Wciąż mówimy o nauczaniu: praca "nauczyciela", metody "nauczania", zdalne "nauczanie"... Im bardziej zagłębiam się w tajniki edukacji, tym wyraźniej dostrzegam, jak błędne jest takie podejście. Nie jesteśmy w stanie nikogo "nauczyć"; możemy jedynie stworzyć warunki do uczenia się, wyjaśnić coś, żeby pomóc zrozumieć. Aby się nauczyć, każdy musi włożyć w to własne zaangażowanie.
Nie ma tu znaczenia wiek, to samo dotyczy ludzi dorosłych, a nawet instytucji. I niby to wiemy, przecież od lat mówimy o tym, że metoda podawcza się nie sprawdza. To właśnie dlatego tworzymy różne zadania, które pomagają uczniom zrozumieć materiał i utrwalić wiedzę: gry online i offline, dyskusje, pytania otwarte, projekty, zachęcamy do samodzielnego wykonywania notatek, prezentacji i innych widocznych rezultatów uczenia się. Mam jednak wrażenie, że problem leży głębiej - w podejściu do edukacji.
Już w samej konstrukcji proces edukacji kładzie nacisk na nauczanie, a nie uczenie się. Mamy zbyt dużo wytycznych: podstawa programowa, program nauczania, sztywny podział na przedmioty i klasy zrównane wiekiem, oceny, sprawdziany, egzaminy zewnętrzne. Te wszystkie wymogi sprawiają, że kiedy już szkoła znajdzie schemat pozwalający w miarę się do nich dostosować, nie myśli nawet o zmianie w obawie przed chaosem. Efekt jest taki, że to szkoła (czasem w miarę autonomicznie, czasami na polecenie organu prowadzącego, a najczęściej z przyzwyczajenia) ustala przebieg procesów edukacyjnych w placówce, a uczniom nie pozostaje nic innego, jak dostosować się i robić "to, co mu każą".
Efektem tych procesów ma być jak najlepszy wynik na egzaminie kończącym szkołę - to sprawdzian tego, jak dobrze te procesy przebiegają. Tu nie ma miejsca na błędy, na indywidualne pasje czy talenty uczniów, na rozwijanie kompetencji czy na specjalne potrzeby edukacyjne. Twierdzenie, że nauczyciele mają indywidualizować proces nauczania jest ironią, bo na koniec szkoły przecież wszyscy i tak podchodzą do takiego samego egzaminu (poza małymi wyjątkami). Na kształtowanie kompetencji trzeba szukać miejsca, bo z punktu widzenia systemu ważniejsza jest realizacja podstawy programowej, która o kompetencjach zaledwie wspomina na poziomie wymagań ogólnych, ale szczegółowych już nie. W sumie nic dziwnego - u podłoża polskiego systemu edukacji leży kontrola (uczniów przez nauczycieli, nauczycieli przez dyrekcję, dyrekcji przez kuratorium), a kompetencje nie poddają się łatwo kontroli. Trudno jest w ogóle skontrolować to, co się nam udaje. Łatwiej wyłapuje się błędy. Wniosek jest prosty - błędów nie należy popełniać; im mniej błędów, tym lepiej funkcjonuje proces. Czyżby?
W tym wszystkim obecna jest sprzeczność: skoro edukacja jest procesem (co do tego chyba nie muszę nikogo przekonywać), to musi podlegać pewnym zmianom, próbom udoskonalenia, które najczęściej wynikają właśnie z popełnianych błędów. Błędy są informacją o tym, że coś nie zadziałało, więc należy to zmienić. Jeśli błędów nie ma, nie wiemy co, ani jak zmieniać. To tylko iluzja, że jest idealnie. Bez błędów edukacja przestaje być procesem.
Czy da się inaczej?
Niedawno spędziłam tydzień na wizycie studyjnej w Reykjaviku. Odwiedzałam szkoły, rozmawiałam z nauczycielami, uczestniczyłam w spotkaniu na temat edukacji w Urzędzie Miasta, a nawet w samym Ministerstwie Edukacji i Dzieci (jakże znacząca nazwa!). Tam edukacja działa inaczej - nie twierdzę, że jest idealna - ma swoje problemy. A jednak da się wyraźnie odczuć, że w Islandii stawia się na samodzielność i uczenie się, także samych szkół. Jedynym wymogiem zewnętrznym jest tam podstawa programowa, określona jako zestaw wiedzy i kompetencji, jakie powinien posiadać uczeń kończący szkołę. Wszystko, co prowadzi do tego momentu, leży w gestii szkoły. Placówki edukacyjne same decydują, jak będzie przebiegał u nich proces uczenia się. Wymyślają rozwiązania, testują je, badają efekty swoich działań, zmieniają to, co nie działa, znowu testują i tak w kółko. Co ważne, uczniowie sami mogą proponować rozwiązania, a ich zdanie jest brane pod uwagę (więcej szczegółów na temat edukacji w Islandii tutaj).
Miałam też ostatnio przyjemność brać udział w spotkaniu z Jacoovem Hechtem na temat szkół demokratycznych. Takie szkoły to najlepszy przykład na samodzielność i uczenie się. Jak inaczej mamy nauczyć dzieci brać odpowiedzialność za swoje otoczenie i kształtować przyszłość, jeśli nie pozwolimy im podejmować decyzji już teraz? Jak nakłonić obywateli do aktywnego udziału w wyborach, jeśli od małego przyzwyczajamy ich do tego, że ktoś inny podejmuje decyzje za nich?
Ktoś mógłby powiedzieć: "moja szkoła nie jest demokratyczna, nie mogę nic na to poradzić". Tylko że wiele zależy od samego nauczyciela. Krokiem milowym jest już samo odejście od nauczania. Wystarczy częściej rozmawiać z uczniami o tym, jak chcą się uczyć, dużo pracować metodą projektu, stwarzać uczniom warunki do samodzielnego dochodzenia do wiedzy. Kiedy usłyszymy błędne stwierdzenie, podziękować i wyjaśnić, że ten błąd pozwala nam zrozumieć ich sposób myślenia i wyjaśnić to, co nie zostało zrozumiane. W sferze wychowawczej również mamy ogromne możliwości: uczniowie mogą wybrać miejsce wycieczki, a nawet ją zorganizować (z pomocą dorosłych), mogą wybrać akcje, w których chcą uczestniczyć, aktywnie współtworzyć klasowe zasady i włączać się w podejmowanie wielu decyzji dotyczących klasy. Zapewne popełnią wiele błędów. I dobrze - bez tego się nie nauczą. O klasie demokratycznej pisałam półtora roku temu - do przeczytania tutaj. W artykule opisałam dokładne działania, które można podjąć, aby zaangażować uczniów w podejmowanie decyzji, także merytorycznych.
Kolejnego argumentu przemawiającego za samodzielnością uczniów dostarczają... moi uczniowie. Dzieci, których byłam wychowawcą na I etapie edukacji, teraz są w klasie 7. Od samego początku pozwalałam im decydować o wielu aspektach naszej współpracy. Na początku klasy 5 zachęciłam ich do realizacji projektu uczniowskiego. Wykorzystaliśmy metodę Design for Change, pomagałam im przejść cały proces. Tak im się spodobało, że w klasie 6 sami poprosili o to, abyśmy zrobili kolejny projekt. Tym razem wycofałam się maksymalnie, pomagałam im tylko wtedy, kiedy mieli kryzys. W czerwcu odeszłam ze szkoły. W połowie września tego roku przekazali mi, że nie poddali się - realizują kolejny projekt, tym razem całkiem sami: potrafią, mają motywację i nie boją się błędów.
Patrząc na to, jak przez lata rozwijało się moje podejście do edukacji, a także biorąc pod uwagę wiele szkoleń i innych sytuacji edukacyjnych, których byłam uczestniczką wyraźnie widzę, że najważniejsze jest nastawienie nauczyciela. Czy jest w stanie przyjąć, że efekty jego/jej działań nie będą idealne i otworzyć się na możliwość popełniania błędów (swoich i uczniów)? Czy potrafi zaufać uczniom i pozwolić im działać samodzielnie? Czy chce analizować swoje działania i wyciągać wnioski? Czy odważy się stanąć z boku i obserwować? Czy zrozumie, że wszystko, co robi jest ciągłym procesem, zależnym od warunków i ludzi, których dotyczy, i jako proces musi ulegać zmianom? W edukacji nie ma mety; punktu, do którego finalnie docieramy. I chociaż nie mamy wpływu na system, możemy samodzielnie wyznaczać drogę, którą podążamy z uczniami.
Notka o autorce: Ewa Przybysz-Gardyza - nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej i języka angielskiego w szkole podstawowej. Ambasador Programu eTwinning; należy do społeczności Superbelfrzy RP; koordynator warsztatów językowych TEIP oraz projektu Erasmus+; pasjonatka nowych technologii; autorka bloga: dlanauczycieli.blogspot.com, w którym ukazał się niniejszy artykuł; ciągle się uczy i poszukuje sposobów na ulepszanie szkoły.