Niespełna rok temu opublikowałem na blogu artykuł „Pozwólcie swoim dzieciom mrużyć oczy!”. Wezwałem w nim do ograniczenia wszechogarniającej rodzicielskiej opieki i pozwolenia dzieciom (choćby tylko czasami) na przeżywanie dyskomfortu w zwykłych, codziennych sytuacjach. Bezpośrednim powodem mojego apelu było konkretne zdarzenie, ale wypłynął on z wieloletniego doświadczenia pracy w STO na Bemowie, z uczniami w zdecydowanej większości otoczonymi ogromną troską swoich rodziców. Dzisiaj powracam do tego tematu.
Ze smutkiem stwierdzam, że kolejne roczniki dzieci i młodzieży przejawiają coraz mniejszą samodzielność i inicjatywę, wszechstronnie obsługiwane przez liczne grono dorosłych: rodzinę, nauczycieli, osoby prowadzące zajęcia pozaszkolne oraz innych usługodawców. W opiekuńczej gorliwości widzę wyraz bardziej ogólnego zjawiska społecznego, jakim jest powszechne dzisiaj dążenie do optymalizacji życia, zgodnie z popularnymi sloganami (powstałymi w sferze reklamy, a sprytnie wykorzystywanymi przez polityków), takimi jak „Zasługujesz na to!”, „To ci się po prostu należy!”, „Masz do tego prawo!”. Współcześni rodzice odczuwają ogromną potrzebę podania swoim dzieciom na tacy wszystkiego co wydaje im się najlepsze, traktując to jako warunek sine qua non osobistego sukcesu w realizacji projektu „Dziecko”. Często wręcz cierpią z powodu lęku przed niewykorzystaniem jakiejś szansy lub możliwości.
Z rozmów z dyrektorami innymi szkół wiem, że wielu ma podobne spostrzeżenia. Niektórzy tak jak ja, widzą w rosnącym „przezaopiekowaniu” dzieci poważny problem społeczny.
Obawiam się, że obserwowana przeze mnie tendencja przyniesie w przyszłości znaczne nasilenie zjawiska zauważalnego już dzisiaj – dzieci, które po osiągnięciu dorosłości mają kłopot z usamodzielnieniem się i odnalezieniem swojego miejsca w życiu. Niestety, wielu rodziców sumiennie na to pracuje. W najlepszej wierze dążą oni do zapewnienia progeniturze optymalnych warunków rozwoju, nie sięgając jednak myślą do bardziej odległych w czasie skutków swoich działań.
Od lat staram się z pozycji dyrektora szkoły powściągać rodzicielskie zapędy totalnego organizowania dzieciom życia i usuwania wszystkich przeszkód, jakie napotykają na swojej drodze. Coraz częściej mam poczucie walki z wiatrakami. Tyle dobrego, że oprócz poczucia misji motywuje mnie własne ojcowskie, pozytywne doświadczenie. Wspólnie z żoną staraliśmy się nie ingerować nadmiernie w życie naszych córek, szczególnie w okresie dorastania, co pozwoliło w odpowiednim momencie w sposób naturalny i bezkonfliktowy przeprowadzić operację wykopywania piskląt z gniazda. Dzięki temu społeczeństwo w rozsądnym czasie wzbogaciło się o dwie nowe podstawowe komórki, a my z małżonką zyskaliśmy możliwość cieszenia się tym faktem, zachowując zarazem zdrowy dystans od życia naszych pociech. Nie wszystkim rodzicom się to udaje.
Moja donkiszoteria ma też pierwiastek racjonalny. Nadopiekuńczość rodziców mocno wpływa na funkcjonowanie dzieci w szkole i staje się źródłem oczekiwań, które trudno spełnić, jeśli chcemy pozostać wierni wartościom wypisanym na sztandarze naszej placówki: odpowiedzialności, dzielności i uspołecznieniu. Pisząc ten artykuł mam nadzieję wyjaśnić, dlaczego nie zawsze jako dyrektor szkoły godzę się postępować w sposób, który wielu rodzicom wydaje się oczywisty i niezbędny. A inspiracją stały się doświadczenia okresu pandemii.
Jak było wiosną, podczas zdalnej nauki, opisano już tysiące razy. Było, delikatnie mówiąc, średnio. Po kraju niosło się rodzicielskie narzekanie, że nauczyciele za mało się starają, pozostawiając uczniów samym sobie z przesyłanymi e-mailem poleceniami, egzekwując tylko ich wykonanie. Powszechnie żalono się na zbyt małą ilość zajęć online, podczas których uczniowie mogliby pracować pod kierunkiem i nadzorem nauczyciela. Oczywiście w poszczególnych placówkach bywało różnie, ale przeciętny obraz sytuacji i jej ocena były mniej więcej takie właśnie.
Zakrawa na paradoks, że okres zdalnej nauki, który dla uczniów pozbawionych nagle bieżącego nadzoru nauczycieli mógł być okazją do usamodzielnienia się, w ostatecznym rozrachunku przyniósł wszystkim zainteresowanym głównie frustrację. Okazało się, że wielu młodych ludzi nie potrafi organizować swojej pracy, często brakuje im też wewnętrznej motywacji. W mojej szkole wypłynęło to w czerwcu, podczas rozmowy dyrekcji z Radą Przedstawicieli Rodziców, podsumowującej okres zdalnego nauczania. Wśród uwag i spostrzeżeń znalazło się poczucie domowego niedosytu z powodu zbyt małej, zdaniem niektórych, skuteczności nauczycieli w kierowaniu pracą uczniów. Słuchając z należnym szacunkiem i pokorą tych uwag nie mogłem jednak powstrzymać się w duchu od refleksji, że ani w tej dyskusji, ani wcześniej, na żadnym z licznych rodzicielskich forów wymiany myśli, nie padło fundamentalne pytanie – dlaczego dzieci są tak niesamodzielne? Dlaczego w ramach samopomocy rodzicielskiej dzielono się przede wszystkim wyrazami otuchy („Nie przejmuj się, ja też mam kłopot!”), a nie poradami, co można by zrobić w rodzinie, by tę samodzielność budować? Podczas owego czerwcowego spotkania z przedstawicielami rodziców z całą ostrością dotarło do mnie, że szkoła, także nasza, ostatecznie przestała już być instytucją misyjną, a stała się zakładem usług oświatowych, w którym klient powinien być obsłużony zgodnie ze swoimi oczekiwaniami.
Nie jest to wyrzut pod czyimkolwiek adresem. Tak po prostu funkcjonuje współczesne społeczeństwo. Ale wciąż pozostaje otwarte pytanie, jaka powinna być dzisiaj relacja pomiędzy rodzicami i dziećmi? Czy naprawdę rolą dorosłych jest pozostawanie w totalnej służbie młodego pokolenia? Czy dzieci, dla dobra własnego, ale i w dobrze pojętym interesie rodziców, nie powinny mieć wyznaczonego zakresu własnej autonomii, ale również znać granice autonomii rodziców wobec ich potrzeb? Moim zdaniem powinny.
Jakże często zdarza mi się czytać wyrazy potępienia postawy nauczycieli, którzy nie dość skutecznie lub z niewystarczającym zapałem organizują dzieciom naukę w szkole. Widzę, jak długa – i coraz dłuższa – jest lista (często sprzecznych) oczekiwań. Zadawać – nie zadawać prace domowe. Wymagać sprawiedliwie od wszystkich – wymagać na miarę indywidualnych możliwości. Wpisywać wszystko do dziennika elektronicznego, żeby rodzic mógł sprawować skuteczną kontrolę nad dzieckiem. I tak dalej. Ze swej strony gotów jestem pokornie przyznać, że wszystko złe, co mówi się i pisze o nauczycielach ma swoje odniesienie w rzeczywistości, ale z drugiej strony, jak pomyślę, ile rzeczy współczesny nauczyciel „powinien”, „musi”, „jest zobowiązany”, w zestawieniu z brakiem jakiejkolwiek odpowiedzialności po stronie ucznia, to dochodzę do wniosku, że wszyscy razem – rodzice i nauczyciele, uroczyście strzelamy sobie w ten sposób w kolano.
Może ktoś z czytających te słowa zwróci w tym momencie uwagę, że nauczyciele często bardzo wiele wymagają od uczniów, zazwyczaj pod rygorem postawienia złej oceny. To się zdarza, ale rodzice mają dzisiaj bardzo skuteczne narzędzia oprotestowania takiego stanu rzeczy, choćby w postaci złożenia skargi do dyrekcji albo kuratorium. Sam ostatnio przeżyłem coś podobnego w wersji light. Zostałem "tylko" odsądzony od czci i wiary za niewyrażenie zgody na poprawianie „bez żadnego trybu” oceny rocznej z przedmiotu przez ucznia kończącego ósmą klasę, któremu mogło to dać tak bardzo potrzebne dodatkowe punkty rekrutacyjne. I nic to, że było już po klasyfikacji i zatwierdzeniu jej wyników… Wszyscy zapewne zgodzą się, co do zasady, że szkoła powinna stawiać wymagania, ale możliwości ustalenia w tej kwestii konsensusu pomiędzy nauczycielami i rodzicami są dzisiaj niezwykle ograniczone.
W okresie zdalnego nauczania internet puchł od dramatycznych opisów, jak to rodzice całymi godzinami pomagali swoim dzieciom w rozwiązywaniu otrzymanych zadań, często do późnych godzin nocnych. Narastające emocje kierowały się przeciw nauczycielom, którzy ze swej strony, błądząc po omacku w nowej sytuacji, rzeczywiście nie zawsze mieli dobry pomysł na tę zdalną naukę. Ale pewnie frustracji byłoby mniej, gdyby nie tylko rodzina, ale i szkoła choć trochę przygotowywała uczniów do samodzielnego funkcjonowanie. Niestety, tak się nie dzieje. Nie tylko dlatego, że jest systemowo zła, czy pedagogicznie niewydolna. Również dlatego, że… nie ma takiego społecznego zapotrzebowania. Rodzice oczekują, że działanie nauczycieli będzie sformatowane optymalnie pod kątem zaspokojenia potrzeb dziecka. Zresztą, nader często obie strony widzą te potrzeby odmiennie. Przykład tego miałem na pierwszym powakacyjnym spotkaniu Rady Przedstawicieli, podczas którego rozmawialiśmy o szczegółach pandemicznej odmiany szkolnej normalności.
Było bardzo miło, naprawdę! Jako dyrekcja usłyszeliśmy wiele ciepłych słów w podziękowaniu za przygotowanie organizacji pracy w „bańkach szkolnych”. Praktycznie żadnych skarg na nieuchronne w takiej sytuacji niedogodności. Tylko trochę życzeń, aby dla dobra dzieci i ułatwienia życia rodzicom, wprowadzić kilka prostych rozwiązań, o których chciałbym tutaj napisać w kontekście tego artykułu. Między innymi, żeby oprócz zdalnego nauczania oferowanego dzieciom przebywającym na kwarantannie szkoła umożliwiła uczestnictwo w lekcjach wszystkim chorym uczniom, choćby w roli biernych obserwatorów lub nawet tylko słuchaczy internetowej transmisji tego, co dzieje się w klasie. Ponadto, żeby przekazywać nieobecnym w szkole materiały za pomocą platformy Office, z której korzystaliśmy podczas zdalnej nauki. Dzięki temu nie będzie potrzeby wydzwaniania po koleżankach i kolegach, aby dowiedzieć się, co było i co jest zadane. A jedno i drugie powyższe, żeby dzieci pozostając w domu nie „traciły” czasu cennej nauki i nie miały zaległości.
Co to ja napisałem wcześniej o dążeniu za wszelką cenę do optymalizacji… No właśnie, oto piękny przykład.
Czytelnikowi nie znającemu programu pedagogicznego STO na Bemowie muszę w tym miejscu wyjaśnić, że od zawsze staraliśmy się w naszej szkole przede wszystkim budować poczucie odpowiedzialności uczniów i zachęcać ich do samodzielności. Służą temu, między innymi, karty tygodniowe, zaliczenia w klasach 4-6, indywidualne planowanie rozwoju w klasach 7-8. Nie wprowadziliśmy nawet – ku żalowi także części nauczycieli – dziennika elektronicznego, aby nie było pokusy porozumiewania się „ponad głową” dziecka – to ono ma obowiązek raportowania w domu, co dzieje się w szkole, a rodzic – w razie potrzeby – ma łatwą, ale osobistą drogę do kontaktu z wychowawcą.
Uczciwie przyznaję, że rozumiem, dlaczego rodzice przedstawili takie oczekiwania. Po prostu chcą jak najlepiej, najefektywniej zorganizować naukę swoim dzieciom. Nie – pozwolić im organizować się po swojemu, co na pewno byłoby procesem żmudnym, niewolnym od porażek. A tu przecież za dwa, trzy, pięć albo siedem lat czeka już egzamin ósmoklasisty, do którego trzeba się świetnie przygotować, bo to przepustka do dalszego oświatowego raju. Ze swej strony jednak, pomijając nawet, że przyjęcie tych propozycji oznaczałoby wysadzenie w powietrze fundamentu naszego programu pedagogicznego, apelowałbym o zrozumienie, że:
- życie dziecka nie jest jedynie ciągiem czynności zmierzającym do optymalnego rozwoju, a już w szczególności wyłącznie czasem szkolnej nauki; w życiu jest miejsce i na chorobę, i na nudę, i na konieczność zajęcia się sobą. Boże, wiele wspaniałych wynalazków, wielkich i całkiem malutkich, powstało tylko dzięki temu, że ktoś się nudził!
- jeśli uczeń pozostaje w domu z powodu choroby, to znaczy, że jest chory i w czasie choroby, wzorem swoich rodziców (sic!) i dziadków, musi – o ile tylko jest w stanie – organizować sobie zajęcie. Ja, na przykład, jeśli tylko mogłem wstać z łóżka, rozstawiałem po mieszkaniu żołnierzyki,
- bierna obserwacja lekcji, to żadne w niej uczestnictwo, a już szczególnie przez kilka godzin w ciągu dnia, i korzyść dydaktyczna też żadna. Trudno to także nazwać kontaktem społecznym z rówieśnikami, podobnie jak oglądanie meczu w telewizji nie jest tożsame z kopaniem piłki na boisku,
- nie ma niczego złego w tym, że nieobecny w szkole dzwoni do koleżanki czy kolegi, żeby dowiedzieć się, co było w szkole i co jest zadane (mogę tylko namawiać, żeby nie czynili tego rodzice, bo wtedy rzeczywiście jest to pozbawione wychowawczego sensu). Co więcej, to doskonała metoda budowania relacji, w moim pokoleniu naturalna, a dzisiaj tym bardziej dostępna, bo środków komunikacji mamy więcej,
- nawet konieczność nadrabiania materiału nie jest jakąś katastrofą, szczególnie w młodszych klasach. A w starszych, wśród bardziej dojrzałych uczniów, można oczekiwać, że oni sami – korzystając z pomocy kolegów – zorganizują się do samodzielnej pracy, żeby zaległości nie narastały. A jeśli się nie zorganizują, to też pobiorą jakąś życiową naukę, na przykład: "Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz".
Przez cały szereg lat na zebraniach informacyjnych dla rodziców zapisujących dzieci do szkoły uprzedzałem, że w naszej placówce „staramy się utrudnić życie dzieciom, żeby było im łatwiej”. Spotykało się to zawsze ze zrozumieniem. A teraz, nie tylko z powodu pandemii, życie mówi nam „Sprawdzam!”. Pokusa, by wykorzystać świeżo odkrytą moc zdalnych narzędzi dla jeszcze lepszego, bardziej wydajnego kształcenia uczniów jest ogromna. Ale zanim poniesie wszystkich entuzjazm, bardzo proszę przyjąć do wiadomości mój po wielokroć przemyślany i sprawdzony w praktyce pogląd pedagogiczny. Taki oto:
Żaden wykuty „na blachę” przedmiot nauczania, żadne procenty z egzaminu kończącego szkołę nie mają takiego znaczenia dla przyszłego powodzenia życiowego człowieka, jak jego wykształcone w młodości: poczucie, że jest kowalem własnego losu, wiara w swoje siły, umiejętność podnoszenia się po porażkach i wyciągania z nich wniosków, oraz patrzenia na świat nie tylko przez pryzmat własnych potrzeb. Koncentrując się wyłącznie na dwóch pierwszych celach, bardzo łatwo można zagubić te znacznie od nich ważniejsze.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.