Dawno, dawno temu, z okazji pięćdziesiątych urodzin, otrzymałem w prezencie swoją podobiznę, udatnie wkomponowaną w sylwetkę Supermana. W otaczających ją „dymkach” zapisano wypowiedzi na mój temat członków rodziny, współpracowników i znajomych. Miałem za zadanie odgadnąć ich autorów. Z niektórymi poszło łatwo.
Na przykład, bez trudu przypisałem „Warczydło!” cioci Zosi, bo to ona wielokrotnie wspominała, jak we wczesnym dzieciństwie nazywałem traktor. Wśród tych, z którymi miałem kłopot był „Demokratyczny autokrata”. Okazało się, że tak określiła mnie jedna z nauczycielek, pracująca niemal od początku w STO na Bemowie (czyli już wówczas – ponad 20 lat). Uznałem to za duży komplement, bo nie jest łatwo wypełniać zadania dyrektora szkoły, w którego profesję, z racji jednoosobowej odpowiedzialności za wszystko, wpisany jest autorytaryzm, a równocześnie tworzyć w placówce przestrzeń dla wyrażania opinii i podejmowania różnych inicjatyw. Jest to tak trudne, że na pewno często nie wychodzi mi najlepiej, ale przecież staram się bezustannie, widzę bowiem w partycypacji ogromną rolę wychowawczą, a także integrującą całe środowisko.
Uspołecznienie edukacji, wiodące do jej różnorodności, z pewnością nie należy do priorytetów obecnego ministra edukacji i nauki. Wręcz przeciwnie, w działaniach władz widać wyraźnie dążenie do uczynienia z placówek oświatowych miejsca kształtowania młodego pokolenia w duchu narodowym, zgodnie z linią ideową rządzącego ugrupowania. W takim systemie role są z góry podzielone: rodzina ma kształtować ducha w domu, najlepiej zgodnie z katolicką wizją tej podstawowej komórki społecznej, nauczyciele – posłusznie wcielać w życie szczegółowe zalecenia władz oświatowych, a dzieci i młodzież – wzrastać w miłości do ojczyzny, bojaźni bożej oraz szacunku dla autorytetów. I choć część społeczeństwa wykazuje sympatię do liberalizmu, widać determinację rządzących i wiarę, że to się może udać. Obserwując bierność rodziców i nauczycieli nie potrafię tego wykluczyć.
Jest paradoksem, że postulat uzyskania przez społeczeństwo wpływu na edukację powstał w schyłkowym okresie PRL za sprawą opozycji solidarnościowej, z której wywodzą swoje korzenie obecnie rządzący. To wtedy pojawiła się idea powoływania rad placówek oświatowych, jako forum współpracy przy kreowaniu ich programów działania. Co ciekawe, po transformacji ustrojowej stworzono warunki do wprowadzenia jej w życie. Dopuszczono prawnie możliwość tworzenia takich ciał, jak również rad oświatowych: krajowej i wojewódzkich. Niestety, niewiele z tego wynikło.
Zalet partycypacji doświadczyłem w praktyce na początku lat dziewięćdziesiątych, pracując w szkole społecznej, którą powołali do życia rodzice. Ich zaangażowanie było przeogromne i udzielało się też nauczycielom. Należy do najpiękniejszych wspomnień w moim życiu. Po co najwyżej dwóch-trzech latach rozpoczęła się trwająca do dzisiaj ewolucja tego układu, która pokazała, że w placówce oświatowej owszem, powinno być miejsce na aktywność społeczną wszystkich interesariuszy, ale również potrzebna jest jednolita linia programowa, konsekwentnie realizowana przez nauczycieli na czele z dyrekcją. Zapewnienie równocześnie jednego i drugiego, jak już wspomniałem, jest bardzo trudne.
W szkolnictwie publicznym idea partycypacji żyła krótko, w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia, mocą oddolnych inicjatyw. Kolejne władze, począwszy od ministra Handtkego, poprzez wszystkich jego następców, niezależnie od opcji politycznej, były zainteresowane zarządzaniem odgórnym, wyłącznie w myśl własnych koncepcji. Symptomatyczna jest odpowiedź MEN na interpelację poselską, z roku bodaj 2004, kiedy to minister Łybacką zapytano, dlaczego nie została powołana Krajowa Rada Oświatowa. Otóż nie było to możliwe wobec braku choćby jednej rady na szczeblu wojewódzkim, podczas gdy tylko one, wg ówczesnego prawa, mogły wnioskować o powołanie takiego ciała na poziomie centralnym. Odpowiedź godna urzędnika, ale kompromitująca rządzącą wtedy lewicę, która kwestię partycypacji społeczeństwa powinna mieć wypisaną na sztandarze, a rady oświatowe w zarządzanych przez siebie województwach powołać bez chwili zwłoki. Gdyby tylko chciała. Nie chciała, podobnie jak żadna inna siła polityczna w tym kraju, w żadnym momencie.
Rady szkół i placówek cały czas istnieją w systemie prawnym polskiej oświaty. Co więcej, mają potencjalnie naprawdę istotne uprawnienia, nie tylko programowe, ale także ekonomiczne (gromadzenie funduszy). A jednak powstały w znikomym tylko odsetku tych instytucji. Czy świadczy to o braku zapotrzebowania na partycypację? A może jest efektem jakiegoś błędu legislacyjnego? Myślę, że obie odpowiedzi mogą być twierdzące i powinny być źródłem refleksji dla tych, którzy cały czas myślą nad przyszłością polskiej edukacji, zarówno działaczy społecznych, jak polityków.
W polskim społeczeństwie nie ma tradycji partycypacji obywatelskiej. Nawet jeśli było na nią miejsce w systemie prawnym, miała charakter fasadowy. Tego nie da się nadrobić w krótkim czasie, a już szczególnie teraz, kiedy komplikująca się sytuacja ekonomiczna i polityczna na świecie tworzy podglebie do rozwoju autorytaryzmu. W obliczu trudności społeczeństwa poszukują silnego przywództwa. W takich warunkach również powszechna staje się bierność. Ludzie, ogłuszeni szumem informacyjnym, koncentrują się na własnych, codziennych problemach, bez woli angażowania się w sprawy, które nie dotyczą ich bezpośrednio, albo co do których czują się bezsilni. Aktywność na rzecz dobra wspólnego jest dzisiaj luksusem, na który stać nielicznych. A i politycy potrzebują raczej zdyscyplinowanych rzesz głosujących na nich wyborców, aniżeli refleksyjnych, a co za tym idzie wymagających obywateli.
Prawny opis zasad działania rady szkoły czy placówki zawiera się w dwóch artykułach (80-81) ustawy Prawo Oświatowe. Przewiduje bardzo atrakcyjne z punktu widzenia partycypacji uprawnienia, do jakich należy uchwalanie statutu, opiniowanie budżetu oraz dokumentów programowych. Niestety, zawiera błąd, w którym prawdopodobnie kryje się przyczyna tak rzadkiego powoływania tego ciała. Oto art. 81 ust. 10 mówi, że w posiedzeniach rady może brać udział, z głosem doradczym, dyrektor. Tymczasem w ust. 13 tego samego artykułu czytamy, że dyrektor szkoły lub placówki organizuje powstanie takiej rady...
Pozornie jest to logiczne – rada nie powinna być narzędziem w ręku dyrektora. W praktyce – którzy szefowie placówek zaangażują się w tworzenie jeszcze jednego ciała angażującego ich czas i potencjalnie generującego problemy?! Tylko nieliczni, bliscy nimbu świętości. Idea wartościowa pedagogicznie bez dyskusji przegrywa z pragmatyczną potrzebą spokoju. Jeśli ktoś chciałby zgłębić ten problem, by poszukać lepszego rozwiązania, powinien nie tylko dowiedzieć się, ile rad szkół i placówek działa obecnie w Polsce, ale także jaka jest ich aktywność. Prawo nie przewiduje likwidacji raz powołanej rady, ale byłoby pouczające dowiedzieć się, ile takich ciał regularnie korzysta z posiadanych uprawnień, a ile z braku motoru napędowego pogrążonych jest w bezczynności. Ja obstawiam, że większość. Może dałoby się to sprawdzić w ramach jakiejś pracy naukowej, Panie Profesorze Leppert?!
Skierowałem powyższe pytanie pod adresem prof. Romana Lepperta, ponieważ pozostając szacownym akademikiem, jest on obecnie bardzo aktywny w środowisku ludzi zainteresowanych zmianami na rzecz edukacji. Z wielkim pożytkiem dla wymiany myśli. Jemu zawdzięczam zaproszenie do dyskusji panelowej, w której wziąłem udział 2 lipca, w ramach Nadzwyczajnego Kongresu „W trosce o edukację”. Tematem była właśnie partycypacja, czyli współudział różnych ludzi: nauczycieli, rodziców, uczniów, władz lokalnych w tworzeniu i zarządzaniu placówkami oświatowymi. A w efekcie – inspiracja dla tego artykułu.
Szykując się do udziału w dyskusji przypomniałem sobie przywołanego na wstępie „Demokratycznego autokratę”. Z osobistego punktu widzenia cieszę się ze swobody zarządzania szkołą i kształtowania jej autorskiego programu, ale doceniam również mechanizmy demokratyczne, które wprowadziliśmy na przestrzeni lat. Najbardziej chyba cenię instytucję Sejmiku Szkolnego, który odbywa się raz w roku, w marcu. Biorą w nim udział nauczyciele, oraz chętni rodzice i uczniowie. Sejmik zawsze obraduje w grupach tematycznych, które wypracowują rekomendacje do dalszej pracy, szczególnie w perspektywie następnego roku szkolnego. W marcu 2022 obradowaliśmy między innymi nad oceną eksperymentalnego programu kształcenia czwartoklasistów, organizacją szkolnych obiadów, w tym możliwością wprowadzenia opcji wegetariańskiej w jadłospisie, możliwościami wzbogacenia zajęć sportowych, metodami zachęcania uczniów do aktywności w ramach samorządu szkolnego. W sumie grup dyskusyjnych było dziewięć i tyle powstało rekomendacji do dalszych działań.
Raz na trzy lata Sejmik redaguje projekt strategii rozwoju naszego Zespołu Szkół, przy okazji rozliczając realizację przez społeczność szkolną postanowień poprzedniego takiego dokumentu. Taka trzyletnia strategia jest zawsze podstawą konstruowania rocznych planów pracy szkoły.
Praktycznym polem współudziału w STO na Bemowie jest coroczny budżet partycypacyjny, finansowany przez organ prowadzący naszą placówkę. Projekty wybrane do realizacji w ostatnich latach powstawały zarówno za sprawą nauczycieli, uczniów, jak rodziców.
Partycypacji służy wyposażenie Samorządu Uczniowskiego w cały szereg uprawnień, w tym znaczący budżet, którym może gospodarować wg własnego uznania, byle na podstawie podejmowanych przez siebie uchwał. Jeśli bez pieniędzy nie ma władzy, to nasze uczniowskie przedstawicielstwo ten atrybut władzy posiada. Czy to znaczy, że samorząd w STO na Bemowie działa świetnie?! Otóż nie, na pewno mógłby znacznie lepiej. Nie ma jednak mody na działalność społeczną, na poświęcanie czasu dla dobra wspólnego, wśród młodych tak samo jak wśród dorosłych. Wymaga to bowiem wyjścia ze sfery własnego komfortu. Dlatego o aktywności uczniów rozmawialiśmy podczas tegorocznego Semiku. Doraźny efekt jest – kandydatów w czerwcowych wyborach do władz Samorządu było czterokrotnie więcej, niż rok temu. Teraz czekamy, czy przełoży się to na jakość pracy.
Partycypacja sama w sobie nie jest patentem na sukces. Ostatecznie i tak decydują postawy ludzi. Ale jeśli nie ma pola do partycypacji, brak sukcesu, przez który rozumiem powszechne zaangażowanie w życie społeczności lokalnej, jest pewny. Warto więc starać się lokalnie i warto postulować, by takie pole powstało też na skalę systemową.
Z perspektywy lat pracy obserwuję wysoki stopień identyfikacji ludzi z STO na Bemowie. Wielu nauczycieli, uczniów, rodziców ma silne poczucie przynależności do tego środowiska; prezentuje emocjonalny związek z nim. Widać to w rozmowach, widać w konkretnych działaniach. A najpiękniejszym świadectwem jest, gdy nawet po wielu latach od ukończenia nauki absolwenci i ich rodzice mówią o placówce, którą kieruję: „nasza szkoła”.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.