Przykład edukacji zdrowotnej w szkołach, pomyślanej jako próba zebrania w jeden przedmiot rozproszonej po różnych przedmiotach wiedzy o zdrowiu człowieka, pokazuje jak łatwo możemy torpedować sensowne pomysły, kiedy nasza klasa polityczna nie jest zdolna wypracować porozumienia ponad podziałami w edukacji narodowej. Gdzie dwóch Polaków tam trzy nie dające się pogodzić ze sobą koncepcje działania?
W zasadzie spór o edukację zdrowotną to typowo polska burza w szklance wody. Trwa już od pewnego czasu (a może permanentnie) kampania wyborcza, więc spieramy się o jakiś mały, ledwo zauważalny kawałek systemu kształcenia, żeby nie zwracać uwagi na inne, ważniejsze i nierozwiązane sprawy, z którymi mierzy się polska szkoła od lat.
Decydują słupki wyborcze. Jeśli jest okazja „im” przywalić, nie ma tematów świętych. Dziś „edukacja zdrowotna”, jutro co innego. Daleka droga do naprawy edukacji narodowej…
Patrząc przez wykrzywione zwierciadło polskiej historii można powiedzieć, że głęboko tkwi w nas jakiś gen rokoszowy[1]. Uwielbiamy się buntować przeciw władzy (każdej bez wyjątku), jeśli tylko ktoś uzna, że nasze prawa są łamane (nawet jeśli nie są). Kiedyś uznawano, że łamie je król, obecnie kolejne rządy (wszelkiej politycznej maści), więc jak jest okazja – hulaj dusza – rokoszować, protestować! Nawet Kościół Katolicki w Polsce daje się wmanewrować w te mniejsze lub większe rokosze, nie dostrzegając, jak bardzo szybko i głęboko rosną podziały w społeczeństwie.
O tym, że pomysł na nowy przedmiot jest dobry, ale już sposób jego wdrażania do szkół – od momentu prezentacji tej idei przez ministrę – do bani, pisał szeroko Jarosław Pytlak w swoim blogu: Planowany przez ministerstwo sposób wdrożenia jej w polskich szkołach nosi wszelkie znamiona fatalnie pomyślanej prowizorki, nastawionej na szybkie odtrąbienie sukcesu. Stanowi tym samym gotowy przepis na katastrofę, która dotknie wiele społeczności szkolnych, a może wręcz pogrzebać cenną skądinąd ideę. Warto poczytać.
Trudno się nie zgodzić z poglądem, że nie ma większego sensu wprowadzanie nowego przedmiotu do szkół – nawet (a może zwłaszcza) nieobowiązkowego – na rok przed planowaną „grubszą” reformą, o której MEN i IBE tak głośno trąbią.
W zasadzie można już przewidywać spalenie pomysłu EZ na starcie. Po pierwsze, że będzie nieobowiązkowy, po drugie, że (ze względu na różne światopoglądy w społeczeństwie) zawsze będzie to jednak tylko „częściowa” edukacja zdrowotna (ciekawe kiedy uaktywnią się jeszcze „antyszczepionkowcy”…), a po trzecie, bo będzie tzw. michałkiem szkolnym. Przedmiotem bez znaczenia dla uczących się. Krótko ujmując – kolejną bezsensowną godziną, którą trzeba przesiedzieć w ławce.
Naczelna Rada Lekarska uznała edukację zdrowotną (EZ) za przedmiot bardzo ważny. I taki zapewne jest, bo uczy zaspokajać najważniejszą potrzebę człowieka, jaką jest bycie zdrowym. W systemie szkolnym będzie to przedmiot mało ważny, gdyż nie zdaje się z niego egzaminów: ani ósmoklasisty, ani matury. Szkoda, że Nowacka nie pomyślała, aby osoby zainteresowane mogły zdawać EZ na maturze. A dlaczego nie, skoro wiedza o zdrowiu jest najważniejsza? Siedem lat uczenia się o zdrowiu, w sumie przez 200 godzin – w sam raz, aby zdawać z tego egzamin. – przekonuje Dariusz Chętkowski w Polityce.
Są kraje na świecie, w których EZ funkcjonuje od dawna jako przedmiot szkolny i obowiązkowy, np.: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Irlandia, Rumunia, Filipiny. To nie jest pomysł z kosmosu wzięty. Może warto jednak coś „wziąć na wstrzymanie” i przemyśleć raz jeszcze, jak to sensownie wprowadzić do szkół i w którym momencie.
Bo aktualnie przyjęto najgorsze rozwiązanie. Kończąc słowami Jarosława Pytlaka: Wersja najbezpieczniejsza, za którą bym optował, to wcale nie uczynienie z EZ przedmiotu nieobowiązkowego. To akurat bzdura, wylanie dziecka wraz z kąpielą. Przedmiot obowiązkowy, ale wprowadzany powoli, wraz z całą reformą, w miarę obejmowania nią kolejnych roczników. Wtedy i gotowych na to trudne wyzwanie nauczycieli nie zabraknie na starcie, i będzie czas by reagować na negatywne zjawiska (…).
PS.
Nieco z przymrużeniem oka, ale… Jakiś czas temu na łamach portalu postawiłem taką hipotezę, że wszystkiemu winna jest… Aleja Szucha 25. Czyli katownia Gestapo. Nawet mądrzy ludzie – którzy zostają ministrami edukacji i wchodzą do tego gmachu – nagle zaczynają podejmować wyjątkowo nieprzemyślane decyzje… Jakieś fatum? Barbara Nowacka nie jest tu wyjątkiem – miała wiele poprzedników. Może reforma A.D. 2026 powinna zacząć się od symbolicznego przeniesienia ministerstwa w inne miejsce, aby skutecznie oddzielić edukację narodową od narodowego męczeństwa… Nie mają Państwo wrażenia, że od dawna męczymy się z naszą edukacją (to słynne, wieloznaczne powiedzenie: „szkołę trzeba przeżyć”…)?
[1] SJP PWN - Rokosz: w dawnej Polsce: zbrojne wystąpienie szlachty przeciw królowi pod hasłem obrony zagrożonych swobód.
Notka o autorze: Marcin Polak jest twórcą i redaktorem naczelnym portalu o nowoczesnej edukacji Edunews.pl (2008-) i organizatorem cyklu konferencji dla nauczycieli INSPIR@CJE (2013-). Zajmuje się zawodowo edukacją od 2002, angażując się w debatę na temat modernizacji i reformy szkolnictwa (zob. np. Dobre zmiany w edukacji, Jak będzie zmieniać się edukacja?). Należy do społeczności Superbelfrzy RP.