Z poznanym za pośrednictwem fejsbuka znanym terapeutą Tomaszem Bilickim zdarzyło mi się kilkakrotnie wymienić opinie; raz nawet spotkaliśmy się na żywo w progach STO na Bemowie, by porozmawiać o kondycji polskiej edukacji. W początkowej fazie naszej znajomości podzieliłem się z Tomaszem przemyśleniami o polskiej szkole, jakie zawarłem w dwuczęściowym artykule na blogu „Rodziców doli żałobny rapsod”. Jego lektura wywołała taki oto fachowy komentarz mojego Kolegi: „Lęk, nieufność, złość, zniecierpliwienie (drażliwość)… To objawy traumy. Trauma tłumaczyłaby, dlaczego nie ma zmiany. Szkolenia i psychoedukacja, publikacje, konferencje, apelowanie do zdrowego rozsądku przy traumie nie zadziałają”.
Nie znam się na materii terapeutycznej, ale powyższe kilka zdań trafiło w czułą strunę, bowiem już od kilku lat narastało we mnie frustrujące poczucie, że podejmowane działania, choćby tylko na własnym podwórku, zdają się nie przynosić skutku. Wszystkie nazwane przez Tomasza objawy traumy dostrzegam w środowisku szkolnym; zaczęło się od rodziców, ale dotyczy obecnie także nauczycieli, a nawet uczniów. A jeśli te trzy grupy członków społeczności szkolnej są w takim stanie ducha, to nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że szkoła jako instytucja też jest w stanie traumy. I niestety, klasyczne metody, wskazane w komentarzu Tomasza, nie zadziałają. Potwierdzam – faktycznie nie działają. Mam wrażenie, że poczucie ludzkiego dobrostanu w środowisku oświatowym zalicza potężny zjazd, przebijając już poziom zerowy.
Zagubionym, sfrustrowanym, obwiniającym klasyczną szkołę o wszystkie możliwe grzechy, słusznie albo niesłusznie obarczającym ją winą za wszystkie niedoskonałości tego świata, oferuje się atrakcyjną ideę wyburzenia jej do fundamentów i wprowadzenie w życie nowej wizji edukacji. Ja już nawet nie mam siły powtarzać, że historia uczy o raczej smutnych skutkach wielkich rewolucji. Oczywiście, przekonanie obecnie cierpiących, że już, już, w zasięgu ręki jest nowy, wspaniały świat edukacji, nie jest trudne, bo ludzie chętnie nadstawiają ucha dla obietnic. Szkopuł w tym, że w kakofonii wizji, opinii, oczekiwań i marzeń trudno znaleźć przekonującą koncepcję lepszej przyszłości.
Ostatnio kilkakrotnie zadano mi pytanie, co zrobić, żeby było lepiej? Nie znam dobrej odpowiedzi na to pytanie. Praca w szkole, którą kieruję już od 34 lat, wymaga coraz więcej czasu, energii i wytrzymałości psychicznej, by utrzymać jako taki stan poczucia społecznej harmonii, a przecież i tak nie do końca się to udaje. Owszem, mam na co dzień mnóstwo przejawów ludzkiego zaangażowania, życzliwości, zarówno ze strony rodziców, jak pracowników, ale wszyscy giniemy pod przemożną potrzebą jak najlepszego zaopiekowania się... dobrem dzieci. Tak dobrego i wszechogarniającego, że owe dzieci, zamiast zdobywać doświadczenia życiowe, indywidualne i społeczne, rozwijają się pod starannie konserwowanym i umacnianym kloszem. Trudno wokół tego budować porozumienie dorosłych, bo oczekiwania społeczne mocno rozmijają się z tym, co podpowiada wiedza i doświadczenie pedagogiczne. Jako że jednak życie sparagrafizowało się okrutnie, inspiracji do działania szukamy w ułomnych zapisach statutu szkoły, a teraz jeszcze paranoicznych „Standardach Ochrony Małoletnich”, obowiązkiem posiadania których bez cienia wyobraźni unieszczęśliwili nas prawodawcy, zamiast w opartym na zdrowym rozsądku porozumieniu dorosłych.
Trudno powiedzieć jak poradzić sobie z traumą, której doznała polska szkoła. Władze zdają się wierzyć, że przełomem będzie reforma oparta na profilach absolwenta. Moim zdaniem to mrzonka, ale faktem jest, że trudno wymyśleć jakiś inny game-changer. Być może szansą byłoby poważne rozważenie idei Komisji Edukacji Narodowej, ale nie w karykaturalnej wersji zgromadzenia przedstawicieli różnych partii i organizacji, jaką zaprezentował Władysław Kosiniak-Kamysz w kuriozalnej wizji wychowania patriotycznego, ale niewielkiego grona osób znających problemy edukacji, korzystających z zaplecza organizacyjnego, jakie można stworzyć korzystając z możliwości instytucji państwowych. Zdaję sobie jednak sprawę, że to też mrzonka, bo słowa autorytet czy ekspert brzmią dzisiaj podejrzanie, a poza tym każdy jest sam dla siebie w swoich poglądach autorytetem najwyższym.
Czekam więc, aż frustracja osiągnie poziom tak wysoki, że ludzie wreszcie zaczną poszukiwać jej prawdziwej przyczyny. Może wtedy, przypadkiem, spojrzą w lustro. Bo niezależnie od tego, jak bardzo psują nas rozmaite współczesne media, realizujące strategie osiągnięcia rządu naszych dusz, my sami codziennie dokładamy do tego paleniska swoje emocje. Zazwyczaj skierowane przeciw innym, bo w myśl obecnie obowiązującej etyki moje musi być zawsze najmojsze.
***
Ten niewesoły artykuł dedykuję z wyrazami ogromnego szacunku Alinie Kozińskiej-Bałdydze z Federacji Inicjatyw Oświatowych, której działalność – konkretna, u podstaw, bez uprzedzeń politycznych i z głęboką wiarą w sens i w to, że krople drążą skałę – fascynuje mnie odkąd datuje się nasza znajomość. Podtrzymuje resztki wiary, że wspólnym, oddolnym wysiłkiem ludzi dobrej woli możemy zmienić polską szkołę na lepsze.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.