Moje wakacyjne lektury nie dotyczą tylko papierowych książek czy tygodników. Codzienne porcje informacji, refleksji, przemyśleń czy dyskusji otrzymuję w mediach społecznościowych, na telefon. Poprzez polubienia profilu czy obserwowanie witryn (oraz nieznane mi algorytmy) otrzymuję w części spersonalizowaną dawkę wiedzy lub tylko przebrzmiewających plotek. Toczą się rozmowy by podtrzymać kontakt i utrzymać więź oraz by czegoś wartościowego się dowiedzieć. Mikro uczenie się przez całe życie. W książkach pedagogicznych znajduję teoretyczne uzasadnienie takiego trendu edukacyjnego.
W ostatnich dniach pojawiło się sporo dyskusji i opinii o nowej punktacji czasopism naukowych, upublicznioną przez ministra Czarnka. Trudno nie zauważyć wzburzenia i wskazywania absurdów nowej punktacji z wyraźną preferencją określonych tytułów czasopism jak i środowisk. W tle wyraźnie pobrzmiewa koniunkturalizm i polityka "prorodzinna" (czytaj: dawanie swoim).
Kolejne zmiany w punktacji czasopism bulwersują choć nie są w gruncie rzeczy zaskoczeniem (nie tylko dla mnie). To spójny ciąg działań w wyraźnym kierunku. Bulwersuje – bo złe i szkodliwe dla jakości nauki w Polsce i dla systemu finansowania nauki i szkolnictwa wyższego. Nie zaskakuje, bo było do przewidzenia i nie jest to pierwszy krok w psuciu i deprecjacji zwłaszcza nauk przyrodniczych. Mam swoje lata i pamiętam czasy socjalistycznej PRL i tamtego systemu ręcznego wspomagania nauk politycznych i filozofii marksistowskiej (a w zasadzie wspierania koniunkturalizmu). Dostrzegam duże podobieństwo, ten sam ogólny wzorzec społeczny.
Co tak bulwersuje środowisko naukowców? Czasopismo „Studia z Prawa Wyznaniowego” otrzymało na nowej liście ministerialnej tyle samo punktów co „Nature” (200 pkt.). Sądząc po tytule w "Studiach" publikowane są artykuły po polsku. Zaiste wielka wiara w sztuczną inteligencję i internetowe translatory. Bo wiadomo, że teraz artykuły w tym czasopiśmie będą czytane na całym świecie. I będą chętni zagraniczni autorzy by publikować w tym czasopiśmie, tak samo jak w równie wysoko punktowanym "Przeglądzie Sejmowym”. Znacząco zwiększono punktację czasopisma „Cement Wapno Beton” – z 70 do 200 pkt. Jest w tym jakaś głęboka, ukryta myśl filozoficzna. Kontekstowe znaczenie słowa beton. Poetycko odnosić można do wielu zjawisk, kreowanych przez obecną władzę i wspierających ją obywateli. A może cementujący cement i wapno? Ileż ciekawych znaczeń do odkrycia. Koniecznie trzeba powołać nowe czasopismo, poświęcone rzeczonym dociekaniom? Kto tam publikował, to teraz ma bardzo pokaźny punktowo dorobek. A w ślad za tym idą pieniądze na instytucje. Posypią się habilitacje, profesury i pewnikiem nagrody Nobla. Polska nauka betonem, sejmem i teologią stoi. I to w czasach, gdy gospodarka światowa rozwija się w oparciu o naukę (tę przyrodniczą). Gdy gospodarka oparta na wiedzy korzysta ze sztucznej inteligencji, technologii internetowych i biologii syntetycznej. W czasach, gdy narody i państwa ścigają się w eksploracji kosmosu i planowanych wyprawach na Księżyc i na Marsa. Jest to jakieś spójne z zakupem ołtarzy polowych dla wojska. Polskiego wojska. Literacko kojarzy mi się z Weselem Wyspiańskiego, z chocholim tańcem i sznurem trzymanym w ręce. Ale już bez złotego rogu.
Nie ekscytuję się zbytnio ani nowymi listami czasopism ani metodologią wyliczania slotów. Z własnego wyboru jestem poza systemem – jestem na etacie dydaktycznym. Tracę co najwyżej w dodatku motywacyjnym (bo ten w dużym stopniu powiązany jest z punktami publikacyjnymi). A że pensje nawet w szkolnictwie wyższym dla doktorów habilitowanych na uczelnianym etacie profesora nie są już wysokie, to i straty wielkiej nie ma. Pauperyzacja systematycznie postępuje także i w szkolnictwie wyższym. Po odpływanie nauczycieli ze szkół publicznych możliwe, że podobny proces nastąpi na uczelniach. Tak jak napisałem, na etacie dydaktycznym czuję się uwolniony od wyścigu slotowym i od punktozy: mogę publikować tam gdzie chcę, kiedy chce i co chcę. Mogę spokojnie zajmować się nauką i publikować dopiero tedy, gdy mam coś istotnego do przekazania. Taka moja przypadłość. W szkole i na studiach także nie uczyłem się dla ocen, Czasem było lepiej, czasem gorzej. Oceny były, ale nie były drogowskazem dla mojej aktywności. Kierowałem się ciekawością a nie średnią ocen czy świadectwem z czerwonym paskiem. I tak mi pozostało. Dlatego w pewnym sensie cała burza o punktację mnie nie dotyczy. Co nie znaczy, że mnie nie smuci psucie nauki i szkolnictwa wyższego. Bo w ślad za puntami idą pieniądze na uczelnie i na konkretne instytucje czy dyscypliny naukowe. Dostrzegam kolejny krok w deprecjacji nauk przyrodniczych, w tym biologicznych. Zniszczenia będą duże. I nasze cywilizacyjne zacofanie się pogłębi.
Już wielokrotnie pisałem i wypowiadałem się krytycznie o ograniczeniach systemu punktowego i bibliograficznego. Nie będę się powtarzał. W niniejszej wypowiedzi nawiązuję jedynie do ostatnich zmian w ministerialnej punktacji czasopism naukowych. Czy aby na pewno wszystkie tam zawarte są naukowe?
Ręczne podwyższanie punktacji wybranych czasopism, zwłaszcza teologicznych i społecznych jest jak wprowadzanie fałszywych pieniędzy do obiegu gospodarczego. Fałszerze zyskują - całe społeczeństwo traci. System punktowy nie jest doskonały i ma swoje ograniczenia. Nie należy go fetyszyzować. Podobnie jak oceny w szkole – nie powinno się uczyć dla ocen. Cyfrowe oceny są pomocne przy sprawdzaniu postępów indywidualnych i instytucjonalnych. Dają szybką informację (lecz nieprecyzyjną informację). Ale jest przecież także ocenianie kształtujące i inne informacje zwrotne dla ucznia/studenta.
Punktacja czasopism wynika z oddziaływania i poczytności zamieszczanych tam artykułów. Jest jakimś częściowym elementem oceny oddziaływania w nauce globalnej (dodam, że nauka jest globalna i nie ma nauki lokalnej, narodowej itp. - bo wtedy nie jest nauką). Punktacja jest elementem pomocniczym w ocenie ważności/wartości poszczególnych naukowców jak i całych instytucji. Owszem, jeśli jest zbyt fetyszyzowana i przykładana jest do punktów nadmierna waga, to prowadzi do wypaczeń. Tak jak ściąganie w szkole by uzyskać lepsze oceny, tak w nauce rozwinęły się tak zwane czasopisma drapieżne. "Niemniej punktacja wynikająca ze wskaźników bibliometrycznych bywa przydatna i jest w miarę obiektywna (ze wszystkimi ograniczeniami i uwarunkowaniami, o których tu teraz nie piszę). Ministerialne, ręczne przydzielanie punktów czasopismom „ideologiczne słusznym” lub „swoim znajomym” demoralizuje system naukowy i edukacyjny. Daje nieuprawniony „awans” i złudne poczucie naukowego prestiżu czasopismom i naukowcom. Typowe „dawanie swoim”. Tracą przede wszystkim nauki eksperymentalne i przyrodnicze. A więc te, które w największym stopniu obecnie decydują o postępie naukowym i rozwoju gospodarczym. Podobnie było w PRL – wtedy również nauki polityczne z przynależnością do PZPR dawały drogę na skróty do awansów naukowych (czy rzeczywiście naukowych?) i budowały złudny prestiż. I co z tego zostało? Po 50 latach ile zostało w nauce światowej czy nawet tylko polskiej z tych karier politycznych i wartości marksizmu-leninizmu? Ile odkryć, ustaleń, rozważań trafiło na stałe do obiegu naukowego? Ile wiedza ogólnoludzka z tego teraz korzysta i wykorzystuje?
Sprawa jest oczywiście bardziej złożona. Poczynania ministra Czarnika podobają się części naukowców (pracowników szkolnictwa wyższego). Mieli (i być może jeszcze mają) nadzieję, że zrobi porządek i dołoży komu trzeba. Takie indywidualne małe wendetty czy frustracje. Koniunkturalna wiara w to, że wreszcie "da swoim". Także w kwestii poprawianej punktacji czasopism. Frustracja pojawia się wtedy, gdy nie znajdują się na liście „swoich” i że owo "dowalanie" jest jakieś takie niezbyt precyzyjnie skorelowane z indywidualnymi życzeniami.
Ręczne podwyższanie punktacji czasopism teologicznych i społecznych czy politycznych jest surogatem prestiżu naukowego. Jest jak picie alkoholu czy branie narkotyków. Euforia i dobre samopoczucie szybko mijają a zostaje kac i puste kieszenie. Długofalowe skutki będą bardzo opłakane. Wracamy systematycznie do gospodarki ręcznie i centralnie sterowanej. Czy to w edukacji czy w szkolnictwie wyższym. Czy nawet w gospodarce. Sami na sobie przecież sprawdziliśmy, że ten system jest wielce nieefektywny. PO PRL mieliśmy ogromne długi do spłacenia. Obecna władza zadłużyła nas jeszcze bardziej. Kilka pokoleń będzie spłacać pożyczone i zmarnowane pieniądze. Wiele lat i wiele wysiłku zajmie naprawianie systemu zarządzania nauka w Polsce i edukacją wyższą.
Na razie bal trwa. Niebawem obudzimy się jako społeczeństwo z wielkim kacem. Zamiast zwiększyć nakłady na naukę, by w ten sposób dogonić gospodarczy świat, inwestujemy w iluzję ręcznie rozdawanego prestiżu naukowego.
Wracam tymczasem do książkowej lektury. Czytam "Projekt Genesis. Czy biologia syntetyczna nas wyleczy" Amy Webb i Andrew Hessel. W naszych, obecnych, polskich warunkach książka ta jest wybitnie futurystyczne....
Notka o autorze: Stanisław Czachorowski jest biologiem, ekologiem, nauczycielem i miłośnikiem filozofii przyrody, profesorem i pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, a także członkiem grupy Superbelfrzy RP. Prowadzi blog Profesorskie Gadanie: https://profesorskiegadanie.blogspot.com.