Jeszcze tylko miesiąc do początku szkoły dla najmłodszych. Reforma edukacji związana z obniżeniem obowiązku szkolnego trwa od 2009 r. Ten rok jest ostatnim, w którym to rodzice mogą zadecydować, czy sześciolatka posłać do pierwszej klasy czy zostawić w przedszkolu lub zerówce. Od września 2012 roku obowiązkowo wszystkie 6- i 7-latki trafią do podstawówek.
Reforma zaproponowana przez MEN ma swoich orędowników i zagorzałych przeciwników. Gdy spojrzymy na argumenty obu stron, widzimy złożoność całego zagadnienia. Posłanie dzieci sześcioletnich do szkół jest w Europie powszechną praktyką, ma swoje potwierdzenie w przekonaniu, że dzisiejsze najmłodsze pokolenie rozwija się od niemowlęctwa znacznie szybciej niż pokolenia poprzednie. Ma to również swoje uzasadnienie ekonomiczne i społeczne – w szkole nie chcemy trzymać nadal 19-latków, niemal dorosłych ludzi, którzy mogliby funkcjonować w tym wieku na rynku pracy.
Przeciwnicy reformy podnoszą m.in. argument, że gminy nie mają wystarczających środków na przystosowanie szkół do przyjęcia maluchów, ponieważ brakuje w nich placów zabaw czy dostosowanych do wzrostu dzieci toalet. Uważają też, że nauczyciele nie będą w stanie poświęcić wystarczającej uwagi dzieciom, które "wepchnięte" w system szkolny oparty na cichym i grzecznym siedzeniu w ławkach zostaną skutecznie pozbawione dzieciństwa i swobody.
Z informacji zgromadzonych przez MEN wynika jednak, że tendencja do posyłania 6-latków do szkół w 2011 r. bardzo wzrosła w porównaniu z zeszłymi latami (w niektórych województwach nawet o 50%). Zapewne jest to spowodowane coraz lepszą infrastrukturą szkół i skuteczną zachętą ze strony dyrekcji placówek. Ma na to także wpływ chęć uniknięcia przez rodziców posłania dzieci do przeludnionych klas w przyszłym roku, gdy obowiązkowo razem uczyć się będą dzieci w wieku 6 i 7 lat.
Jeden aspekt w całym tym zagadnieniu budzi szczególną refleksję. Chodzi mianowicie o kryterium, jakim może się kierować dyrektor placówki przyjmującej sześciolatka do szkoły, czyli o tzw. dojrzałość szkolną. Badana przez psychologa ma określić, czy uczeń poradzi sobie emocjonalnie, społecznie i intelektualnie z wyzwaniami niesionymi przez nowe obowiązki, naukę, przebywanie w klasie. Czy jednak owa "dojrzałość" nie jest pojęciem dosyć względnym i zależnym od wielu czynników, z jakimi zetknie się dziecko? Przecież może trafić na mało cierpliwego nauczyciela lub niesympatycznego kolegę, który skutecznie obniży poziom motywacji czy radości z uczenia się i przebywania w szkole i wpędzi dziecko – mówiąc oględnie – w "niedojrzałość" (lub odwrotnie!).
Jaka szkoda więc, że podobnemu testowi "na dojrzałość" nie poddany został cały system edukacji. Zamiast sprawdzać, czy to dziecko "dorasta" do naszych wymagań i wizji pierwszoklasisty (swoją drogą ciekawe, kto te standardy tworzy?), powinniśmy podjąć debatę i działania nad dorastaniem szkoły do nowego pokolenia i wyzwań współczesnego świata.
Jaka jest rola rodziców w tym trójkącie: dziecko – szkoła – dom? Z pewnością niezbywalna i także konieczna do nowego zdefiniowania. Rodzice powinni położyć kres mówieniu o ich dzieciach, że są niedojrzałe czy niegotowe do szkoły. Ich zadaniem może być budowanie wraz z nauczycielami środowiska, wypracowywanie dobrych praktyk komunikacyjnych etc., dzięki którym każde dziecko poczuje się mądre, zaakceptowane i przygotowane do stawiania czoła rzeczywistym problemom.