W nawiązaniu do bardzo istotnej kwestii kadrowego „odmłodzenia szkoły”, postrzeganej jako kluczowa dla polskiej oświaty i poruszonej przez Jarosława Kordzińskiego, chciałbym dodać coś od siebie. Jak zwykle w edukacji, w pozornie oddzielnym problemie – niedostatku młodych nauczycieli w szkołach – spotyka się bowiem wiele problemów cząstkowych, które wcale nie są mniej istotne.
Pierwszy z nich to pominięty w artykule konflikt mentalny – z jednej strony sugeruje się powszechnie, że młoda krew, co naturalne, ma przynieść ze sobą „nowe” do szkół, z drugiej, nie sposób przeoczyć narracji, że oprócz owej „świeżości”, niewiele ma do zaproponowania. Czasami jest to konflikt zupełnie niepotrzebny, oparty o zbędne uprzedzenia i nieświadomość czy konserwatyzm starszych generacji nauczycieli, ale w sporej liczbie przypadków nieunikniony, kiedy młodzi, napompowani w gruncie rzeczy antypedagogicznym przesłaniem, konfrontowani są z rzeczywistością zupełnie z nim niekompatybilną. W takiej sytuacji, mentor (u nas w szkołach jest to zazwyczaj ktoś nieco bardziej doświadczony, niekoniecznie do tego przygotowany, a czasami wręcz przymuszony) ma za zadanie wylać na głowę narybku parę kubłów zimnej wody, wdrożyć w biurokrację i zapoznać z prawidłami korporacyjnej rzeczywistości, mając niekiedy wrażenie, że piłuje gałąź, na której sam siedzi.
Aby taki konflikt złagodzić, trzeba zadbać o kilka rzeczy. Po pierwsze o lepszy system kształcenia do zawodu. Tenże bowiem w dużej mierze nadal ignoruje potrzebę zajęć praktycznych (a czasem wręcz przyziemnych) i przygotowania psychologicznego – niekończące się powtarzanie o miękkich kompetencjach tu nie wystarczy. Zupełnie nie rozumiem, jak analizując przewagi fińskiej oświaty, można ten czynnik pomijać. Po drugie, zadbajmy o realne i wręcz podyplomowe kształcenie nieprzypadkowych mentorów (bajki o fachowym wsparciu ze strony całych rad pedagogicznych można sobie w buty włożyć!). Po trzecie wreszcie, wspomnianym mentorom trzeba za tę pracę zapłacić, jeśli ich pomoc nie ma być pozorowana, a rzeczywiście pomóc młodym nauczycielom przeżyć pierwsze lata i rozwinąć się w szkole. Warto o tym pamiętać, zanim zakupi się kolejną, np. amerykańską franczyzę.
Problem kolejny to zafałszowane postrzeganie sytuacji ogólnej. Jeśli, jak to wynika z deklaracji OECD i EI, młodzi mają tak „silne poczucie zaangażowania społecznego i otwartości na innowacje”, to dlaczego zmierzenie się z realiami i wymogami pracy w szkole okazuje się być ponad ich siły? Można oczywiście psioczyć na społecznie niezaangażowany i nieinnowacyjny beton, zadekowany w szkołach, z którym owi młodzi się zderzają, ale każdy, kto ze szkołą ma cokolwiek wspólnego, wie, że to w dużej mierze jedynie głęboko zakorzeniony stereotyp. Mamy więc dwie możliwości: Albo to „silne poczucie” jest tylko subiektywnym wrażeniem przyszłych nauczycieli, suflowanym przez rozmaite ciała i gremia, które wiedzą, „jak powinno być”, albo elementem przygotowania, który nie jest czynnikiem decydującym dla odniesienia sukcesu w realiach szkoły powszechnej. Wiele wskazuje na to, że kształcimy ludzi do pracy w szkołach, które istnieją jedynie w czyjejś wyobraźni i to dlatego młodzi nauczyciele i nauczycielki „stają przed poważniejszymi niż przeciętne wyzwaniami”. Najwyraźniej takie wyzwania nie są wcale wyjątkiem, a normą, która jakoś umyka uczelniom pedagogicznym.
Na dodatek, spora część świeżo upieczonych nauczycieli przejawia już te same cechy, które dotyczą wielu ich uczniów: psychiczną labilność, przewrażliwienie i koncentrację na sobie, co raczej nie wróży długiej kariery profesjonalnej. Tego problemu nie rozwiążą podwyżki i doświadczeni koledzy – odpowiada za niego praktycznie nieistniejąca selekcja do zawodu. W gloryfikowanej w środowisku nauczycielskim Finlandii, jakoś możliwe jest uświadomienie adepta na odpowiednim etapie, że się do tego zawodu po prostu nie nadaje. Taka refleksja mentora w miejscu pracy jest już musztardą po całkiem drogim obiedzie.
Problem pokrewny, a również w artykule nieobecny, to fakt, że wchodzący na rynek pracy pedagodzy należą już do pokoleń, które zupełnie inaczej postrzegają ów rynek i swoje w nim miejsce. Raczej trudno od nich oczekiwać przywiązania do „siłaczkowej” misji. Myliłby się jednak ktoś, upatrujący rozwiązania problemu w podrzuceniu kolejnego worka pieniędzy, niezawetowanego przez prezydenta. Młodzi ludzie mogą być bardziej niż ich poprzednicy skoncentrowani na swoich potrzebach, ale wbrew pozorom, nie sprowadzają się one wyłącznie do powiązania ich pensji ze średnią krajową. Szkolny skansen nie może się równać z nowoczesnym środowiskiem pracy, które nie tyle jest im specjalnie oferowane, co stanowi standard u innych pracodawców. I znów nie chodzi tu o bonusy w postaci karnetu na siłownię czy dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego (choć pewnie byłyby mile widziane), ale o tak banalne rzeczy jak laptop nieprzywiązany łańcuchem do biurka i przestrzeń do pracy własnej, gdzie można trzymać wszystkie potrzebne rzeczy, nie zabierając jednocześnie miejsca współpracownikom, jedzącym śniadanie. Widziałem w życiu parę szkół za granicą (wciąż dalekich od wyszukanych luksusów) i jestem pewien, że żaden, nawet najlepiej przygotowany mentor nie zdoła przyciągnąć tłumów adeptów zawodu do naszych. O tych kwestiach nikt u nas nie myśli, a nauczyciele, i młodzi, i starsi, przyzwyczaili się już do dyżurnej narracji, mówiącej że, wobec rozlicznych „korzyści” jakie ten zawód przynosi, społeczeństwo robi im łaskę samą możliwością zatrudnienia.
No i na koniec (bez ambicji wyczerpania tematu) wymieniona w tekście fikcja „wzorcowej i godnej pozazdroszczenia gwarancji rozwoju zawodowego”. Nie przecząc możliwości lekceważenia obowiązków, warto się także zastanowić, kiedy nawet chętni i zaangażowani mentorzy mieliby sensownie (i praktycznie) zająć się swoimi podopiecznymi. Na przerwie? Na okazjonalnym okienku? Czy też mają porzucić swoje podstawowe obowiązki i obserwować poczynania nadziei zawodu? Przyszło mi do głowy, że skoro mamy tak wielu starszych, doświadczonych, a ciągle podnoszących swoje kwalifikacje nauczycieli, którzy przecież tracą siły i, co tu kryć, kontakt z targetem swoich działań (nie trzeba mieć 70 lat, by taki kontakt był całkowitą fikcją bądź iluzją), to może przydałby się kolejny stopień awansu na „mentora”. Dwóch, trzech takich nauczycieli nauczycieli miałoby co robić w każdej szkole, która marzy o dopływie świeżej krwi i utrzymaniu jej w swoim układzie krążenia.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.