnie od tego, jak zmieni się społeczeństwo i cywilizacja.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.