Postulatów co trzeba i pomysłów, co można by zmienić w polskiej edukacji, jest dzisiaj więcej niż grzybów po deszczu. Ten wysyp odzwierciedla powszechne niezadowolenie z aktualnego stanu rzeczy, a jego głównym czynnikiem wyzwalającym jest obecność nowej ekipy politycznej w Ministerstwie Edukacji Narodowej.
Trudno się dziwić, że poranek po „nocy czarnkowej” skłania wiele środowisk, a nawet pojedynczych osób, do wystąpienia z przekazem pod adresem decydentów, ze swej strony obiecujących zresztą wiele zmian na lepsze. Ta aktywność może wręcz cieszyć, szczególnie, że są w tym głosy konstruktywne. Oczywiście, po drugiej stronie medalu pojawiają się też pomysły, delikatnie mówiąc, dyskusyjne, co dotyczyć może samej istoty danej propozycji, możliwości wprowadzenia jej w życie, albo widocznego zagrożenia fatalnymi skutkami ubocznymi.
Zdarza się, że jedni petenci wnioskują o coś dokładnie przeciwnego niż drudzy. Taka sytuacja miała miejsce, gdy swoje postulaty zgłosiło Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty (OSKKO), sugerując m.in. zniesienie egzaminu ósmoklasisty (E8), a w tym samym momencie, w podobnym wystąpieniu do MEN, Stowarzyszenie Nauczycieli Przedmiotów Przyrodniczych opowiedziało się za rozbudową tego egzaminu o przedmioty przyrodnicze właśnie. Każdy z tych postulatów natychmiast zyskał pokaźne grono zwolenników, którzy zaczęli przerzucać się argumentami, począwszy od prostych: „Jestem za!”, albo „To bzdura!”, skończywszy na bardzo rozbudowanych wywodach. Temat zyskał wielką nośność, spychając w niebyt w społecznej debacie przebój kilku wcześniejszych tygodni, jakim była kwestia wprowadzenia zakazu prac domowych.
W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” wypowiedział się profesor Marek Konopczyński, optując za likwidacją E8. Zapytany, jak w tej sytuacji widzi rekrutację do szkół średnich, zwłaszcza tych obleganych, zaproponował:
Po pierwsze należałoby zlikwidować rankingi szkół, bo to one powodują, że jedne placówki są bardziej oblegane a inne mniej. Poza tym można by na przykład przeprowadzać rozmowy kwalifikacyjne podczas których nauczyciele mogliby się zorientować, czy dziecko pasuje do danej placówki, poznać jego zainteresowania i pasje. Jeśli byłaby to szkoła stawiająca nacisk np. na przedmioty humanistyczne, a dziecko przejawiałoby zdolności w kierunku nauk ścisłych, to rolą nauczyciela przeprowadzającego rozmowę byłoby zasugerowanie dziecku i rodzicom, by raczej wybrało inna placówkę.
„Rzepa” to poważne medium o dużym zasięgu, wypada więc pewne myśli sprostować, z całym szacunkiem dla Pana Profesora. Zaprezentowane tutaj pomysły są oderwane od rzeczywistości. Nie da się zlikwidować rankingów szkół, bowiem powstają one samorzutnie. Owszem, ktoś je publikuje, na ogół łącząc to z jakąś komercyjną działalnością. Ale jak tego zabronić?! Na jakiej podstawie?! Zresztą, w obliczu zakazu zejdą do podziemia, jeszcze bardziej napędzając giełdę szkół najbardziej pożądanych. Mało kto już pamięta, ale tak właśnie miał funkcjonować sprawdzian po szóstej klasie. Faktycznie, w pierwszych latach władze starały się nie rozpowszechniać wyników, ale i tak czyniły to same szkoły, z własnej inicjatywy odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie. Średnia egzaminacyjna jest po prostu jednym z niewielu konkretów, jakimi może kierować się rodzic wybierający miejsce nauki dla swojego dziecka. O ile oczywiście ma możliwość wyboru, co jednak w miastach jest już niemal standardem. Równie dobrze można więc zabronić ludziom oddychać.
Pomysł rozmów kwalifikacyjnych również nie liczy się z realiami. Do najpopularniejszych szkół wystartują setki, a nawet tysiące kandydatów. Poświęcenie każdemu tylko kilkunastu minut daje łącznie astronomiczny wymiar niezbędnego nakładu czasu, którego nikt nie udźwignie. Poznanie tą drogą zainteresowań uczniów, rozpoznanie ich zdolności i ukierunkowanie wyborów profilu kształcenia, jest po prostu niewykonalne. Mogą sobie na to pozwolić nieliczne szkoły prywatne, ale na pewno nie placówki publiczne, do których dostęp musi być dla wszystkich możliwy na równych prawach. No a pomysł, że przeprowadzający rozmowę miałby sugerować dziecku wybór innej placówki, to patent na wyzwolenie ogromnych emocji i w efekcie kłopoty, od zwykłych awantur z zawiedzionymi rodzicami, aż po zgłoszenia do prokuratury.
Dziennikarka drążyła temat dalej, sugerując absolutnie oczywiste zjawisko, że każda szkoła chętnie będzie wybierała uczniów najlepiej uczących się, najinteligentniejszych albo po prostu takich, którzy świetnie wypadają na rozmowach kwalifikacyjnych. Albo dzieci znajomych. Na co padła odpowiedź:
To prawda, dlatego opracowując nowy system rekrutacji powinno się to także wziąć pod uwagę. Oczywiście nie można godzić się na mechanizmy dyskryminujące dzieci. Tym bardziej, ze dzieci rozwijają się w różnym tempie i różnica w tym, jakie jest dziecko w ósmej klasie, a jakie w pierwszej klasie szkoły średniej, potrafi być kolosalna.
O ile jeszcze wcześniejsze propozycje Profesora były tylko odległe od rzeczywistości, to tutaj odnajdujemy się już w Krainie Czarów. Nie ma po prostu takiej możliwości, by przeciętna szkoła średnia nie była zainteresowana rekrutacją uczniów najlepszych, podobnie jak deszcz nigdy nie pada do góry. Poza tym, co to znaczy, że nie można godzić się na mechanizmy dyskryminujące dzieci? Wiadomo, że nie można, ale w każdym systemie rekrutacji, w którym nie wszyscy mogą dostać się tam, gdzie by chcieli, zawsze można doszukać się dyskryminacji. Właśnie ten fragment wywiadu nasunął mi myśl, że polska szkoła znalazła się dzisiaj w jakiejś zaczarowanej krainie. Mnóstwo ludzi uważa podobnie jak profesor Konopczyński, że wystarczy sformułować oczekiwanie, a rozwiązanie na pewno się znajdzie, musi się znaleźć. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Otóż nie, choćby nie wiem jak bardzo zaklinać rzeczywistość, a w tym konkretnym przypadku wskazywać rzeczywiście fatalne skutki egzaminozy, nie ma, póki co, lepszego rozwiązania niż E8.
Zresztą, jeśli odrzucimy egzaminy, a włożymy między bajki pomysł rozmów kwalifikacyjnych, pozostaniemy ze stopniami szkolnymi w roli podstawowego kryterium rekrutacji. To ślepy zaułek, co wyjaśnia przytomny komentarz, jaki znalazłem na fejsbuku:
Nauczycielom, którzy chcą likwidacji E8, warto uświadomić, że jeżeli podstawą rekrutacji będą oceny, to są na przegranej pozycji w walce z rodzicami; rodzice nie będą brać jeńców, bo ocena będzie dla nich równoznaczna z przyszłością ich dziecka.
Naprawdę tego chcesz, Grzegorzu Dyndało?!
Żeby zamknąć kwestię egzaminu ósmoklasisty, który pozostanie przynajmniej tak długo, jak długo nie opracuje się koncepcji zmiany całego systemu edukacji, dodam jeszcze z nutą sarkazmu argument ostateczny. E8 pozostanie, ponieważ jego likwidacja mogłaby narazić na utratę stanowiska dyrektora CKE, Marcina Smolika. Taka możliwość jest najwyraźniej w tym wszechświecie wykluczona.
***
Teraz trochę więcej o postulatach wspomnianego tutaj OSKKO. Dopracowanych w formie, przesłanych do MEN i odpowiednio nagłośnionych w mediach, a więc mających odpowiednią wagę.
Bardzo ucieszył mnie ten głos przedstawicieli kadry zarządzającej, bowiem, jak dotąd, uważałem Stowarzyszenie za wielkiego nieobecnego publicznej debaty. Większość postulatów odzwierciedla także moje dyrektorskie pragnienia. Z całym przekonaniem podpisuję się pod apelem do władz o autonomiczną szkołę, prawdziwy dialog, odbudowę autorytetu nauczyciela. Popieram też większość konkretnych postulatów, które tam zaproponowano jako punkt wyjścia do dyskusji. Kilka budzi we mnie wątpliwości.
Zastąpienie kuratoriów oświaty lokalnymi centrami wspierania szkół. Nie jestem przekonany, czy proponowane rozwiązanie fińskie, z kraju o wysokim poziomie zaufana społecznego, może przyjąć się na podłożu totalnej społecznej nieufności, jaką mamy obecnie w Polsce, w tym także w szkołach. OSSKO sugeruje przy tym, by nadzór prawny, kontrola nad szkołami były sprawowane przez samorządy i wojewodów. Podobnie jak sprawowane są przez nadzór skarbowy, sądy, sanepid. Cóż, nie bardzo rozumiem. Nie uważam urzędów skarbowych, sądów i inspektoratów sanitarnych za instytucje bardziej przyjazne niż kuratoria. Jest to jednak kwestia do rozważenia.
W innej części swojego wystąpienia OSKKO postuluje ograniczenie liczebności klas do 18 uczniów. Ten wniosek wydaje się pochodzić z pogranicza Krainy Czarów, szczególnie w dużych miastach, ale biorąc pod uwagę ogromne wyzwania związane z kiepską kondycją młodego pokolenia, oraz możliwości związane ze zmniejszaniem się liczb uczniów w systemie, staje w szeregu tych najpoważniejszych. To da się zrobić, jeśli będzie odpowiednia determinacja władz. Gorzej wygląda perspektywa zapewnienia nauczyciela współorganizującego do każdej klasy. Jednoczesna realizacja obu postulatów wydaje się mało prawdopodobna, choćby ze względu na brak odpowiednio wykształconych kadr. Ale w odległej przeszłości, kto wie? Prędzej liczyłbym jednak na asystentów nauczycieli na bazie sztucznej inteligencji, choć chwilowo jeszcze może się to wydać wiarą w czary. Póki co, oba postulaty, zmniejszenie liczebności grup i obecność drugiego nauczyciela, powinny zostać szybko zrealizowane na etapie edukacji przedszkolnej. I to na pewno nie jest fantazja. Jest nią natomiast całodzienna opieka medyczna w szkołach, w tym stała obecność pielęgniarki. Rozumiem dyrektorów, że tego oczekują, ale brak kadr będzie tu przeszkodą raczej nie do przejścia.
OSKKO postuluje odejście od oceniania stopniem w szkole podstawowej. Oczekuje też rezygnacji z oceniania zachowania – na rzecz opisywania i diagnozy. Cóż, nie podaje w swoim wystąpieniu, na jakiej podstawie miałaby odbywać się w takim razie rekrutacja do szkół ponadpodstawowych. Po prostu w Krainie Czarów ktoś to wymyśli. Co do opisywania i diagnozy zachowania uczniów zamiast ocen, jeśli zmniejszy się liczebność klas i dołoży nauczycieli współorganizujących, no i jeszcze psychologów, to postulat może stać się realny. Choć ja akurat proponowałbym na początek po prostu odejście od punktowych, behawioralnych regulaminów oceny zachowania. Znam argumenty ich zwolenników – że pozwalają na szybką i adekwatną reakcję w obliczu różnych zachowań. Czy da się to pogodzić z postulowanym przejściem do opisywania i diagnozy? Bardzo wątpię.
Dopiero jednak w ostatniej części dokumentu poczułem, że bez magii nie obejdzie się na pewno. Po prostu wkroczyliśmy w sferę postulatów, których realizacja zależy od postawy ludzi, a nie decyzji politycznych. Dyrektorzy chcą, żeby odpowiedzialność nauczyciela zobowiązywała go do unikania indoktrynacji światopoglądowej, pojmowania wolności ucznia - w bezpiecznym dla ucznia zakresie - jako zobowiązania. Deklarują potrzebę pozwolenia nauczycielom pracować bez presji oraz poszanowania ich kwalifikacji i kompetencji. Sądzę, że w tej kwestii bez czarodziejskiej różdżki niewiele da się zrobić. Rozumieją to chyba również autorzy dokumentu, którzy przyznali na końcu, że szkoła nie jest w społeczeństwie wyspą i jest to tylko część problemu, jaki mamy my – wszyscy Polacy.
Stanowisko OSKKO jest dokumentem bardzo obszernym, w znacznej mierze dobrze trzymającym się realiów. Jeśli wskazałem tutaj swoje wątpliwości, to tylko dlatego, by pokazać jak trudne zadanie spoczywa na obecnych władzach. Pogodzenie wody z ogniem, a w praktyce interesów różnych grup społecznych, to praca na długie lata. W międzyczasie szybko będzie narastała niecierpliwość i symptomy rozczarowania. Sytuację chwilowo złagodzą podwyżki, ale te ukoją (częściowo) frustrację nauczycieli, jednak nie uczniów, a szczególnie ich rodziców. Ważne więc, żeby prace merytoryczne nad zmianami odbywały się przy otwartej kurtynie. Warto pamiętać żałosny spektakl ukrywania przez Annę Zalewską autorów firmowanej przez nią podstawy programowej. Eksperci pracujący nad różnymi rozwiązaniami powinni być znani opinii publicznej, a postępy ich pracy – raportowane środowisku oświatowemu. Warto też, by w komunikacji koncentrować się na sprawach merytorycznych. Pani Katarzyna Lubnauer, wypowiadająca się w wywiadach na temat szerokiego spektrum problemów politycznych, świetnie odgrywa rolę działaczki swojej partii, ale nie wzbudza takiego zaufania jako osoba odpowiadająca merytorycznie za przygotowanie zmian, które dotyczyć będą milionów uczniów i setek tysięcy nauczycieli. Naprawdę przydałyby się obok niej twarze ekspertów omawiających projektowane rozwiązania. Analizujących wszystkie za i przeciw. Póki ich nie będzie, media – czując zainteresowanie społeczne – produkować będą przekaz wątpliwej wartości, oparty na indywidualnych poglądach – tak jak w przywołanym na początku przykładzie wywiadu dla „Rzeczpospolitej”.
Jeśli jednak oddzielę swoje emocje, wywołane niezgodą na regulowanie spraw metodycznych decyzjami urzędowymi – chodzi oczywiście o prace domowe, od dotychczasowych działań i komunikatów nowych władz MEN, to pozostaję nadal optymistą. Czekam jednak, by miejsce języka politycznego w komunikacji zajął język merytoryczny, a obok polityków pojawili się eksperci, tłumaczący zakres i złożoność przygotowywanych zmian.
Studium przypadku
Dla ilustracji powyższych rozważań pokażę, że zbytnie oderwanie od realiów nie służy inicjatywie, w której tkwi racjonalne ziarno. Oto pojawiła się w internecie petycja w sprawie zmniejszenia pensum nauczycieli języka polskiego do 15 lekcji w tygodniu. Najwyraźniej odkurzona, bo pierwsze podpisy są z roku 2019. Zaproponowano mi podpisanie, ale odmówiłem. Nie dlatego, że nie doceniam wysiłku specjalistów od tego przedmiotu. Uważam jednak, że postulat jest nierealny i nie uzyska wsparcia w środowisku oświatowym. To prawda, że poloniści muszą sprawdzać długie, a często trudne wręcz do przeczytania prace uczniów. Sprawdzając, często zapisują notatki, wskazówki, słowem, informację zwrotną. Z drugiej strony jednak sprawdzanie prac uczniów jest też częścią pracy nauczycieli innych przedmiotów. Prace są krótsze, ich sprawdzanie zapewne łatwiejsze (choć prześledzenie toku myślenia ucznia w zadaniu otwartym bywa bardzo żmudne), ale też, z racji tygodniowego wymiaru godzin, w etacie mieści się więcej klas. Jedna w przypadku matematyki, ale nawet pięć więcej w przypadku biologii czy geografii. Więcej uczniów do ogarnięcia. Uwzględnienie petycji byłoby kijem włożonym w oświatowe mrowisko.
Czy to znaczy, że nie warto niczego postulować? Ależ warto! Wielkim obciążeniem polonistów jest sprawdzanie próbnych egzaminów. Szczególnie w przypadku matur, to ogromna praca, wykonywana, można tak powiedzieć, na zlecenie państwowego systemu egzaminacyjnego, a nie w ramach realizacji podstawy programowej. Można i warto postulować przyznanie wynagrodzenia za tę czynność, podobnie zresztą jak za próbne egzaminy ustne, które pochłaniają mnóstwo czasu.
Zmiana pragmatyki zawodowej nauczycieli, a w tym obszarze mieści się kwestia wymiaru pensum, to ogromne przedsięwzięcie, którego boją się podjąć kolejne rządy. Bez tego jednak ani rusz, bo tylko w samym pensum jest wiele dyskusyjnych rozwiązań, a przecież to tylko wierzchołek góry lodowej. Dlatego petycja w sprawie wymiaru lekcji polonistów trafi w próżnię. Minister edukacji, choćby sam był polonistą z zawodu (a nie jest), nie ma szansy odpowiedzieć pozytywnie. Postulat wynagradzania za sprawdzanie próbnych egzaminów jest daleko bardziej realny, bo nie wymaga przebudowy całego systemu. Ale przede wszystkim warto solidarnie z calym środowiskiem nauczycielskim walczyć o ograniczenie liczebności klas. Może nie uda się do 18 osób, jak chce OSKKO, ale 20 czy nawet 24 w starszych klasach podstawówki i w szkołach ponadpodstawowych, też radykalnie poprawiłoby sytuację wielu przepracowanych nauczycieli. No i godziwa pensja za 18 godzin pensum, żeby nie było życiowej konieczności pracy ponad siły. To są postulaty zgodne z interesem całego społeczeństwa i o ich realizację warto zabiegać.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.