Większość prac studenckich – od zaliczeniowych po magisterskie – to plagiaty. I choć ocena ta dotyczy głównie prac powstałych na kierunkach politycznych i społecznych, to skutki tego faktu mogą być nieprzewidywalne. Gdyby przy ich weryfikacji stosować bezwzględnie przepisy prawa, mogłoby dojść do wywrócenia całego systemu edukacji.
Taką opinię wypowiedział jeden z uczestników konferencji „Nierzetelność w nauce”. I choć wydawać się ona może zbyt kontrowersyjna, jednak liczba i charakter przykładów drastycznego łamania podstawowych zasad etycznych dowodzi, że nie jest ona wyolbrzymiona. Co gorsza, zasady te łamią również pracownicy naukowi. Przy czym nieuczciwość studentów polega na sięganiu po „metodę: kopiuj – wklej”, natomiast ciężar gatunkowy nadużyć wykładowców jest znacznie większy. To oznacza, że mamy poważny problem, z którym muszą się zmierzyć – nauka polska, szkolnictwo wyższe i nie tylko...
Oprócz pospolitych plagiatów, które polegają na przywłaszczaniu sobie wyników cudzych badań w wersji podanej przez ich prawdziwych autorów, do najczęstszych wykroczeń zaliczyć można manipulację danymi, ich naciąganie do przyjętej tezy, a nawet wymyślanie, żeby ją „wiarygodnie” uzasadnić.
Na 207 prac naukowych opublikowanych przez profesora Śląskiej Akademii Medycznej 50 to ewidentne plagiaty. Autor zamieścił w prestiżowych polskich periodykach medycznych wierne tłumaczenia artykułów z zagranicznych czasopism i podpisał je jako prace własne.
Ordynator Oddziału Ginekologii Szpitala Klinicznego Wrocławskiej Akademii Medycznej przedstawił w swojej pracy habilitacyjnej procedury medyczne, których nie stosował oraz wyniki badań laboratoryjnych, których nie przeprowadził.
Na Wydziale Technologii Żywienia Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego dopuszczono do obrony pracę habilitacyjną i doktorską, które były kompilacją kilku prac magisterskich. Niestety, większość autorów tych fałszerstw nie spotkała żadna dyscyplinarna i prawna sankcja. Koledzy i przełożeni przymykają oko, a Temida całkowicie ślepnie. Co więcej, środowiskowy ostracyzm dotyka raczej tych, którzy wskazują winnych naruszeń i domagają się ich ukarania.
Profesor łódzkiego Uniwersytetu Medycznego był promotorem 37 doktoratów, w których znaleziono liczne fragmenty z publikacji innych autorów. Również on sam przywłaszczył sobie i opublikował w swojej pracy habilitacyjnej dorobek z kilku doktoratów. Na wniosek rektora uczelni, ministerialna Komisja Do Spraw Tytułów Naukowych unieważniła cztery obrony i powiadomiła Prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, ale starania adwokata, jego gra na zwłokę doprowadziły do przedawnienia sprawy. Rzecz jednak w tym, że autorzy „naukowych” skandali nie poniosa również konsekwencji społecznych.
Przyczyna choroby, o której mówimy tkwi bowiem w ogromnej tolerancji, jaką wykazujemy wszyscy wobec jej przejawów w różnych formach (ściąganie od kolegi, z podręcznika, z Internetu) i na różnych etapach edukacji. Stąd niekwestionowane znaczenie bydgoskiej konferencji, która zgromadziła w początkach listopada przedstawicieli różnych uczelni. Zorganizowało ją Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w bydgoszczy oraz Forum Akademickie. Trudno jednak nie wspomnieć też o roli dra Marka Wrońskiego, Rzecznika Rzetelności Naukowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, który nie ustaje w tropieniu przypadków łamania zasad etyki nauczyciela akademickiego. Roli w inicjowaniu spotkania i wzbogaceniu jego merytorycznej zawartości.
Organizatorzy mieli nadzieję, że konferencja ożywi w środowisku naukowym dyskusję o tym problemie i doprowadzi do zmiany jego postrzegania. Czy tak się stanie? Trudno powiedzieć. Z całą pewnością jednak, uczestnikom spotkania udało się zwrócić uwagę na fundamentalne braki, które udaremniają walkę z plagą plagiatów. W Polsce brak na przykład centralnie zinstytucjonalizowanego systemu zwalczania nierzetelności naukowej, dochodzenia w tych sprawach prowadzą same uczelnie, a Zespół d.s. etyki przy MSWiN ma tylko głos doradczy. Postulowano zatem, by wzorem USA, Niemiec i państw skandynawskich utworzyć w ministerstwie centralne biuro rzetelności naukowej, a uczelniane władze i komisje dyscyplinarne zobligować do bardziej zdecydowanego zwalczania patologii życia akademickiego. W podsumowującej konkluzji wskazano także na potrzebę zerwania z fałszywie pojmowaną solidarnością zawodową i próbami „zamiatania takich spraw pod dywan”.
Moderator dyskusji, prof. Jan Hartman, filozof z Uniwersytetu Jagiellońskiego sugerował, że pobłażliwy stosunek części środowiska akademickiego do nierzetelnych kolegów może wynikać z – tkwiącej w podświadomości wielu z nas – scholastycznej zasady, która traktuje całokształt ludzkiej wiedzy jako daną odgórnie, wspólną własność. A to oznacza, że może z niej czerpać każdy, w dowolnej ilości i w dowolny sposób. Nie wchodząc w polemikę z tą interpretacją, warto przypomnieć, że swoisty trening w lekceważeniu prawa do wszelkiej własności, w tym także własności intelektualnej, przeszliśmy w czasach PRL-u. To jednak słabe wytłumaczenie dla zachowań środowisk, które uczestniczą w budowaniu społeczeństwa wiedzy XXI wieku.
Podczas dyskusji nazwano plagiat „defektem mentalnym, który cofa nas cywilizacyjnie”. I – prawdę mówiąc – trudno tu o lepszą pointę.
Niniejszy artykuł ukazał się w numerze 09/10 (220/221) Edukacji i Dialogu, czasopiśmie liderów edukacji.