O pracach domowych bez emocji i z dystansem do polityki

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Zapowiedziana przed wyborami przez opozycję likwidacja prac domowych w szkołach podstawowych wzbudziła wiele kontrowersji. Jako że jednak dotrzymywanie obietnic stało się ostatnio naczelną cnotą politycznych zwycięzców, nowa władza musi teraz zmierzyć się z tym problemem. Nie jest łatwo, o czym może świadczyć ograniczenie pierwotnej, kategorycznej zapowiedzi jedynie do pierwszego etapu edukacyjnego. Wiceministra Katarzyna Lubnauer obwieściła mianowicie w noworocznym wywiadzie dla Radia ZET, że trwają prace nad rozporządzeniem, które wprowadzi zakaz zadawania prac domowych nie w całej podstawówce, a tylko w jej najmłodszych klasach. Jak wyjaśniła: „W klasach I-III te prace domowe nie mają sensu. Takie dziecko samodzielnie pracy domowej nie rozwiąże. Realnie to nie jest zadanie tylko dla dzieci, ale i dla rodziców”. Co do starszych klas, mowa była jedynie enigmatycznie, o „ograniczeniu”.

Z całym szacunkiem dla pani Lubnauer, nie jest ona autorytetem w zakresie edukacji wczesnoszkolnej, nie stała się nim także z racji objęcia funkcji ministerialnej. Nie powinna zatem z taką pewnością głosić tez, które są co najmniej dyskusyjne. Rozumiem wymogi logiki politycznej, ale istnieje cały szereg powodów, żeby raz jeszcze rozważyć sensowność wprowadzenia jakiegokolwiek zakazu w rzeczonej kwestii. Mimo świętości obietnicy wyborczej. Problem ma kilka różnych aspektów, które postaram się tutaj przedstawić, wskazując na koniec możliwość w miarę łagodnego wybrnięcia z obecnej sytuacji. Piszę „wybrnięcia”, bowiem przedwyborcza zapowiedź oparta jest, moim zdaniem, na błędnych przesłankach, pozbawiona merytorycznej podbudowy, sprzeczna z inną deklaracją nowych władz, a w razie wprowadzenia w życie pociągnie za sobą szereg niekorzystnych następstw. Nie zamierzam nikogo przekonywać, że problem prac domowych nie istnieje, jednak rozwiązanie go przez likwidację wywoła kolejne, nie mniej dolegliwe.

Fundament błędu, czyli pomieszanie porządków

Zacznijmy od tego, że w całej sprawie zachodzi pomieszanie dwóch porządków: politycznego i merytorycznego (pedagogicznego). Wyłonieni w wyborach politycy mają wpływ na kształt i funkcjonowanie systemu edukacji. Mogą określać jego strukturę, sposób i zakres finansowania, warunki zatrudniania pracowników, system certyfikowania osiągnięć za pomocą egzaminów zewnętrznych i cały szereg innych regulacji, dotyczących organizacji i sposobu działania instytucji oświatowych. Natomiast ich wpływ na funkcjonowanie społeczności szkolnych, w tym, między innymi, na sposób nauczania, powinien być ograniczony pewną autonomią tychże społeczności oraz samych nauczycieli, niezbędną w ich z natury twórczej pracy. Próba prawnego uregulowania kwestii metodycznej, przynależnej materii pedagogiki, stanowi wyjście poza sferę kompetencji polityków.

Wspomniane porządki nie są zupełnie rozłączne. Politycy określają w aktach prawnych podstawy programów nauczania, wyznaczają ramowe zasady związane z ocenianiem, siłą rzeczy ograniczając w ten sposób sferę nauczycielskiej autonomii. Zawsze jednak takie regulacje powinny powstawać z udziałem uznanych specjalistów z dziedziny szeroko rozumianego kształcenia, a przed uchwaleniem podlegać szerokim społecznym konsultacjom. Że w przeszłości bywało inaczej, nie może być usprawiedliwieniem dla kontynuowania takich praktyk. Tymczasem w kwestii likwidacji prac domowych mamy chwilowo głosy polityków, zero środowiskowych konsultacji, choćby wśród rad pedagogicznych czy rad rodziców, a tylko erupcję jak zwykle sprzecznych opinii w mediach społecznościowych. W gruncie rzeczy jedynym „twardym” uzasadnieniem planowanej zmiany jest obietnica uczyniona w kampanii wyborczej.

Przypomnę w tym miejscu, że w podobny sposób kilka lat temu zlikwidowano gimnazja. Bez żadnych rzetelnych badań naukowych wskazujących na taką potrzebę, z lekceważeniem przesłanki, jaką były kolejne wzrosty wyników PISA, oraz mimo protestów części środowiska. Zadecydowało widzimisię polityków zwycięskiego ugrupowania i złożona przez nich wcześniej wyborcza obietnica. Obecnie trafiamy w dokładnie te same koleiny.

„W klasach I-III te prace domowe nie mają sensu”

To pryncypialne stwierdzenie pani minister nie jest poparte rzeczowymi, potwierdzonymi naukowo argumentami. Owszem, brakuje najnowszych badań na ten temat, ale jest choćby ogólnodostępny artykuł przeglądowy Piotra Kowolika „Praca domowa w procesie nauczania-uczenia się uczniów klas początkowych : rekonesans badawczy”, z roku 2006, który wszechstronnie naświetla problem. Można również sięgnąć do wspomnianej w tym artykule książki W. Puśleckiego „Praca domowa najmłodszych uczniów” (Wyd. Impuls, Kraków 2005). Prezentuje ona badania, z których wynika, że istnieją zarówno negatywne, jak pozytywne przykłady stosowania zadań domowych, a tych ostatnich jest statystycznie zdecydowanie więcej.

Z pozycji nowszych warto zapoznać się z prezentacją Michała Sitka z IBE "Prace domowe w polskiej szkole”, które przedstawia bardziej całościowy obraz sytuacji, wskazuje błędy metodyczne, ale nie sugeruje w konkluzji rezygnacji z tej formy nauki. Oczywiście można słusznie wskazać, że w ostatnich latach nastąpiły burzliwe zmiany, które mogą wymagać rewizji metodyki nauczania. Być może wykonane obecnie badania przyniosłyby taką właśnie rekomendację. Należy je zatem przeprowadzić, a nie z góry przyjmować tezę za prawdziwą.

Przygotowując ten artykuł poznałem opinie kilku osób z naukowym cenzusem w dziedzinie edukacji wczesnoszkolnej. Żadna nie opowiedziała się za całkowitym zakazem zadawania prac domowych. Wskazano jedynie, że nie może być ich zbyt dużo, oraz że nie można na dom przenosić ciężaru odpowiedzialności za realizację podstawy programowej. Od siebie dodam, że jedno i drugie wiadomo od dawna, a zdarzające się uchybienia są błędami metodycznymi, które trzeba korygować, a nie błędami systemowymi. Gdyby słowa pani Lubnauer – wobec braku aktualnych badań naukowych – zostały poparte przynajmniej wypowiedziami ekspertów, albo, jeszcze lepiej, rekomendacjami z publicznej debaty z udziałem tychże, wtedy byłoby to przekonującym uzasadnieniem dla planowanych zmian. Niczego takiego jednak nie ma. Jest natomiast fundamentalna niezgodność z deklarowaną równolegle przez władze potrzebą umocnienia pozycji i autorytetu nauczyciela. To niezwykle trudne zadanie, a administracyjna ingerencja w obszar metodyki nauczania na pewno mu nie posłuży. Przeciwnie, będzie to kolejny publiczny wyraz braku zaufania.

Nie będę tutaj rozwodził się nad licznymi pozytywnymi funkcjami, jakie mogą pełnić rozsądnie dobrane zadania domowe. Kto jest zainteresowany, może znaleźć je w przywołanych publikacjach. Zatrzymam się natomiast nad wskazanym przez panią Lubnauer uzasadnieniem planowanych działań.

„Takie dziecko samodzielnie pracy domowej nie rozwiąże”

Istnieje cały szereg zadań, które nie tylko leżą w zasięgu dziecka z klas 1-3, ale wręcz są wskazane dla kształtowania tak potrzebnej w życiu samodzielności, samoorganizacji, poczucia obowiązku. Tego nie da się osiągnąć w warunkach lekcyjnych, ani nawet w ramach postulowanego jako ewentualne rozwiązanie dodatkowego czasu na terenie szkoły. Czasem uczeń musi zostać sam na sam z problemem, bez obecności innych dzieci dookoła. Jest to tym ważniejsze, że od lat widać postępujące pozbawianie młodych ludzi przez dorosłych poczucia sprawczości, nadmierną ochronę przed problemami do samodzielnego rozwiązania, przed kłopotami, z którymi trzeba sobie poradzić. Nie bez powodu ukuto pojęcie „helikopterowego rodzicielstwa”. W efekcie dzieci pozbawiane są doświadczeń, które powinny budować ich dzielność życiową. Niestety, opinia publiczna, bombardowana w internecie pełnymi emocji relacjami ze szkół, bardziej lub mniej słusznymi, w których nauczyciele obsadzani są w roli winowajców, uzyskuje skrzywiony obraz sytuacji. W istocie bowiem większość nauczycieli kształcenia zintegrowanego dobrze i z dużym zaangażowaniem wykonuje swoją pracę. Taką stawiam hipotezę, a zweryfikowanie jej na zlecenie ministerstwa przez jedną z licznych dzisiaj sondażowni, na reprezentatywnej grupie rodziców, jest możliwe i mogłoby dać w krótkim czasie w miarę wiarygodny obraz sytuacji. Chwilowo jednak o niczym takim nie słychać.

„Realnie to nie jest zadanie tylko dla dzieci, ale i dla rodziców”

Trudno ocenić jednoznacznie słuszność tego twierdzenia, bo dzieci bywają różne, i postawy dorosłych również. Jest wiele sytuacji towarzyszenia dzieciom przez rodziców w odrabianiu zadań domowych. Nie zawsze są one wymuszone rodzajem zadanej pracy. Wiele małych dzieci potrzebuje obecności rodzica obok, ale tylko niektóre z nich dlatego, że nie radzą sobie z zadaniami. Ta potrzeba może być również przejawem dążenia dziecka do skoncentrowania na sobie uwagi, pragnieniem bliskości; zdarza się też, że rodzic oferuje pomoc, by ulżyć dziecku, choć ono byłoby w stanie poradzić sobie samodzielnie. Świat kreowany dzisiaj przez bardzo opiekuńczych dorosłych jest oparty na drobiazgowej ingerencji, strachu przed błędem i ochronie przed dyskomfortem. Nie wiem, czy w ogóle możliwa jest w tym zakresie zmiana społeczna, ale odnoszę wrażenie, że nikt o to naprawdę nie zabiega. Czas i siły inwestuje się przede wszystkim w tworzenie dzieciom sterylnych warunków życia i rozwoju, a nie przestrzeni do nabywania doświadczeń, które mogłyby je stopniowo przygotować do wzięcia odpowiedzialności za własne życie.

W tym miejscu widzę już oczami wyobraźni czytelników, gotowych podzielić się w komentarzu traumatycznymi doświadczeniami swojego dziecka w szkole. Na pewno jest ich wiele, ale czy aż tak wiele, i czy rzeczywiście we wszystkich zawinili nauczyciele? Niestety, dyskusja na ten temat jest bardzo trudna, więc kończy się na ogół żądaniem jeszcze większego wysiłku, by każdemu dziecku zapewnić pełny komfort funkcjonowania. Uważam, że znajdujemy się obecnie w ślepym zaułku.

Deklarowanym przez polityków argumentem za likwidacją prac domowych jest umożliwienie dzieciom swobodnego spędzania czasu z rodziną oraz rozwijania swoich zainteresowań. Trudno zweryfikować, czy jest to realne. W moim wielkomiejskim środowisku większość dzieci chodzi na rozmaite zajęcia pozaszkolne, często równie absorbujące, jak lekcje. Nie zawsze są one dobrane według dziecięcych pasji.

Spodziewane skutki legislacji

W długiej historii kierowanej przeze mnie szkoły testowaliśmy także pracę bez zadań domowych. Efekty nie były spektakularne, bo ani większość rodziców nie była zainteresowana takim rozwiązaniem, ani nauczyciele. Idea szybko zeszła śmiercią naturalną. Teraz zwracamy jedynie uwagę, żeby tych prac nie było zbyt dużo, i żeby były sensowne z metodycznego punktu widzenia. Indagowane przeze mnie nauczycielki klas 1-3 stwierdziły, że spotykają się z uwagami ze strony rodziców. Często nawet w jednej klasie niektórzy zgłaszają, że prac jest za dużo, inni, że za mało. Nie ma jednak jakichś spektakularnych konfliktów wokół tego tematu. Wprowadzenie całkowitego zakazu skutecznie zaburzy pracę w tych placówkach, gdzie rzecz w ogóle nie jest problemem.

Trudno wyobrazić sobie rozporządzenie, które w sposób jednoznaczny zdefiniuje zakazane aktywności. Jeśli jednak będzie sformułowane kategorycznie, szybko wywoła powstanie szarej strefy. Pięknie opisała ten mechanizm na swoim fejsbukowym profilu pani Monika Pawluczuk – osoba związana z nurtem Montessori, z którą mam przyjemność współpracować na co dzień. Przytoczę tutaj jej wypowiedź, bowiem świetnie się ją czyta, a jest zarazem rzeczowa oraz niezwykle trafna.

Kilka lat temu, wskutek reformatorskiego trendu, który przywiał północny albo zachodni wiatr, otwarto na oścież okna szkoły, w której wówczas pracowałam, i usunięto prace domowe. I tak wcześniej nie zadawano tam prac na weekendy, na święta i na wakacje, a liczba prac domowych w ogóle była mocno zredukowana, ale jednak ustalono, że ma nie być ich w ogóle.

I w tym miejscu historia ta powinna zakończyć się morałem o szczęściu dzieci, które nagle zostały obdarowane dodatkowym czasem na odpoczynek, zabawę, własne zainteresowania, radosne brykanie po podwórku lub internecie (nie oszukujmy się, że nie). Ewentualnie morałem o niewyobrażalnym szczęściu nauczycieli, którzy przestali ładować do siat ciężkie czterdziestostronicowe ćwiczeniówki i transportować je, by w domowym zaciszu sprawdzić poprawność wykonania uczniowskich zadań, a w to miejsce, by nie dopuścić do nagłego zwiotczenia mięśni obręczy barkowej, wykupili karnety i zaczęli regularnie “pakować” w osiedlowej siłowni.

Jednak idylla braku prac domowych nie trwała długo. Mniej więcej po miesiącu, cichcem, aby nie narażać się dyrekcji i rodzicom innych dzieci z klasy, pojawił się u mnie jeden z rodziców z prośbą o zadawanie prac domowych przynajmniej dwa razy w tygodniu. Później, już bez ukrywania się, zameldowali się kolejni rodzice, w rozmaity sposób argumentujący bezwzględną konieczność powrotu do zadawania przynajmniej małych prac domowych...

Jeśli projekt rządowy dotyczący kwestii prac domowych przejdzie drogę prawną, to mimo wcześniej deklarowanych przez opozycję haseł zwiększania autonomii placówek, władzę nad kontrolą realizacji owego rozporządzenia przejmą kuratoria oświaty i będą musiały chyba wlepiać jakieś kary uchylającym się od niego szkołom. Rynek korepetycji zasilą nowi uczniowie.

Doświadczenia pani Moniki mogę uzupełnić jeszcze swoją własną, profetyczną wizją konfliktów między rodzicami, rodziców z nauczycielami, rodziców z dyrekcjami szkół itd. Taki bowiem mamy teraz klimat. Postępująca paragrafizacja polskiej oświaty zyska kolejną pożywkę.

I co zrobić z tym fantem?!

Sądzę, że kierownictwo MEN ma do wyboru trzy doraźne rozwiązania.

Po pierwsze, można brnąć obranym już szlakiem, wiodącym do całkowitego zakazu. Sugerowałbym jednak wtedy naprawdę solidnie umotywować przyjęte rozwiązania, szczególnie jeśli zostaną określone jakieś wyjątki lub wyłączenia, a przyznam, że nie wyobrażam sobie, żeby ich nie było. Do tego dorzucić rzetelne i szeroko zakrojone konsultacje społeczne.

Można (by) także odwrócić kolejność i najpierw przeprowadzić społeczną debatę na ten temat, motywując ją pojawiającymi się kontrowersjami, a potem postąpić zgodnie z uzyskanymi rekomendacjami. To byłaby wersja rzeczywiście demokratyczna i chyba w obecnej sytuacji najlepsza. Pytanie, czy strawna dla polityków i rzeszy elektoratu, czekającej na realizację wyborczej obietnicy.

Trzecie rozwiązanie, to nałożenie na wszystkie szkoły obowiązku statutowego uregulowania kwestii prac domowych. Można nawet przygotować pewne rekomendacje, ramy prawne dla tych zapisów. Wcale mi się ten pomysł nie podoba, bo po raz kolejny stanęlibyśmy w szkole wobec zadania tworzenia prawa, ale widzę w nim po prostu najmniejsze zło, jeżeli coś koniecznie musi być w tej kwestii zmienione.

Są jeszcze dwie opcje, wymagające dużo więcej czasu oraz przekroczenia wielu ograniczeń, zarówno wśród polityków, jak w środowisku oświatowym. Pierwsza, zaplanowana już przez władze, to redukcja treści zapisanych w podstawie programowej, co powinno ograniczyć presję nauczycieli na obciążanie dzieci zadaniami domowymi. Trudno zagwarantować jednak, że na pewno ograniczy, a już szczególnie w najmłodszych klasach szkoły podstawowej, w których konieczność samodzielnego ćwiczenia jest bodaj większa niż na dalszych etapach edukacji.

Druga, również zapisana już w rządowej agendzie, polega na dokonaniu głębokich, całościowych zmian w funkcjonowaniu systemu oświaty. Pani minister Nowacka zapowiedziała to wstępnie w mediach na rok 2026. Jest wielce prawdopodobne, że kwestionowane dzisiaj publicznie elementy pracy szkoły, takie jak prace domowe, wystawianie ocen, egzaminy zewnętrzne, stawianie uczniom takich czy innych wymagań itp. wymagają gruntownej analizy i przewartościowania. Trudno bowiem zaprzeczyć, że świat uległ ogromnej zmianie. Jest bardzo prawdopodobne, że szkoła za nimi po prostu nie nadąża. Jednakże podjęcie takiego dzieła tym bardziej wymaga czasu, namysłu, udziału wielu ekspertów, wzięcia pod uwagę różnych opinii. Wskazane byłyby również działania pilotażowe, a jeśli nie ma na nie czasu, to przynajmniej przeanalizowanie doświadczeń zebranych w placówkach, które już wcześniej wprowadzały w życie postulowane obecnie rozwiązania.

Politycy stoją wobec imperatywu wykazania się skutecznością swoich działań, a szczególnie realizacją wyborczych obietnic. System edukacji, ze swojej natury, wymaga czasu i szczególnej rozwagi we wprowadzaniu zmian. Znaleźliśmy się w punkcie zderzenia tych dwóch perspektyw, politycznej i merytorycznej. Byłoby szkodą, gdyby bezapelacyjnie wygrała ta pierwsza.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.

 

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie